Bałkany
Dystans całkowity: | 1984.60 km (w terenie 214.50 km; 10.81%) |
Czas w ruchu: | 123:17 |
Średnia prędkość: | 16.83 km/h |
Suma podjazdów: | 30077 m |
Suma kalorii: | 308 kcal |
Liczba aktywności: | 21 |
Średnio na aktywność: | 99.23 km i 5h 52m |
Więcej statystyk |
Bałkańska pętla - eiplog.
- DST 40.00km
- Czas 02:20
- VAVG 17.14km/h
- Podjazdy 300m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla 14 dzień
Żeby tego była mało to łapię kapcia w tylnym kole. Po bliższym obejrzeniu okazuje się, że puściła łatka na oponie, którą w ten sposób ratowałem kilka dni temu. W sumie i tak długo pociągnęła biorąc pod uwagę z jakim obciążeniem musiała się zmagać. Już nie ma co się bawić w łatanie, z sakwy wyciągam nowiutkiego Detonatora i zakładam na koło. Jeden problem za nami, teraz czeka nas kolejny. Chmura, która straszyła nas od dawna przechodzi do działania i częstuje nas pierwszymi kroplami deszczu. Nie mamy już ochoty moknąć, akurat przejeżdżamy przez jakieś miasteczko więc skwapliwie korzystamy przydomowego daszku. Chwilę to trwa, zanim znów wsiadamy na rowery.
To nie koniec przygód z deszczem tego dnia, jeszcze nie raz uciekamy nawałnicy. Za schronienie służy nam taras stojącego obok drogi domu. Chwilę rozpogodzenia wykorzystujemy do obejrzenia ciekawostki jaką niewątpliwie są dwa jeziorka położone w głębokiej skalnej rozpadlinie. Robią wrażenie, tym bardziej, że lustro wody jest jakieś 100-150 metrów poniżej poziomu drogi, a ściany prawie idealnie pionowe. Nie cieszymy się długo tym widokiem bo znów musimy uciekać przed deszczem. Już myślimy, że się udało, ale te chmury jakoś tak dziwnie krążą i zmieniają kierunki.
- DST 97.00km
- Czas 05:10
- VAVG 18.77km/h
- Podjazdy 1090m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 12 dzień - Foca - Gacko - przed Mostarem
Wykorzystujemy tan czas na wypicie kawy, jakaś słodka przegryzka, podładowanie baterii w telefonach. Co chwilę zerkamy na zewnątrz wypatrując słońca.
Mija grubo ponad godzina gdy w końcu przestaje padać i wsiadamy na rowery. Nasz trasa biegnie teraz wąziutką i urokliwą dróżką usytuowaną w wąskiej dolinie. W miarę upływu czasu robi się coraz przyjemniej bo i słoneczko czasem przyświeci i okolica robi się coraz ciekawsza. Pojawiają się coraz dłuższe podjazdy, na horyzoncie straszą wysokie góry. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, jeszcze kilka minut temu cieszyliśmy się ze słońca, a tu znów nadciąga ciemna chmura i przykrywa całe niebo. Nie trzeba długo czekać i szybko pojawiają się pierwsze krople deszczu. Znów mamy farta, akurat przejeżdżamy obok opuszczonego domu. Znajdujemy sobie jakieś przytulne miejsce pod dachem. Zapowiada się na dłuższą przerwę, będzie czas na jakieś ciepłe jedzenie. Po posiłku nadal leje, kulimy się oparci o ściany i przysypiamy na dłuższy czas. Ze snu wyrywają mnie tylko mocniejsze ataki deszczu i spadająca temperatura.
Ciągle leje, kolejny raz wsiadamy na rower i kręcimy w strumieniach deszczu. Dobrze, że okolice coraz ładniejsze bo przynajmniej to uprzyjemnia nam jazdę. Przed nami dłuższy podjazd, na jego końcu można dostrzec wylot tunelu. Tabliczka informuje o jego długości wynoszącej ponad 2 km. Jest ładnie oświetlony więc raźno wjeżdżamy do środka. Ruch samochodowy minimalny, ale i tak staramy się jak najszybciej dotrzeć na drugą stronę. Jesteśmy już jakoś w ¾ długości gdy nagle gasną wszystkie światła. Otacza nas ciemność doskonała. Nie widać wjazdu, nie widać wyjazdu, lampki pogaszone, w panice szukamy włączników żeby chociaż włączyć światła pozycyjne.
Nie tak łatwo jednak znaleźć teraz to co przy świetle samo wchodzi w oczy. Chwilę jedziemy po ciemku, nawierzchnia jest dobrej jakości więc można ryzykować. Po chwili tunel lekko skręca i w ciemności dostrzegamy blade światełko. Przyspieszamy trochę i widzimy jasność bijącą zza zakrętu. Teraz już nic nie jest w stanie nas zatrzymać. Nie patrzymy pod koła, światło wabi nas niczym ćmy do lampy. Gdy wyjeżdżamy z tunelu serducha biją nam całego. I ze zmęczenie i z emocji. Przyjemne to nie było, dobrze, że nic akurat nie jechało bo mogło być nieciekawie.
Za tunelem o dziwo dużo lepsza pogoda. Nawet słońce nieśmiało przebija się zza chmur. Kierujemy się teraz w stronę Gacko. Przed miasteczkiem znów załamuje się pogoda i zaczyna kropić. Chronimy się w kawiarni. Trochę więcej sobie obiecywaliśmy po tej miejscowości, ale nie ma co narzekać. Przynajmniej trochę podsuszyliśmy ciuchy, a i baterie w komórce można było trochę podładować. Gdy wychodzimy, jest już dosyć późno. Nie pada, ale pogoda straszy. Nie wygląda to wszystko ciekawie. Za Gacko okolica jest bezludna, ale teren nie sprzyja biwakom. Droga zdaje się prowadzić przez sam środek rozległego bagna. Nawet nie musimy się zatrzymywać żeby ocenić interesujące nas miejscówki. Blask stojącej wody mówi nam wszystko. Rozglądamy się za jakimś opuszczonym domem, ale mijają kolejne kilometry, coraz później, a my nadal jedziemy przed siebie.
Cierpliwość zostaje jednak nagrodzona i za którymś zakrętem widzimy duży dom wyglądający na niezamieszkany. Najpierw ostrożnie badamy teren, gdy utwierdzamy się, że od dawna nikt tu nie mieszka przystępujemy do akcji. Najpierw kombinujemy jak wejść do środka. Wejścia nie są jakoś specjalnie dobrze zabezpieczone lecz przy pomocy naszych narzędzi nie jesteśmy w stanie sforsować tych przeszkód. Alternatywą jest rozbicie namiotów pod tarasem, który będzie chronił nas przed ewentualnym deszczem. Druga opcja bierze górę i szybko rozkładamy klamoty. Kolejny raz mamy farta bo oczywiście zaraz po rozbiciu namiotów zaczyna lać.
Teraz niech leje
- DST 103.00km
- Czas 04:54
- VAVG 21.02km/h
- Podjazdy 2411m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Petla - 11 dzień - Zabijak - Durmitor - jez.Pivsko - kawałek przed Foca
Jeszcze chwilę dosypiam, mija może godzina i już więcej nie mogę usiedzieć w namiocie. Pomału zabieram się do porannych czynności. Z namiotu Rafała też dochodzą już odgłosy życia, a po chwili wychyla się głowa, a za nią reszta ciała. Razem rozglądamy się wokół oceniając obecną pogodę. Nie jest źle, na pewno nie padało w nocy, a i teraz też się na to nie zanosi. Przez góry przewalają się stada mgieł, niekiedy wiatr rozwiewa jednak białą masę i wtedy pokazuje się niebo w pięknym, błękitnym kolorze.
Potężny masyw Durmitoru tkwi niewzruszenie na swoim miejscu. Ciągle przyciąga naszą uwagę, co jakiś czas któryś z nas odrywa się od obozowych prac i odwraca w kierunku gór obserwując je przez dłuższą chwilę. Humory dopisują, z każdą chwilą pogoda robi się coraz lepsza, coraz częściej przez warstwę mgły przebija się słońce i ogrzewa miło nasze kości. Szybko się pakujemy i schodzimy na drogę. Pierwsze metry jazdy i muszę wyciągnąć kurtkę, słońce wprawdzie świeci ale zimny wiatr nie pozwala na komfortową jazdę. Jadąc obserwuję wskazania GPS. Nocowaliśmy na wysokości około 1400 metrów, do Zabijaka mamy rzut beretem, pewnie jeszcze podjedziemy ze 100 metrów. Wygląda na to, że przejazd przez Durmitor chociaż prowadzi przez najwyższy punkt na naszej trasie to pójdzie najłatwiej.
Tymczasem zatrzymujemy się obok trójki motocyklistów zatrzymanych przez miejscową Policję. Słyszymy Polski język. Dwie dziewczyny i chłopak. Policja nie ma radaru, ale zarzucają im zbyt szybką jazdę. Jedna z dziewczyn wybiera ciekawą strategię obrony. Otóż nie próbuje dyskutować lecz będąc pracownikiem jakichś służb mundurowych usiłuje ugłaskać Panów policjantów przynależnością do tej samej grupy zawodowej. Ci łapią haczyk. ale żądają legitymacji służbowej, której ta nie ma przy sobie. Wydaje się, że nie obejdzie się bez płacenia gdy chłopak przypomina sobie, że ma zdjęcie dziewczyny ubranej w mundur na telefonie komórkowym. Okazanie fotki przynosi efekt i Policja odjeżdża. My jeszcze chwilę rozmawiamy, a potem jedziemy w swoje strony.
Już Zabijak, znajdujemy sobie przytulne miejsce obok budki, w której jest piekarnia. Słońce grzeje na całego, rozpakowujemy się prawie do pustych sakw. Ciuchy lądują na murku gdzie schną w błyskawicznym tempie. Oczywiście korzystamy z zasobów piekarni. Kupuję jakieś buły, drożdżówkę, zimną pepsiane. Piekarnia ma dwa pomieszczenia, w jednym samo pieczywo, w drugim coś w rodzaju cukierni. Zaglądam do tej drugie,j ale nic ciekawego i wychodzę. Przechodząc obok stolika widzę pod krzesłem jakiś przedmiot. Pochylam się i podnoszę.....MÓJ PORTFEL...
..czuję zimny pot na czole, a po plecach rozchodzą mi się ciary. Jak to się stało? Normalnie. Po prostu nie trafiłem do kieszeni na plecach gdy chowałem go po zakupach. Być może koszulka jakoś się zawinęła i czując opór puściłem portfel sądząc, że zsuwa się do kieszeni. Ale fart. Masakra. Wolę nie myśleć co by było gdybym nie zainteresował się tym drugim pomieszczeniem. Być może bym go zaczął szukać bo zawsze przed wyjazdem sprawdzam czy mam portfel, telefon i paszport. Znając jednak życie pewnie ten jeden raz bym tego nie zrobił......
Eh...FART
W słońcu ciuchy schną błyskawicznie. Pojedzeni, wygrzani i rozleniwieni jakoś ciężko zbieramy się w dalszą trasę. Zabijak to mała mieścina, szybko wyjeżdżamy i prujemy w głąb gór. Tak jak myślałem rano, startujemy z około 1500 metrów, na dach Durmitoru zostało nam jakieś 400 metrów podjazdu. Kilka kilometrów za Zabijakiem skręcamy w prawo i już jesteśmy na drodze prowadzącej na przełęcz. Póki co trasa nie robi na mnie wielkiego wrażenia, owszem jest ładnie ale to to nie samo co chociażby TransFagaroska w Rumunii. Droga jest wąziutka, czasem przejedzie jakieś auto, ale generalnie spokój. Szybko zdobywamy wysokość i w zasięgu naszego wzroku pojawia się przełęcz. Pogoda cały czas trzyma, ale robi się zimno. Najbardziej daje popalić wiatr, który zdaje się przenikać do szpiku kości. Receptą na zimno jest mocniejsze depnięcie.
Szczyt tuż tuż...widząc go tak blisko coraz szybciej kręcimy i niebawem docieramy na miejsce. To najwyższy punkt na naszej trasie i obok Cakora jeden z głównych celów. Dla mnie pewnie jak dla każdego rowerowego podróżnika to wielka chwila. Chociaż nasza podróż nie wiodła dookoła świata to jednak zawsze bardzo emocjonalnie przeżywam takie chwile gdy osiągam cel. Rozglądam się wokół ale rozmyślanie przerywają mi bardzo silne i zimne podmuchy wiatru. Ubieram kurtkę, kaptur i dopiero wtedy znów mogę oddać się myślom. Zew gór, który wzywa mnie w takie miejsca spełnił swą rolę i stoję 1908 metrów nad poziomem Adriatyku. Kolejny kraj, kolejna góra, kolejna przełęcz za mną. To takie dziwne uczucie gdy stojąc na przełęczy, zmęczony, jeszcze z przyspieszonym oddechem wiem, że gdy tylko zaczną jechać w dół znów usłyszę wołanie...tak jest zawsze. Gdy zmęczony zjeżdżam w dół długo nie oglądam się za siebie. Im niżej tym czuję coraz większy niepokój, w głowie zaczynają się dziać dziwne rzeczy. W końcu głowa odwraca się za siebie, a oczy same wędrują tam do góry, gdzie jeszcze nie tak dawno byłem. Nie potrafię tego opanować, chociaż zmęczony, zmarznięty i znużony wielodniową jazdą to wołanie gór coraz głośniej brzmi w mojej głowie....i już wiem, że będę musiał wrócić.....wrócić w góry. Przecież tyle przełęczy jeszcze pozostało do zdobycia.
Wiatr znów wyrywa mnie z tego nostalgicznego stanu. Trzeba wracać do rzeczywistości. Robimy sobie oczywiście serię pamiątkowych fotek. Jakaś szybka przekąska i trzeba się zbierać. Po drugiej stronie gór pogoda trochę gorsza. Więcej chmur i jakieś takie bardziej ciemne. Nadal zimno, trzeba jechać w kurtce. Dopiero teraz Durmitor odkrywa przed nami całe swoje piękno. Muszę przyznać, że teraz to faktycznie jest pierwsza liga. Widoki cudowne, wszędzie wokół wysokie góry przedzielone głębokimi dolinami pełnymi zieleni. Droga wije się między skałami, cały czas zjazdy i podjazdy. W dół zimno okropnie, w górę gdy przyświeci słońce momentalnie się człowiek poci.
Kilka razy zakładam i ściągam kurtkę. Nie ma tutaj jednego, długiego zjazdu prowadzącego w dół. Długo musimy kręcić w takim pofałdowanym terenie. Tracimy wysokość, ale podjazdów też trochę natłukliśmy na tym odcinku.
Pogoda psuje się coraz bardziej, coraz większa część nieba przykryta jest ciemnymi chmurami. Docieramy do małej wioski Trsa, stąd już mamy cały czas w dół. Zaczyna grzmieć, Rafał włącza turbo, obaj chcemy zjechać jak najniżej. Pędzimy w dół jak szaleni, pierwsze krople spadają akurat w chwili gdy docieramy do tuneli wykutych w skale. Czekamy kilka minut, ale coś nie może się rozlać na całego wobec czego decydujemy się jechać dalej. W dole widać jezioro Pivsko ( fajna nazwa) Bierze ono nazwę od rzeki Piva, która przez nie przepływa. Właśnie teraz jedziemy wzdłuż tej rzeki. Na razie nie pada lecz jest zdecydowanie gorzej niż rano, niebo zachmurzone, cały czas straszy nas deszczem. Przejeżdżamy przez most nad rzeką. Piva płynie w głębokim kanionie, powierzchnia wody jest pewnie z 200 metrów pod mostem. Jak dla mnie to przełom Tary wymięka przy tym co tu widać.
Pomału rozglądamy się za noclegiem, chmurzy się coraz bardziej, już dosyć późno. Będzie kiszka bo znów jedziemy jedną z tych dróg, które nie obiecują fajnych miejscówek. Z jednej strono pionowa skalna ściana, z drugiej strony już kilka metrów od drogi zaczyna się urwisko opadające ku rzece. Zatrzymujemy się na chwilę obok źródła wypływającego ze skały. Tankuję do oporu wody. Gdy Rafał napełnia bidony zwracam uwagę na wąziutką dróżkę po drugiej stronie drogi prowadzącą w stronę rzeki. Przechodzę na drugą stronę drogi i badam gdzie prowadzi ta droga. Po kilku metrach stoję osłupiały.
Jest wieczór. Pogoda się psuje, zaczyna kropić. Jesteśmy zmęczeni, a nie zapowiada się na dobrą miejscówkę na nocleg. I w tym właśnie momencie znajduję zadaszoną wiatę. Kilkanaście metrów od drogi. Stamtąd jest niewidoczna bo dróżka lekko skręca i krzaki zasłaniają. Wiata jest dosyć obszerna, z solidnym dachem, stoi na cypelku tuż nad przepaścią. Wołam głośno do Rafała, przybiega i też oczom nie wierzy. Toż ta wiata nam z nieba spadła. Tutaj nie grożą nam tłumy odwiedzających bo pewnie mało kto wie jaki skarb kryje się krzakach. Zadowoleni przyprowadzamy rowery i wypakowujemy się na ławki. Krople deszcze coraz mocniej uderzają w dach, ale tej nocy deszcz nie jest nam straszny. Spokojnie rozbijamy namioty i bierzemy się za przyrządzanie posiłku. Mam z wczoraj pół torebki liofilizowanego gulaszu...nie mogę się doczekać kiedy nabierze wody i będą mógł go pochłaniać. Właśnie miałem zabierać się do jedzenie gdy jakiś ruch przyciąga moją uwagę. Na razie nie wiem co jest grane, nic nie widzę jedynie w krzakach coś szeleści. Wytężam wzrok i końcu dostrzegam pały pyszczek z wąsikami. Mysz ostrożnie wychodzi z krzaków i wędruje śmiało do jakiegoś worka z resztkami jedzenia, który leży na ziemi. Nie przeszkadza jej, że jestem jakiś metr od niej. Macham ręką, ona nieruchomieje ale nie ucieka. Dopiero gdy wstaję odwraca się i niespiesznie biegnie w krzaki.
W sumie nie mam nic do myszy, ale jak dla mnie są trochę zbyt bezczelne. Oczami wyobraźni widzę przegryziony namiot i myszy posilające się moimi przysmakami. Tymczasem wcinam gulasz, a mysz znów szeleści w krzakach. Trzeba z tym coś zrobić. Po zjedzeniu kolacji szukam sobie długiego kija. Obrywam go z gałązek i robię kilka próbnych wymachów. Nadaje się. Rozpoczynam czaty, mysz znów wychyla pyszczek, kij przecina ze świstem powietrze i ląduje kilka centymetrów obok celu. Tym razem ofiara uciekła, a we mnie odzywa się instynkt myśliwego. Oddalam się na chwilę i tam kilka razy uderzam kijem trenując celność. Potem wracam, Rafał w międzyczasie rzucił w krzaki reklamówkę z śmieciami. Dla nas śmiecie, dla myszy Szwedzki Stół. Nie trzeba długo czekać gdy pojawia się ich kilka. To cała rodzina.
Najodważniejsza jest ta duża. To chyba tam sama, którą widziałem jako pierwszą. Pomału i ostrożnie ale cały czas zbliża się do reklamówki. Gdy jest już w polu rażenia czekam jeszcze chwilę aby mieć lepszy zasięg i z zamachem opuszczam kij. Wszystko trwa ułamek sekundy. Jeden potencjalny pożeracz namiotów już martwy. Pozostałe czmychają w krzaki, ale już po kilku minutach znów słyszę szelest. Tym razem na śmierć zmierza jakaś młoda. Nie potrafi oprzeć się zapachowi reklamówki z resztkami. Waham się chwilę, ale już za późno. Znów świst opadającego kija i kolejny gryzoń wędruje do krainy wiecznych łowów. Na dzisiaj to tyle. Reszta rodzinki chyba zmądrzała bo już nie pokazują się nam więcej. Zresztą już ciemno, nie mam kociego wzroku i dalsze polowanie nie ma sensu.
Gdy wchodzimy do namiotów słyszymy jak reszta stada hałasuje w reklamówce. Nie mam zamiary już wychodzić. Niech sobie gryzą worki, ważne, że odwróciliśmy ich uwagę od naszych namiotów.
- DST 96.40km
- Czas 05:14
- VAVG 18.42km/h
- Podjazdy 2459m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 10 dzień - gdzieś w górach - Kanion Tary - Zabijak
Pucowało po namiocie tak, że ciężko było zasnąć. Kilka razy zapalałem czołówkę i z obawą rozglądałem się po swoim szmacianym domku czy nie puszcza wody. Na szczęście 13 letni Marabut stanął na wysokości zadania i po moich konserwatorskich zabiegach jakie przeprowadziłem przed wyjazdem mężnie stawiał czoło żywiołowi.Kilka razu budziłem się i znów zasypiałem kołysany monotonnym szumem deszczu padającego na namiot.
Rano sytuacja bez zmian. Nawet nie wystawiam głowy z namiotu, wystarczą mi same dźwięki dochodzące z zewnątrz. Jakoś dosypiam do 8 rano, sytuacja bez zmian, ale wyglądam na zewnątrz. Szybko chowam głowę, jest gorzej niż myślałem. Niebo zaniesione totalnie, zimno, paskudnie. Mijają minuty i godziny, zaczyna mnie już nosić. Co można robić zamkniętym w czterech ściankach na powierzchni 3 metrów kwadratowych? Doczytuję jakąś starą gazetę wziętą jeszcze z Polski, zerkam na mapę, coś tam notuję. Dochodzi 10 i nadal leje. Zaczyna się robić nieciekawie, już powinniśmy być w trasie, nasz plan wprawdzie nie był zbyt ambitny, ale zawsze lepiej być do przodu niż do tyłu. Lepiej poczekać na powrotny autobus kilka godzin niż spóźnić się 15 minut. Na razie jeszcze bez paniki, jeszcze raz zerkam w notatnik, w którym pieczołowicie notuję dane z wyjazdu oraz szacuję dystans jaki nam jeszcze pozostał.
Po 10 dochodzę do wniosku, że trzeba coś zacząć działać. Po pierwsze - nie możemy sobie pozwolić na spędzenie tutaj całego dnia. Musimy chociaż kilkadziesiąt kilometrów wykręcić. No ale pogoda cały czas taka sama, leje na całego i nie widać żadnej poprawy. Czy teraz czy później to wygląda na to, że mamy zagwarantowany prysznic wobec czego wybierając ten poranny mamy szansę na zrobienie jakiegoś dystansu
Po drugie - pamiętam z zeszłorocznej wyprawy do Albanii, że podobne opady złapały mnie na zjeździe z przełęczy za Prizren. Wtedy również wyjeżdżałem z motelu przy rzęsistych opadach, a na dole zastałem słońce. Może teraz też tak się uda.
Kilkoma krzyknięciami porozumiewam się z Rafałem i zwijamy nasz obóz w rzęsiście padającym deszczu. Ile dam rady to pakuje się w namiocie, ale kiedyś trzeba opuścić jego wnętrze i wyjść na deszcz. Nie ma co się spieszyć, co byśmy nie robili to i tak zmokniemy. Należy się z tym pogodzić i udawać, że to normalny dzień, tak jak wszystkie do tej pory. W deszczu jedziemy w dół. Tam faktycznie trochę mniej leje, ale nadal nie wygląda to fajnie. Jakiś przejeżdżający miejscowy kolarz z maleńkimi sakwami na nasze pytanie o prognozę pogody macha z rezygnacją ręką i jedzie dalej. Nie pozostaje nam nic innego jak zrobić podobnie. Jedziemy drogą w stronę Zabijaka, zbliżamy się do Kanionu Tary i zastanawiamy się czy w tej mgle zobaczymy płynącą w głębokim wąwozie rzekę. Chwilami przestaje kropić, ale te momenty nie są dłuższe jak kilkanaście minut. Gdy dojeżdżamy do słynnego mostu nad Tarą mamy wszystko mokre. Do tego robi się zimno. Na chwilę lokuję się w jakimś osłoniętym zakątku, ale nieprzyjemnie tak siedzieć. Idę obejrzeć słynny przełom. Widok nie rzuca mnie na kolana, inaczej wyobrażałem sobie to miejsce. Owszem, rzeka w dole robi wrażenie jednak czy to za sprawą kiepskiej pogody i dosyć gęstej mgły ograniczającej widoczność, czy po prostu mojego kiepskiego nastawienia spowodowanego pogodą nie odczuwam jakichś wielkich uniesień estetycznych.
Robimy jakieś fotki i zasuwamy dalej bo robi się zimno. Już niedaleko Zabijak. Aby tam dotrzeć trzeba trochę podjechać do góry. W zasadzie od mostu na Tarze trzeba pruć cały czas do góry. Pod wieczór w końcu trochę się poprawia na niebie. Przestaje nareszcie lać i przez gęstą powłokę chmur chwilami pokazuje się na kilka minut skrawek niebieskiego nieba. Nasza wspinaczka kończy się na przełęczy kawałeczek przed Zabijakiem. GPS wskazuje coś koło 1400 metrów gdy go wyłączam. Przed nami wznosi się doskonale widoczny masyw Durmitoru, czubki szczytów ośnieżone, w opadających ku dolinom żlebach również ukrywają się solidne porcje białej materii. Pogoda się stabilizuje, ale szybko rozkładamy namioty aby w razie czego było gdzie się schować. Na szczęście nie było to potrzebne. Ten wieczór był dużo lepszy niż wczorajszy. Spokojnie można było przyrządzić ciepły posiłek i zająć się codziennymi obozowymi zajęciami, które polegały głównie na suszeniu mokrych rzeczy. Nie decydujemy się rozpalać ogniska, ale liczymy, że wiatr trochę podsuszy nasze ciuchy.
Wieczorem zachodzące za Durmitorem słońce raczy nas cudownym spektaklem barwiąc niebo na czerwony kolor, który bierzemy jako zapowiedź lepszej pogody. Czy tak faktycznie będzie? To okaże się dopiero jutro. W każdym razie już teraz wiemy, że właśnie ten dzień będzie kulminacją naszej wyprawy. Najwyższa przełęcz, najwyższe pasmo górskie, najbardziej urzekający kawałek Montenegro czeka nas właśnie jutro. — z użytkownikiemRafał Kopeć.
- DST 98.10km
- Czas 05:31
- VAVG 17.78km/h
- Podjazdy 2484m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 9 dzień - podjazd na Cakor - Cakor - Andrejevica - gdzieś w górach.
W takich warunkach nie pozostaje nic
innego jak w trybie przyspieszonym pozwijać namioty i i już
częściowo popakowani możemy udawać zwykłych turystów, którzy
zatrzymali się przy źródełko. A źródełko faktycznie przyjemne,
woda jak kryształ, to chyba jedyna zaleta tego miejsca. Pogoda
niespecjalna, ale też nie zapowiada się tragicznie. Póki co
jesteśmy w królestwie mgieł, gdy startujemy do dalszej jazdy i
zaczynamy się wznosić przebijamy się przez tabuny mleka wiszącego
w powietrzu. Niekiedy silniejszy podmuch wiatru rozwieje gęstą
zasłonę i wtedy otwiera się widok na głębokie doliny w dole oraz
coraz bardziej okazałe góry zdające się grodzić nam drogę. A ta
przebija się wciąż przez głęboki kanion. Wilgoć wisi w
powietrzu i chociaż dosyć chłodno to na plecach czuć spływające
kropelki potu.
Pomału zdobywamy wysokość, a ja
myślę co czeka nas na górze. Już niebawem się o tym przekonuję.
Droga nagle się kończy, a raczej zmienia w wąski dukt prowadzący
w nieznane. Czas na odcinek specjalny. Rzut oka na ekran GSP,
wszystko wydaje się być pod kontrolą, ale jeszcze wolę zerknąć
na mapę. Skręcamy w lewo w boczną drogę pełną kamieni, kilkaset
metrów wszystko wydaje się ok. ale już po chwili zaczynają
narastać w nas wątpliwości. Potem robi się jeszcze gorzej, droga
zaczyna zanikać, pojawiają się głębokie koleiny po jakichś
ciężkich maszynach, trudno przebić się przez krzal gęsto
porastający pobocze. Sięgam pamięcią do opisów przejazdu tym
traktem jakie studiowałem przed wyjazdem. Do granicy miała
prowadzić szutrówka, a zaraz po czarnogórskiej stronie ma zaczynać
się asfalt. Trudno w to uwierzyć będąc w tym miejscu, kilka razy
musimy zejść z roweru aby przedostać się dalej. GPS wziąż
upewnia nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrym szlaku, a pomimo
tego trudno mi to zaakceptować.
Ten odcinek nie był długi, może
jakieś 200-300 metrów, ale naprawdę trudno było uwierzyć, że
kawałek dalej czeka na na nas gładka wstęga asfaltu. Po pokonaniu
serii kolein i wyjściu z krzaków widzimy dwa ogromne bloki skalne
grodzące przejazd. Za nimi jeszcze kilka metrów żwirówki, mostek,
a za nim już idealnie gładki asfalcik. Niezwykłe miejsce, pełne
sprzeczności i antagonizmów. Z jednej strony zarośnięta,
zniszczona i błotnista droga, z drugiej strony idealnie gładki
asfalt. Granica państw, której nie można przekroczyć w tym
miejscu, a jednak wręcz zachęcająca do podróży w głąb
kolejnego kraju. Z jednej strony koniec świata, zagubiona wśród
gór lasów polanka, z drugiej strony czuć tu obecność innych
podróżników wykorzystujących ten szlak do pokonania granicy i
zdobycie przełęczy Cakor. Trudno się oprzeć chęci przejechania
przez zieloną granicę, zew podróży woła i nie daje spokoju.
Kilka łyków wody i już pedałujemy po Czarnogórskiej ziemi.
Nie ma co ściemniać i silić się na
epickie opisy. Tutaj jest naprawdę czadowo. Cała droga dla nas, jak
dzieci bawimy się naszymi rowerami biorąc całą przestrzeń dla
siebie. Nie przeszkadzają nam samochody, nie ma innych bikerów,
wszędzie wokół panują wysokie góry. I tylko mgła pozostaje bez
zmian. Im wyżej tym lepiej widać jej panowanie. To już nie mgła,
to chmury wciskają się w górskie kotliny biorąc we władanie
nawet co niższe szczyty. Niekiedy ta szczelna zasłona rozewrze
gęste kotary i wtedy przez kilka minut możemy cieszyć się
przebłyskującymi z trudem promieniami słońca. Można też w
takich rzadkich chwilach nacieszyć oczy dalekimi widokami.
Cakor to drugi co do wysokości punkt
na naszej wyprawie i jak już kiedyś napisałem, jeden z dwóch
głównych celów, pod które była układana cała trasa. Przełęcz
w najwyższym punkcie osiąga wysokość 1908 m.n.p.m. Jeśli chodzi
o trudność całego podjazdu również sytuuje się na drugim
miejscu. Startując z wysokości około 700 metrów musieliśmy
pokonać 1200 metrów różnicy poziomów. Nie jest to mało, ale
tego dnia moc była z nami. Upały zostały daleko za nami i rześkie,
górskie powietrze daje nam dzisiaj fory. Kręcimy może troszkę
mocniej niż spokojnie, ale bez szaleństw. Bez zbędnych postojów i
przerw. Na ekranie GPS szybko przybywa metrów na wskaźniku
wysokości. Droga jest świetnie zaprojektowana, nachylenie trzyma
cały czas w granicach 7-8%, tylko na serpentynach wzrasta do
większych wartości. Nie dziwne, że w takich okolicznościach
błyskawicznie meldujemy się na górze.
Tam wita nas wiatr i chmury, opuszczony
i na wpół zrujnowany dom, jakiś pomnik, źródło z zimną i
krystalicznie czystą wodą oraz wszechogarniająca pustka. Cudowne
miejsce dla samotników szukających odludzia. Żadnego człowieka,
żadnych śladów ludzkich siedlisk, cisza zakłócana tylko
silniejszymi podmuchami zimnego wiatru. Chmury panoszą się coraz
bardziej, biorą nas we władanie, jeszcze przed chwilą widzieliśmy
dolinę skąd przybyliśmy, a teraz nie widać oddalonej o
kilkanaście metrów drogi. Wiatr wścieka się coraz bardziej,
lodowate podmuchy zmuszają nas do sięgnięcia po ciepłe ciuchy
zalegające gdzieś na dnie sakw. Zupka chińska rozgrzewa od środku,
ale nie na wiele to się zdaje. Pogoda załamuje się coraz
bardziej, wszelkie siły natury starają się wygonić nas z tego
miejsca. Nie opieramy się zbyt mocno i wsiadamy na rowery.
Szybko zjeżdżamy w dół, robi się
trochę cieplej ale niebo wygląda coraz gorzej. Ciemne i ponure nie
nastraja optymistycznie. Tymczasem zaczynają się jakieś
zabudowania, obok jakiegoś domu stoi kilku mundurowych. Są
odwróceni do nas tyłem, a my z pełną prędkością szybko się do
nich zbliżamy. Są już kila metrów od nas gdy jeden z nich słysząc
szum opon odwraca się w naszą stronę. Dalej wydarzenie następują
błyskawicznie. Krzyczy coś głośno, jego kumple też się
odwracają, a on sam wykonuje długi skok na drogę wyciągając
jednocześnie rękę w naszym kierunku. Zatrzymujemy się i wyciągamy
paszporty. Goście wyglądają na Straż Graniczną. Szybko
przewracają kartki paszportu szukając granicznych stempli. Pytają
gdzie jedziemy więc głośno i wyraźnie mówię prawdę.
Jedziemy do domu.
Skąd jedziecie?
Mówię co i jak wspomagając się
wyciągniętą mapą. Strażnicy marudzą coś i pokazując na
paszporty pytają się gdzie przekraczaliśmy granicę. Na początku
coś próbuję tłumaczyć, ale nagle ogarnie mnie fala irytacji tą
całą sytuacją. Podnoszę trochę głos i mówię, że nie było
żadnych znaków informujących o granicy (bo faktycznie nie było).
Goście pokazują mi na mapie najbliższe oficjalne przejście i
wyjaśniają, że tam powinniśmy jechać. Coraz bardziej denerwuje
mnie ta sytuacja i wbrew swoim nawykom bycia uległym wobec służb
mundurowych całkiem poważnie i bez żartów pytam czy mamy wracać
i tam jechać. Trochę za ostro to wyszło, ale o dziwo ta strategia
przynosi efekty i oddają nam paszporty wskazując ręką w dół.
Możemy jechać. W ułamku sekundy zmieniam nastrój nie chcąc
zepsuć tego co właśnie nam się udało. Nietrudno zagrać w takich
okolicznościach szczery uśmiech bo w rzeczy samej usta same
układają się w banana.
Do dzisiaj nie wiem jaki jest status
tego przejścia granicznego. Bo to, że kiedyś ono tam będzie to
jest sprawa oczywista. Nie sądzę aby Czarnogórcy tylko dla kaprysu
robili taką extra drogę. Wygląda na to, że wśród pograniczników
istnieje ciche przyzwolenie na pokonanie granicy w tym miejscu co nie
jest sprzeczne z tym aby pouczać tych, którzy to zrobili, że tak
nie wolno.
Co ciekawsze podczas zjazdu spotykamy
grupę sakwiarzy jadących do góry. Zanim się zorientowaliśmy już
zostali daleko za nami, a mogliśmy uprzedzić ich o czekających
kłopotach. Ciekawe jak sobie poradzili.
My tymczasem mamy inne problemy.
Psująca się od samego rana pogoda osiągnęła w końcu punkt
krytyczny i zaserwowała nam deszcz. Na razie jedziemy, chcemy
dotrzeć do najbliższego miasteczka w nadziei na jakieś ciepłe
żarcie i dobrą kawę. Andrejevica na mapie wyglądała spoko, ale
srogo nas rozczarowała. Typowa dziura, jeden sklep, jedna knajpa.
Padający deszcz przepłoszył mieszkańców, wszyscy pochowani w
domach, niekiedy tylko ktoś z musu szybkim krokiem przejdzie przez
ulicę. Robimy zakupy w sklepie i chroniąc się pod daszkiem
zajadamy się próbując przeczekać opady. Cały czas siąpi mżawka.
Na chwilę wydaje się niegroźna ale poznaliśmy już jej siłę
przyjeżdżając tu przed chwilą. Nie przechodzi, niebo zaniesione
totalnie. Do tego robi się chłodno. Dajemy sobie jeszcze jedną
szansę i lądujemy w kawiarni. Tam się trochę podsuszamy i
zabijamy trochę czasu co chwilę zerkając na zewnątrz. A tam bez
zmian, cały czas pada drobny deszcz. Robi się kicha bo czeka nas
kolejna solidna przełęcz. Wyjechać wyjedziemy ale żal widoków,
które nam przepadną.
Nie ma jednak rady, robi się coraz
później, trzeba wsiadać na rower. Zaczynamy podjazd. Trzeba jechać
w kurtkach przeciwdeszczowych. Problem polega na tym, że nie jest aż
tak zimno i szybko zaczynamy mieć problemy z przegrzaniem.
Ściągnięcie kurtek nie wchodzi w rachubę bo kilka minut jazdy w
takim deszczyku i człowiek cały mokry. Radzimy sobie jakoś jadąc
ślimaczym tempem. Im wyżej tym powietrze robi się coraz bardziej
rześkie. Chmury nie odpuszczają nawet na chwilę, cały czas
zaniesione, nie widać ani kawałka błękitnego nieba, natura nie
daje nam nawet odrobiny nadziei w postaci chociażby skrawka słońca.
Dopiero na przełęczy przestaje padać dzięki czemu zjazd okazał
się całkiem przyjemny. Wykorzystujemy tą przerwę w opadach na
znalezienie miejscówki na nocleg. Dzisiaj nie byliśmy wybredni,
wzięliśmy pierwsze lepsze miejsce. Chociaż liczyliśmy na poprawę
pogody woleliśmy nie ryzykować i rozbić się przed kolejną falą
opadów.
Stojąc obok rozbitego namiotu oglądam
się wokół. Jesteśmy na opadającej lekko w dół polance. Nasze
namioty stoją schowane pod drzewami. Naprzeciwko nas rozpościera
się ogromna, zielona od łąk góra z oddalonymi od siebie domami
wyglądającymi stąd jak by były zbudowane z klocków lego. Te
najdalsze stojące na samej górze prawie nikną w oczach, ogromny
kawał przestrzeni z nami u jej stóp. Czarujemy pogodę, po wielu
próbach i staraniach rozpalamy ognisko. Mamy co suszyć. Potem
jakieś jedzenie, ognisko bucha już na całego gdy znów czujemy
krople wody spadające z nieba. Już nie widać domków, nie widać
góry za nami, paskudna chmura uwięziła nas w swoim wnętrzu.
Jeszcze udaje się nam zjeść w jako takich warunkach ale mżawka
pomału robi swoją robotę. Ognisko jeszcze płonie, ale powieszone
nad nim ciuchy już nie schną tylko znów nasiąkają wodą. Na
namiotach ciurkiem spływające krople wody tworzą już prawie
potoki.
Nie pozostaje nic innego jak ewakuować
się do namiotów. Za każdą minutą deszcz nabiera siły. To już
nie mżawka ale solidne opady. Krople uderzają o ścianki namiotu
wydając niemiłe nam dźwięki. Po chwili leje już na całego.
Notuję sobie coś w notesie gdy na kartkę spada mi kropla wody.
Patrzę w górę, coś przecieka. Wyskakuję na zewnątrz i poprawiam
naciągi. Te kilkanaście sekund starczyły żebym całkiem przemókł.
Na sobie wnoszę do namiotu wilgoć. Wycieram się szybko ręcznikiem
i kładę go obok wejścia ale i tak czuję, że śpiwór przyjął
trochę wody.
Zastanawiam się jak namiot zniesie
taką aurę. Ma już swoje lata i podczas wiosennego zlotu w
Pokrzywnej ujawnił swoje słabe strony. Wiedząc o tym zrobiłem mu
odpowiednią kurację dawkując solidną porcje impregnatu, ale nie
wiem na ile to się zdało. Kilka minut mam spokoju lecz kolejna
kropla lądująca w notesie budzi już mój niepokój. Nie mam
wyboru, trzeba wyjść na zewnątrz i coś z tym zrobić. Problem
jest z daszkiem zakrywającym otwór wentylacyjny. Ewidentnie
przecieka. Nie ma czasu i możliwości na jakiś solidny serwis więc
zadowalam się tylko starą reklamówką przykrywając felerne
miejsce. Póki co działa. Teraz jest problem ze ściankami. Dopiero
co naciągnięte namakają mocno wodą i opadają na tropik
przekazując mu wilgoć. Jeszcze raz wyskakuję na zewnątrz i już w
całkowitych ciemnościach poprawiam znów naciągi. Wydaje się, że
pomogło. Reklamówka na daszku skutecznie odprowadza wodę na
ścianki namiotu, które trzymają szczelność i pozwalają spłynąć
jej na dół. Poprawione naciągi dają sporo przestrzeni między
tropikiem i ściankami zapewniając suche wnętrze.
Noc nie zapowiada się nieciekawie. Teraz to już prawdziwa ulewa, z daleka dobiegają nas grzmoty i nie trzeba długo czekać gdy jasne światła błyskawic rozświetlają wnętrza namiotów. Jeszcze w świetle czołówki kontroluję kondycję namiotu. Wielka plama u góry wydaje się wysychać, ciemne plamy na tropiku też takie jak by mniejsze. Można iść spać. Śpiwór w nogach trochę mokry ale generalnie nie jest źle. Tej nocy może się przydać.
- DST 96.80km
- Czas 06:50
- VAVG 14.17km/h
- Podjazdy 2122m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - ósmy dzień - Koman - Bajram Curri - Dakovica - Peje - początek podjazdu na Cakor
Poranne pakowanie poszło sprawnie, wyprane ciuchy porządnie wysuszone, namiot podobnie, śniadanie przy stole i na ławeczkach z oparciem. Wypas na całego. Żegnamy się z naszym gospodarzem i ruszamy na zaporę.
Podjazd jest dosyć stromy, ale
spokojnie rozgrzewamy nogi i kręcimy bez pośpiechu. Mijamy budkę
ze strażnikiem. Pozdrawiamy się wzajemnie podniesieniem ręki. W
tunelu trzeba odpalić lampki bo dosyć długi fragment wiedzie w
całkowitej ciemności, a nawierzchnia bardzo kiepska i nie sposób
jechać na ślepo. Gdy docieramy do przystani jest tam jeszcze
spokojnie. Sadowimy się gdzieś z boku i obserwujemy tutejsze życie.
Wbrew pozorom okazuje się, że kwitnie ono tutaj na całego. Obsługa
promów, sklepu, baru to kilkanaście osób wśród których prym
wodzi dorodny młody człowiek o imieniu Marko. Wszędzie go pełno,
wszędzie go słychać i wszędzie go widać. Szczególnie upodobały
go sobie przybywające starsze pasażerki promu, z którymi Marko
pozuje do frywolnych fotek.
My również mamy zaszczyt
przyciągnięcia uwagi lokalnego playboya, który poświęca nam
kilka sekund, a gdy dowiaduje się, że jesteśmy Polakami cytuje
wierszyk – Dobra dobra to jest zupa z bobra, jeszcze lepsza zupa z
wieprza” i zadowolony odchodzi.
Tymczasem na przystani zaczyna się
robić tłoczno. W ciągu kilku minut przyjeżdżają kolejne
zapakowane do maxa busy. Za każdym razem wydaje się nam, że już
więcej osób tu się nie zmieści, a jednak przybywa ich z każdą
chwilą. Jaja się zaczynają dziać gdy z tunelu wyjeżdża autobus,
a z jego wnętrza wysypuje się prawdziwy tłum turystów. Atmosfera
zaczyna się robić gęsta bo choć do godziny odpłynięcia
pozostało 15 minut nic nie zwiastuje tego żeby miało to zaraz
nastąpić. Obsługa zaczyna się robić nerwowa, biegają tam i z
powrotem, krzyczą coś do siebie, wydzwaniają przez komórkę. Przy
brzegu stoi łupinka, którą wczoraj zdyskwalifikowaliśmy jako
prom. Okazuje się, że chyba się myliliśmy. Na razie nie wiemy co
robić, wszędzie wokół panuje chaos i bałagan. Ludzi coraz
więcej, wszyscy obładowani tobołami z towarami przeróżnej maści,
do cebuli po trzonki do łopaty.
W końcu przypływa jakaś solidniejsze
łódka i wołają nas z rowerami. Rowery wędrują na dach, ale
szybko je ściągają i pokazują nam żebyśmy przeszli na łupinkę.
Robi się coraz później, a tu wszystko nadal w proszku. Dzisiaj
sobota, a to chyba nie jest bez znaczenie. Podjeżdża grupa czeskich
motocyklistów, a za nimi jeszcze inni. Czesi widząc naszą łupinkę
długo się zastanawiają, rozmawiają ze sobą, nawet Marko poświęca
im kilka minut głośno coś objaśniając Pomimo tego Czesi kręcą
głowami patrząc na łódki, którymi miały by płynąć ich
motocykle. W końcu odpalają swoje maszyny i odjeżdżają z
powrotem. Tymczasem wypakowana do oporu pierwsza łódka odpływa od
brzegu. My odbijamy po kilkunastu minutach w swojej łupince. Każdy
dostaje po butelce piwa i rogalu 7-days. W sumie to nawet lepiej, że
płyniemy w łupince bo jest nas tutaj zaledwie kilka osób. Można
wybrać sobie wygodne miejsce, pospacerować po pokładzie, swobodnie
obserwować widoki. A jest co oglądać. Wysokie szczyty wyrastają
wprost z wody i wznoszą się kilkaset metrów ponad jej lustrem.
Atmosferę burzy albańska muzyka
wyjąca z głośnika. Coś okropnego jakie darcie i wycie. Nie jestem
w stanie odróżnić jednej piosenki od drugiej. Każda kolejna zlewa
się z poprzednią w jeden wielki jazgot łomoczący mi po głowie.
Dobrze, że szybko płynąca łódź oferuje podmuchu wiatru trochę
zagłuszające ten harmider. Nasza łódka już na brzegu nie
prezentowała się dobrze, teraz tylko utwierdza nas przy takiej
opinii. Pokład chociaż solidnie nadgnity i noszący ślady wielu
napraw nie przecieka, ale silnik już ledwo dyszy. Kilka razy krztusi
się i gaśnie. Albańskie polo daje wtedy tak głośno, że aż
skóra mi cierpnie. Chłopak wskakuje pod pokład, coś tam robi koło
starego diesla i na szczęście możemy płynąć dalej.
Przy brzegach, na stromo nachylonych
stokach widać sporo domów. Trudno powiedzieć jak ich mieszkańcy
docierają do reszty świata, ale jakoś sobie radzą bo można
poznać, że są zamieszkane. Kilka osób z naszej łódki wysiada
na wydawało by się przypadkowym brzegu na pustkowiu.
Łódka kieruje się w stronę stromego
i zarośniętego krzakami brzegu. Tutaj wysiada ojciec z synem.
Patrzę z niedowierzaniem jak wspinają się po stromym zboczu w
drodze do niczego. Wszędzie wokół dzikie i bezludne góry pokryte
kamiennymi gołoborzami. Aż trudno uwierzyć w to, że można tu
niedaleko mieszkać. Ale chyba tak jest, dwójka pasażerów odwraca
się i macha nam na pożegnanie rękami po czym odwracają się
wspinają dalej po stromym stoku.
Nasza podróż trwa jakieś 2,5
godziny. W Fierze wysiadamy na ląd i już na rowerach zmierzamy do
Bajram Curri. Do miasta jest krótki ale stromy podjazd. Zabudowa
jest dosyć mocno rozproszona i trudno zlokalizować jakieś jedno,
konkretne centrum. Zatrzymujemy się obok ulicznego stoiska z
owocami. Fundujemy sobie arbuza i konsumujemy na miejscu. Ludzie
bardzo mili. Jakiś Albańczyk widząc jak siadamy na schodach
podbiegł do nas, wskazał ręką na stojące obok krzesło, a potem
szybko przyniósł drugie aby po chwili zza węgła wytargać
plastikowy stolik. Widząc jak patrzymy na mapę podszedł i wyjaśnił
jak mam jechać dalej.
Wyjeżdżamy z miasta boczną drogą,
to okropnie zniszczona i dziurawa szutrówka, z ulgą wjeżdżamy na
gładki asfalt prowadzący do granicy z Kosowem. Aby tam dotrzeć
musimy przebić się przez graniczny grzbiet górki. Przełęcz nie
jest wysoka, a podjazd łagodny i przyjemny. Dwudniowa przygoda z
Albanią dobiega końca. Albania żegna nas ciemniejącym niebem i
odległymi grzmotami dochodzącymi z oddali. Granicę przekraczamy
szybko i sprawnie po czym zaczynamy długi zjazd do Kosowa. Tutaj
dopadają nas pierwsze opady, które na szczęście szybko
przechodzą. Tutejsze miasteczka są stoją dużo wyżej
cywilizacyjnie niż albańskie, trudno mi określić co jest tego
przyczyną ale widać to wyraźnie.
Do Peje docieramy już wieczorem. Nie
spędzamy tu wiele czasu, szybko wcinamy jakiegoś hamburgera i
kierujemy się w stronę przełęczy Cakor. To jedno z dwóch
głównych celów tego wyjazdy. O ile Sv Jura wpadła przy okazji bo
w sumie i tak przejeżdżaliśmy u jej podnóża to Cakor była
planowana z premedytacją. Cała trasa była tak kombinowana żeby z
Kosowa do Czarnogóry wjechać właśnie przez Cakor. Byłem do tego
stopnie zdecydowany, że świadomie pogodziłem się z ryzykiem jakie
nam tam zagrażało. Nie ma tam oficjalnego przejścia granicznego,
ale rowerzyści mogą przejechać zawdzięczając to informacjom od
innych bikerów, którym wcześnie ta sztuka już się udała.
Wyjazd z Peja trochę mnie zaskoczył
bo spodziewałem się jakiejś totalnie bocznej drogi, wąskiej i
pozbawionej zupełnie ruchu samochodowego. Tymczasem pierwsze
kilometry podjazdu to zatłoczona arteria zabudowana z obu stron
jakimiś ośrodkami i sanatoriami. Na szczęście widoki
rekompensowały tę niedogodność i są rewelka. Po wyjechaniu z
zabudowanego tereny czuć wysokie góry. Droga prowadzi głębokim
kanionem, strome ściany robią potężne wrażenie, niekiedy
przejeżdżamy pod skalnymi nawisami zakrywającymi prawie całą
drogę.
No ale nie za bardzo jest czas na
podziwianie widoków bo wychodzi kiszka z noclegiem. Już szarówka,
a tu nie za bardzo jest się gdzie rozbić. Do tego po burzy zrobiło
się zdecydowanie chłodniej i wszędzie panuje wilgoć. Podkręcamy
trochę tempo, w nadziei, że wyżej może będzie lepiej.
Przejeżdżamy obok wiaty z ławeczkami. Potem jeszcze kilka minut do
góry, ale tam nic ciekawego. Coraz ciemniej, zatrzymujemy się na
chwilę i odbywamy naradę. Do góry nie ma co jechać, droga
wciśnięta między strome ściany, trudno uwierzyć aby na odcinku
najbliższych kilku kilometrów trafić jakąś miejscówkę. Szybka
decyzja, wracamy do wiaty. Zjeżdżamy w dół. Już prawie ciemno
gdy zatrzymujemy się przy wiacie. Na ławeczce siedzi kierowca ze
stojącego obok auta. Nie mamy wyboru, nie przejmując się
towarzystwem rozbijamy namioty w wiacie.
To nie będzie spokojna noc. Tuż obok jest źródełko gdzie co chwilę zatrzymują się samochody. Niby nikt nami się nie interesuje. ale nie czujemy się tu zbyt pewnie. Gość siedzący obok coś tam do nas gada ale bariera językowa nie pozwala nam na wiele. W końcu wsiada do auta i odjeżdża. Rowery lądują między namioty, a ściankę wiaty, a my ładujemy się do środka. Ruch już mniejszy ale co chwilę słychać podjeżdżające i zatrzymujące się samochody. Trudno usnąć w takich warunkach, niby coś tam śpię ale kilka razy budzi mnie jaskrawe światło reflektorów. Zmęczenie jednak bierze górę i odpływam.....
- Teren 84.50km
- Czas 05:21
- Podjazdy 1207m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 7 dzień - kawałek przed Shkoder - Shkoder - Koman
Dla ludzi mojego pokroju zmiany jakie tam zachodzą nie zawsze idą w tym kierunku jakiego bym oczekiwał, ale i tak jest to nadal najbardziej egzotyczny kraj w jakim byłem i pewnie długo jeszcze takim pozostanie. Bo chociaż Albańskie kurorty i co większe miasta szybko się cywilizują to jednak na prowincji życie toczy się po staremu, odmierzane wschodem i zachodem słońca, poranną kawą i śpiewem muezina wzywającego do modlitwy.
Jedziemy więc ku przygodzie, ku albańskiej granicy. Pogoda nadal trzyma, słońce jara na całego. Na razie jest fajnie bo długo zjeżdżamy w dół tracąc zyskaną wczoraj wysokość. Droga dobra, kilometry szybko uciekają. Niżej robi się płasko i zaczynamy czuć upał, ale nagle zmienia się krajobraz, pojawiają się lasy, które zapewniają nam fantastyczne warunki do jazdy. Gęsto rosnące drzewa dają przyjemny cień i tworzą bardzo miły klimat. Kawałek przed granicą robimy sobie przerwę w sklepie. Mamy już wypracowane procedury, drożdżówka, zimna woda, jakieś piwko i ławeczka lub krzesełka w cieniu.
Po odpoczynku szybko docieramy do granicy. W kolejce samochodów dostrzegam jeden na polskich numerach. Postanawiam to wykorzystać. Moja komórka umarła dzisiaj rano przy wysyłaniu sms-a. Zapasowa bateria nawet nie mrugnęła. Podchodzę do rodaków i witam się grzecznie. Nawet nie są bardzo zaskoczeni, kobieta obok kierowcy mówi, że właśnie nas obserwowali i rozmawiali o nas. Mówi, że wyglądamy na Polaków, a poza tym kto by mógł przyjechaćtutaj na rowerze jeśli nie Polacy właśnie Chwilę rozmawiamy wesoło, oczywiście moja komórka zostaje natychmiast wpięta do ładowarki samochodowej. Otrzymuję propozycję zajęcie miejsca obok kierowcy i skorzystania z telefony podczas ładowania. Umawiamy się, że odbiorę telefon gdy przekroczą granicę. Trwa to jakieś 20 minut, podjeżdżają do nas i mówią, że mogą jeszcze poczekać kilkanaście minut żeby telefon się jeszcze doładował. Bardzo miłe zachowanie zadające kłam twierdzeniu, że Polacy na obczyźnie są wobec siebie bardzo nieuprzejmi. Trudno w to uwierzyć w sytuacji gdy już drugi raz spotykamy się za takim bezinteresownym i miłym zachowaniem w stosunku do nas.
Żegnamy się z rodakami i szybko docieramy do Shkoder. Miasto nie zmieniło się wiele od zeszłego roku. Jak zwykle gorąco, gwarno i duszno. Zakurzone ulice, smaczne lody i ładne dziewczyny. Lody zjadamy ze smakiem, potem pyszna kawa, co do dziewczyn to pozostaje nam tylko patrzeć
Akurat południe, grzeje okropnie, dobrze, że trafił się nam fajny stolik w cieniu. Patrzymy na mapę i myślimy nad naszą trasą. Upały bardzo utrudniają nam jazdę i zabierają sporo czasu. Chociaż dzień bardzo długi to nasze dystanse wahają się w granicach 80-90 km. Albo narzucimy większy reżim, albo trzeba będzie zmodyfikować trasę chcąc uniknąć problemów z dotarciem na czas do Splitu. Rozmawiamy i myślimy w czym tkwi problem. Jednak 80 km to nie jest dużo. Powinniśmy robić trochę więcej. Wychodzi na to, że ciężko będzie coś podciągnąć. Wstajemy z reguły między 6-7 rano. Śniadanie, pakowanie, suszeniu namiotów, wyjeżdżamy przed 9 rano. W czasie jazdy jakieś odpoczynki, przekąski. Gdzieś między 12-15 sjesta połączana z jakimś solidniejszym posiłkiem. Potem jazda do 19 i szukanie miejsca na nocleg. Teren dosyć trudny, cały czas góry, musimy wozić duże zapasy wody, średnie mizerne. Wychodzi na to, że można by trochę podciągnąć ale musiało by to się odbyć kosztem naszego komfortu jazdy. No, a tego chcemy uniknąć bo to w końcu ma być jakaś przyjemność.
Podejmujemy decyzję o zmianie trasy. Mieliśmy jechać w głąb Albanii, ale teraz postanawiamy jechać do Koman skąd promem przepłyniemy do Fierze. Stamtąd mamy już kawałek do Bajram Curri gdzie spotkamy się znów z naszą trasą. Na szybko szacując wychodzi jakieś 120-150 km urwane na dystansie, a to pozwoli nam bezpiecznie wypełniać założony plan. Ostatni rzut oka na mapę i wyjeżdżamy z miasta. Grzeje okropnie, już po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się na stacji żeby wypić coś zimnego. Dobrze, że chociaż płasko bo ruch powietrza daje jako taką ulgę.
Jedziemy dalej, przejeżdżamy obok sklepu, ktoś do nas macha, woła nas. Patrzymy, a tam nasz przyjaciel Turek we własnej osobie. Siedzi sobie przy stoliku i popija piwko w wesołym towarzystwie. Chwilkę rozmawiamy, tubylcy słysząc gdzie jedziemy ostrzegają nas przed wilkami. Mówią żebyśmy unikali jazdy po zmroku.
Ja tam wilków się nie boję
Szybko docieramy do odbicia droga do Koman. Początkowo jedzie się przyjemnie, nawierzchnia nawet spoko, płasko albo delikatnie w dół. Jednak w miarę połykania kolejnych kilometrów sytuacja się zmienia. Najpierw droga na krótkich odcinkach robi się dziurawa, takie kawałki mają 50-100 metrów. Potem robią się coraz dłuższe i zaczynają się pokazywać coraz częściej. Do tego pojawiają się całkiem solidne zjazdy i podjazdy. Jedzie się coraz trudniej, ale za to widoki niesamowite. Wszędzie wokół pustka i ogromne przestrzenie ograniczone tylko pasmami wysokich gór. Na drodze pustka, raz na kilkanaście minut przejedzie jakiś samochodowy przybłęda nie zakłócając nam długo czasu. Jedziemy cały czas wzdłuż brzegów jeziora o granatowym kolorze wody. Z gór spływają strumienie chłodnej i czystej wody, z których oczywiście skrzętnie korzystamy. Chociaż robi się coraz trudniej to humory mamy coraz lepsze bo plenery naprawdę wspaniałe.
Droga pogarsza się coraz bardziej, z szacunków wynika, ze Koman jest już tuż tuż...ale ciągle go nie widać, ciągle za kolejnymi zakrętami pojawiają się następne i następne...jeszcze jeden podjazd po wertepach, pot kapie z nosa, trochę ulgi na krótkim zjedzie po dziurawej drodze i znów kolejny podjazd w grzejącym słońcu. I tak kilka razu....w końcu jest! Gdzieś z przodu pojawiają się jakieś zabudowania, przejeżdżamy przez stary most i stajemy. Tutaj droga zdaje się kończyć. Nasze wyobrażenia o tym miejscu miały się zupełnie inaczej wobec tego co widzimy. Wzrokiem szukamy przystani, wokół księżycowy krajobraz. Zimne granatowe wody jeziora kontrastują z jasnymi i spalonymi przez słońce skałami. Przez chwilę głupiejemy. Gdzie jest przystań, gdzie jest ten prom?
Kręcimy głowami próbując ogarnąć całą tą sytuację. Ktoś się do nas coś mówi. Dopiero teraz zauważamy stojącego mężczyznę w bramie przy drodze. Widzimy też napis camping. Gość zaprasza nas gestem do środka i oferuje nocleg. Woła sobie po 3 euro od osoby co nie jest wygórowaną ceną. Mówi też, że prom odpływa dopiero jutro. Nie mamy za bardzo wyboru i decydujemy się tu zostać tym bardziej, że cena wydaje się bardzo atrakcyjna. Potem okazuje się, że wobec warunków jakie tu mamy jest jeszcze lepsza.
Mamy fajne miejsce na namiot, w cieniu, tuż nad brzegiem jeziora. Do dyspozycji są oczywiście toalety, prysznic z ciepłą wodą, gniazdka gdzie można podładować elektroniczne sprzęty. Jest też restauracja gdzie wieczorem zjadamy smaczny i niedrogi obiad. Właściciel przedstawia się jako Alberto i jest bardzo miły. Mówi, żebyś się rozbić, a potem pojedziemy autem kupić bilety na przystań. Szybko rozstawiamy namioty, a Alberto uruchamia starą i pobijaną Tempre. Klekot okropny ale jedzie. Wyjeżdżamy z campingu i wjeżdżamy w wąziutką dróżkę, której wcześniej nawet nie zauważyliśmy. Jedziemy stromo w górę po wertepach w kierunku tamy. Przejeżdżamy obok budki strażnika z kałasznikowem na ramieniu. Panowie głośno się pozdrawiają nie zatrzymując samochodu. Dalej wjeżdżamy w dosyć długi tunel. W środku ciemno, mrok rozświetlają tylko reflektory samochodu, nawierzchnia fatalna, dziury i kamienie. Chwilę jedziemy, tunel skręca w prawo i wylot pokazuje się dopiero kilkanaście metrów przed wyjechaniem. Jesteśmy na przystani jeśli tak w ogóle można nazwać to miejsce. Kupujemy bilety u miłej Pani, która urzęduje w jednym z budynków. Oprócz tego widzimy jakiś sklep, bar czy restaurację. Patrzymy na jezioro szukając naszego promu, ale oprócz kilku małych łódek nie widzimy nic co chociaż trochę przypominało by jakiś prom. Kilku mężczyzn tłucze się majstrując coś przy kadłubie czegoś przypominającego katamaran. Póki co, to na razie sterta przeżartego rdzą żelastwa nie wzbudzającego zbyt dużego zaufania. Spawarki i palniki bucząc i sycząc w rękach robotników dają nadzieję, że kiedyś ten stwór naprawdę wypłynie na głębokie wody jeziora, ale raczej nie stanie się to zbyt szybko.
Tymczasem Alberto wita się głośno ze wszystkim. Rozmowa przypomina lawinę głośnych okrzyków przedzielonych gromkimi wybuchami śmiechu. Chwilę to trwa, Rafał nawet zdążył się napić piwa zanim odjeżdżamy z powrotem. Na campingu robimy porządek w sakwach i próbujemy wykąpać się w jeziorze. Nie da rady, woda lodowata, zanurzyłem się tylko po kolana i szybko straciłem chęć do pluskanie. Potem jemy obiad w knajpie gdzie kelnerem jest oczywiście Alberto. Kucharką pewnie żona lub mama. Pod wieczór na camping zaczynają przybywać inni podróżnicy, jakiś samochód, jakieś rowery widzimy, ale głównie motocykliści. Zaszyci w zacienionym zaułku mamy jednak sporo swobody i święty spokój. Wieczór jest długi, korzystamy z możliwości posiedzenia na krześle i przy stoliku. Ciepły prysznic i dostatek wody również dają dużo przyjemności. Nawet komary nie kąsają jakoś specjalnie. Fajnie posiedzieć po zmroku......
- DST 79.60km
- Czas 04:25
- VAVG 18.02km/h
- Podjazdy 673m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 6 dzień - Cetinje - Virpazar - kawałek przed Shkoder.
Sytuacja się jednak zmieniła bo widzę, że okolice bezbłędne. Odnogi jeziora wciskają się wąskimi zatoczkami w głąb lądu tworzą coś w rodzaju fiordów. Granatowy kolor wody kontrastuje z bujną zielenią terenów nadbrzeżnych. Nad tym wszystkim wznoszą się góry wyrastające niekiedy wprost z wody, a wszystko to otoczone jest wokół barierą potężnych wierzchołków pokrytych śniegiem połyskującym z oddali w słonecznych promieniach. Studiując rano mapę dostrzegłem fajną drogę, która zdawaje się prowadzić w pożądanym przez nas kierunku. Teraz jadąc obserwuję ekran GPS i tu też widzę skrót, który pasuje do naszej trasy. Chociaż więc plan zakładał jazdę prosto to ryzykujemy i odbijamy w wąziutką drogę prowadzącą w dolinę.
Kilka razy słyszymy głośne pozdrowienia jakie wykrzykują do nas ludzie pracujący w polu. Podnoszą ręce i pozdrawiają nas z daleka. Tymczasem okolica robi się niesamowicie piękna. Dróżka już wąska od samego początku teraz robi się jeszcze węższa, zaczynają się serpentyny, szybko zjeżdżamy w dół, coś pięknego! Jezioro już prawie na wyciągnięcie ręki, zdaję się czuć na twarzy chłodną bryzę wiejącą od chłodnej wody. Nie da się przejechać obojętnie tego kawałka. Co chwilę zatrzymujemy się i wodzimy wzrokiem dookoła. Migawki aparatów co kilka sekund odzywają się głośnymi trzaskami. Trudno powstrzymać się od robienia kolejnych fotek bo klimaty zaiste bezbłędne, dróżka coraz bardziej zbliża się do brzegu, przez chwilę mam wręcz obawy, że zawijasy zaraz się skończą, a my wylądujemy nad wodą bez możliwości dalszego przejazdu.
Już widzimy inną drogą, do której mamy dojechać ale wciąż trudno uwierzyć, że uda się tam dojechać. Jeszcze kilka serpent, dróżka co chwilę zmienia kierunek, raz prowadzi we właściwym kierunku, by po chwili prowadzić nas zupełnie gdzie indziej. Całkowicie zdezorientowani postanawiamy jednak kontynuować jazdę i to się opłaciło bo już po kilku minutach docieramy do interesującej nas drogi. Zjeżdżamy na samo dno doliny, jesteśmy teraz prawie na poziomie morza. Kierujemy się do miasteczka Virpazar, robi się coraz goręcej, liczymy tam na jakąś fajną miejscówkę i ciepły posiłek. Wzdłuż brzegów jeziora, uroczą dróżką ze wspaniałymi widokami docieramy tam około południe. Virpazar to miasteczko w miniaturce, poza centrum nie ma nic, a to jest skumulowane w kwadracie 100 na 50 metrów. Jeden sklep, kilka kawiarni, dwie restauracje, jakiś punkt z pamiątkami i to wszystko. Sporo ludzi i świetny klimat. Lokujemy się na ławeczce w cieniu, potem przenosimy się do knajpki, w której zjadamy bardzo smaczny obiad.
Spędzamy tu ze dwie godziny, grzeje okropnie, trudno zmotywować się do wyjścia z cienia i przekroczenia bram piekła. Do granicy z Albanią mamy spory kawał drogi, do tego spodziewamy się mocno pofałdowanego terenu. Pierwsze metry są najgorsze, o ile po płaskim jeszcze jako tako bo pęd powietrza trochę chłodzi, to byle podjazd powoduje, że czuję się jak kurczak na rożnie. Wąziutka dróżka nieubłaganie prowadzi w stronę gór, znikając w oddali między szczytami. Zapasy wody znikają momentalnie, podjazdy robią się coraz dłuższe, każdy prowadzi w słonecznej ekspozycji. Zaczynam gotować, każdy skrawek cienia witam jak wybawcę, nadchodzi jednak moment, że już nie dam rady. Kilka razy zatrzymuję się regulując temperaturę. Coraz trudniej przychodzi mi jazda w górę. Rafał oddala się coraz bardziej, a ja nie jestem w stanie przyspieszyć. W przydrożnym domu udaje się dostać wody. Pokazany nam kranik zaoferował czystą ale ciepłą wodę. Nie ma jednak co marudzić bo okolice strasznie suche i od samego rana nie widzieliśmy żadnego źródła z wodą. Pozostają sklepy oraz życzliwi ludzie w takich właśnie przydrożnych domach. Kontynuujemy naszą jazdą, droga nie odpuszcza, wznosimy się coraz wyżej, brzegi jeziora zaczynają ginąć w dole. Ulga przychodzi w momencie gdy zmieniamy kierunek jazdy i słońce kryje się za górą. Znów podjazd, ale o ileż łatwiej to idzie gdy cień daje ulgę od upału.
W górze przed sobą widzimy dwójkę bikerów z sakwami. Spotkanie następuję bardzo szybko. Spotkana dwójka to Irlandczycy. Jadą na dosyć mocno wylajtowanych kolarkach. Cienkie oponki i wypakowane sakwy nie idą zwykle w parze, ale jak widać da się i tak. Chwilę rozmawiamy, wzajemnie przekazujemy sobie nasze doświadczenie i pytamy o to co czeka nas dalej. My dowiadujemy się o możliwość wyjazdu z Albanii do Kosowa oraz podjazd na przeł. Cakor. Z lektury przeróżnych forów wiem, że ludzie tam jeździli, ale przecież tam oficjalnie nie ma przejścia granicznego i zawsze istnieje ryzyko, że nie przejedziemy. Chłopaki jednak stanowczo twierdzą, że jechali tamtędy i, że przejedziemy bez problemu. Żegnamy się i znów kręcimy do góry.
Przed nami szczyt zwieńczony wysoką wieżą, kryzys minął i szybko docieramy na miejsce. Już dosyć późno, pasuje się rozglądać za jakąś miejscówką do spania. Wygląda na to, że ta góra to punkt przełomowy w drodze do granicy. Wygląda też, że dzisiaj nie uda się wjechać do Albanii. Coraz później, zjeżdżamy teraz w dół bacznie obserwując okolice. Badamy każdą boczną dróżkę. Kilka razy pudło, trudno znaleźć coś fajnego, wszędzie królują krzaczory uzbrojone w tnące do krwi kolce. Tam gdzie kończy się ich królestwo zaczynają rządzić sterty głazów i kamieni. Zaczyna nas ogarniać zniechęcenie, kolejne dróżki prowadzące w bok okazują się pudłami. No, ale w końcu znajdujemy to czego szukamy. Łączka tuż przy drodze wydaje się dobrze ukryta za drzewami. Króciutka trawka zachęca do zrobienia tutaj biwaku. Trochę przeszkadzają jeżdżące samochody, ale płynąca obok rzeczka przechyla szalę i postanawiamy tu pozostać.
To był ciężki dzień, upał dał mi solidnie w kość, górki też dały popalić. Swoje dołożyły dalsze kłopoty z żołądkiem, nad którymi jednak udało mi się zapanować i dalszą drogę widzę w lepszych barwach. Z ulgą robię sobie prysznic i zabieram za sporządzanie posiłku. Po dwudniowej diecie wraca mi apetyt i ze smakiem pałaszuję liofilizowanego kurczaka curry. Pycha, do tego wyciągnięta z sakwy, jeszcze chłodna, zielona butelka z pysznym tutejszym izotonikiem.
Żyć się chce.
- DST 82.60km
- Czas 05:43
- VAVG 14.45km/h
- Podjazdy 2159m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - piąty dzień - Herceg Novi - Kotor - Cetinje
Wieczorem padłem jak śnięta ryba. Zdążyłem tylko wejść do śpiwora i odpłynąłem. W nocy pobudka, budzę się strasznie rozpalony. Jeszcze tego brakowało żeby mnie gorączka złożyła. Dopiero po chwili dociera do mnie, że jest mi po prostu za gorąco. Przy okazji wychodzę z namiotu, noc jest bardzo ciepła, nie dziwne, że zagotowałem w mojej puchówce.
Po powrocie do namiotu przykrywam się tylko częściowo i spokojnie zasypiam.
Ranek jest przyjemny. Powietrze po nocy rześkie, teren campingu jest dosyć gęsto porośnięty drzewami, które zapewniają cień. Rafał opowiada z kim tyle rozmawiał wczoraj wieczorem. To nasz znajomy Turek dotarł tu już po ciemku. Teraz jeszcze gdzieś chrapie w w namiocie. Tymczasem ja nadal nie mam apetytu, zmuszam się do kawałka chleba z nutellą. Zobaczymy co będzie dalej.
Noc na campingu ma swoje dobre strony, oprócz komfortowych warunków liczą się też takie rzeczy jak możliwość podładowania telefonu. Smartfony, zwłaszcza już te przechodzone nie są długodystansowcami. A jak jeszcze zacznie się z nich korzystać na całego to kreski na baterii znikają szybciej niż kilometry na zjeździe ze Stelvio. Udało się załadować obie baterie prawie na maxa i teraz można zasuwać w dalszą trasę.
Lecimy w stronę Kotoru. Droga jest tyle fascynująca co monotonna. Widoki są obłędne, cały czas towarzyszą nam z jednej strony góry, a z drugiej błękitne wody Adriatyku. Ale nawet takie plenery mogą znużyć. Chociaż Kotor jest wręcz o rzut beretem to aby tam dotrzeć musimy pokonać kilkanaście kilometrów. Morze wciska się tutaj głęboko w ląd tworząc coś w rodzaju fiordu. Trzeba objechać wszystkie zatoczki, a to wymaga czasu. W końcu jednak przed nami pokazuje się tabliczka z napisem Kotor. Rafał znika na poczcie gdzie udaje mu się kupić coś takiego jak kartki pocztowe. Tak tak, starsi jeszcze pamiętają takie coś, a młodszych informuję, że kiedyś zamiast selfie wysyłało się do znajomych pocztówki. Takie ze znaczkami :)
Chwilę to trwa, ja tymczasem znajduję sobie miejsce w cieniu i odpoczywam. Na żołądku trochę lepiej, ale to chyba jeszcze nie koniec perypetii bo bulgocze mi w brzuchu okropnie. Rafał wraca i już razem podjeżdżamy nad morze. Udało się trafić fajną miejscówkę, jakiś stary hotel, resztki basenu. Dla takich podróżników jak my to wymarzone miejsce. To, że zrujnowane to nic, ważne, że cicho, spokojnie, bez tłumów ludzi, a morze o kilka kroków. Tutaj mamy zamiar przeczekać najgorętszą część dnie. Tyle, że właśnie pogoda zaczyna się zmieniać. Po drugiej stronie zatoki niebo robi się ciemne, co jakiś czas przelatuje błyskawica. U nas spokojnie, to daleko, powinno pójść bokiem. Chmura jak by zawisła naprzeciwko nas i straszy swoją obecnością. Na razie tylko straszy. Jedynie powierzchnia morze robi się jakaś taka pomarszczona, coraz wyższe fala uderzają o brzeg.
I nagle się zaczyna. To nie ściema ani literacka fikcja. Po prostu bez żadnej zapowiedzi, bez żadnego ostrzeżenia uderza w nas ściana wiatru. Pogoda zmienia się w ciągu sekundy. To nie jest zwykły wiatr, ale prawdziwy huragan. Nasze rzeczy zdane są na jego łaskę. Te lżejsze unoszą się powietrze i odfruwają daleko, te cięższe trochę walczą, ale turlikając się również poddają się sile wiatru. Nie wiem co ratować w pierwszej kolejności, karimata poleciała gdzieś daleko, namiot ciężki więc zatrzymał się po kilku metrach. Worek z ciuchami udało mi się złapać już prawie w powietrzu. Przed nosem przelatuje mi flaga i czapeczka Rafała. Czapka ląduje w basenie, flaga frunie gdzieś daleko. Szybko zbieram co mogę do kupy, zabezpieczam gumami i biegnę ratować resztę. Flaga już daleko i oddala się coraz bardziej. Muszę ze 100 metrów pokonać żeby ją w końcu złapać. Karimata też uratowana, przechodząc koło basenu zerkam do brudnej wody, ale czapki nie widać. Z nieba zaczynają spadać grube krople wody. To wszystko trwa nie dłużej jak minutę, szybko ewakuujemy się pod taras i już bezpiecznie możemy obserwować co dzieje się na morzu.
A jest co oglądać bo wiatr zaskoczył nie tylko nas. Na pokładzie ogromnego wycieczkowca zacumowanego nieopodal robi się ruch. Z pokładu lecą parasolki i jakieś inne elementy wyposażenia, a statek jak najszybciej stara się zmienić swoją pozycję ustawiając się dziobem do wiatru. Do mariny wpływają uciekające przed burzą jachty. Największy impet już osłabł, ale dalej solidnie wieje i zaczyna mocno padać. Nasze schronienie na szczęście sprawdza się i możemy spokojnie przeczekać aż ta apokalipsa przejdzie. Chwilę to trwa, spędzamy tam coś koło godziny, do chwili gdy wsiadamy znów na rowery.
Teraz czeka nas słynna podjazd. Kotor z jego fiordami to wizytówka Czarnogóry, a wśród rowerowych podróżników słynny jest właśnie podjazd za Kotorem. Zdjęcia stąd można zobaczyć na wszystkich fotorelacjach z podróży po tych terenach. Sam nie wiem czy ta sława spowodowana jest widokami jakie oferuje, czy też trudem jaki trzeba włożyć w jego pokonanie. W każdym razie z poziomu morze musimy się wspiąć na wysokość prawie 1000 metrów. Znów obieramy taktykę spokojnej i regularnej jazdy bez zrywów ale też bez zbyt częstych odpoczynków. My jedziemy do góry, a w dół co chwilę pędzą tabuny rowerzystów. Na początku jakoś nie zwracamy na to uwagi, dopiero gdy mija nas kilka takich grup kminimy, że coś tu nie tak jest. Jakoś nie pasuję nam ci ludzie do tego miejsca i do tych rowerów. Jak nic wychodzi, że te wycinaki specjalizują się tylko w zjeździe. Zwłaszcza niektóre Panie nie wyglądały na pogromczynie podjazdów, a jadąc w grupach ewidentnie wskazywały, że dotarły na górę samochodem.
No ale niech oni sobie jadą bo znów zaczynają się jaja z pogodą. Znów zaczyna się od wiatru, potem zaczyna kropić. Patrzę w niebo i widzę, że zapowiada się to wszystko bardzo nieciekawie. Tutaj nie mogę liczyć na dach, trzeba szybko szukać coś na deszcz. No, a to nie jest łatwe bo przy upałach panujących do tej pory ciuchy na deszcz od kilku dni leżą sobie na dnie którejś z sakw. Tylko której? Na szybko udaje mi się wyciągnąć plastikową kurteczkę, raczej na krótką metę, ale nie mam czasu bo leje już na całego. Na dodatek ta nieszczęsna flaga znów gdzieś mi ucieka, wyciągnąłem ją zza przytrzymujących gum akurat jak mocniej zawiało i poleciała za murek ograniczający pobocze. Zatrzymała się na kamieniu jakieś 2 metru ode mnie, szybko wskakuję na murek i już mam skoczyć w dół, ale chwilę się waham. Patrzę w dół, nie jest to pionowa przepaść, ale bardzo stromo. Kamienie mokre, jeśli się poślizgnę o co nietrudno w SPD to mogę polecieć kilka metrów w dół. Mógł bym się tylko poobijać, ale jakiś poważniejszy upadek wcale nie jest wykluczony. Jeszcze raz na spokojnie patrzę na kamień gdzie leży flaga. Jest naprawdę blisko, ale im bardziej się tam wpatruję tym dostrzegam coraz więcej ryzyka. W końcu odpuszczam, flaga powiewa na wietrze, w końcu jakiś mocniejszy podmuch zdmuchuje ją jeszcze niżej. Tam już jest całkowicie poza moim zasięgiem. Dalszą trasę musimy pokonywać incognito.
Chowamy się pod jakimś występem skalnym i przeczekujemy największy deszcz. Ochrona prawie żadna więc gdy tylko intensywność deszczu się zmniejsza wsiadamy na rowery. Opady skutecznie wystraszyły pogromców zjazdów. Od tej pory mija nas tylko kilku rasowych kolarzy, po których widać, że mieli kontakt z podjazdem i z deszczem. Szybko zdobywamy teraz wysokość, pogoda się stabilizuje, zmieniamy ciuchy na suche i już bez przeszkód docieramy na górę. Stąd mamy kawałek zjazdu do ładnej doliny gdzie położona jest sporo wieś, a stamtąd jeszcze spory kawałek do podjechania. Znów zaczyna grzmieć, a zza góry wysuwa się ciemna chmura. Tym razem już nie czekam na ostatnią chwilę, ale zatrzymuję się już teraz i wyciągam solidną kurtkę przeciwdeszczową. Przydaje się, w przeciągu kilku minut zaczyna znów padać.
Teraz znajduję sobie trochę lepsze miejsce na przeczekanie. Znów jest to ,jakiś nawis skalny ale tym razem dosyć głęboki tak, że siedząc w nim mam zabezpieczone plecy. Najbardziej mokną mi ręce i nogi ale te szybko wyschną. Czekamy jakieś 20 minut, znów gdy tylko deszcz słabnie wsiadamy od razu na rowery. Ta taktyka sprawdza się, robi się lepiej i można już swobodnie jechać. Osiągamy przełęcz skąd będziemy już zjeżdżać do Cetinje. Znów obłędne widoki, w oddali majaczą pokryte śniegiem wierzchołki Gór Przeklętych w Albanii. Byłem tam w zeszłym roku i teraz wytężam wzrok usiłując dopatrzeć się przeróżnych szczegółów chociaż wiem, że to zbyt daleko. Patrzę dookoła lecz cały czas Prekljate przyciągają mój wzrok niczym magnes. Nie pozwalają o sobie zapomnieć, chcą być zawsze na pierwszym planie. Są takie egoistyczne, a ja nie potrafię z tym walczyć. Gdzieś tam w oddali zdaję się dostrzegać zagubioną wśród turni drogę do Teeth, którą przemierzałem samotnie rok temu. Tam miałem spełnienie, to były magiczne chwile, których nie zapomnę do końca życia. Byłem wtedy sam, wysoko w górach, otoczony ze wszystkich stron wysokimi szczytami. Za towarzysza miałem tylko swój rower, przewodnikiem była mi stara Vista. Wtedy miałem wrażenie, że brnę w stronę końca świata. Za każdym zakrętem zdawałem się dostrzegać mroczne brzegi Styksu i słyszeć warczenie Cerbera.
Tak było wtedy, teraz jest nas dwóch ale wcale nie jest gorzej. Robimy sesję zdjęciową i zaczynamy szalony zjazd do Cetinje. Droga kręci się i wije jak wąż złapany w sidła. Trochę obeschło więc można zaszaleć. Hamulce jednak cały czas w robocie, co chwila serpentyny i ostre zakręty. Szybko jednak docieramy do Cetinje, które okazuje się być całkiem sporym miasteczkiem. Spodziewaliśmy się jakiejś dziury, tymczasem jest inaczej. Miasto nie rzuca nas jednak na kolana, a najbardziej w pamięci zapadają nam chodniki kompletnie zastawione autami. Za to piesi chodzą po ulicy. Nawet chwilę się zastanawiamy czy to nie jest jakiś lokalny zwyczaj, ale szybko dochodzimy do wniosku, że chodzą po ulicach bo chodniki są właśnie zajęte przez parkujące samochody.
Niech sobie chodzą gdzie chcą, my musimy jechać dalej bo już późno i najwyższa pora szukać fajnych krzaków gdzie będziemy mogli rozbić nasze namioty. Wyjeżdżamy główną drogą w stronę Podgoricy. Kilka pierwszych prób obczajenia fajnego miejsca spala na panewce, ale w końcu udaje się trafić bardzo fajną miejscówkę. Tego wieczoru organizujemy sobie nawet ognisko bo jest trochę rzeczy do suszenia. Jutro czeka na nas już Albania.
- DST 95.20km
- Czas 05:55
- VAVG 16.09km/h
- Podjazdy 1500m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze