Informacje

  • Wszystkie kilometry: 97889.90 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.93%)
  • Czas na rowerze: 201d 04h 52m
  • Prędkość średnia: 20.22 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:2893.68 km (w terenie 2022.05 km; 69.88%)
Czas w ruchu:163:06
Średnia prędkość:17.74 km/h
Suma podjazdów:61114 m
Maks. tętno maksymalne:185 (101 %)
Maks. tętno średnie:177 (97 %)
Suma kalorii:142864 kcal
Liczba aktywności:60
Średnio na aktywność:48.23 km i 2h 43m
Więcej statystyk
Sobota, 12 października 2013 Kategoria Zawody

Zielona ustawka.

Pogoda na ustawce dopisała. W tym roku jechało mi się lepiej niż w ubiegłym. Chociaż forma została w Albańskich Górach Przeklętych, a ostatnie prawdziwe treningi robiłem w lipcu to nawet nie wyszło to najgorzej. Znaczy się pojechałem słabo ale spodziewałem się gorzej :)

Start zrobiłem bardzo spokojny, dopiero w połowie okrążenie trochę mocniej depnąłem. Później dałem jeszcze mocniej gdy dostrzegłem przed sobą Axiego. Szybko zbliżyłem się do niego na kilka metrów czekając na dobry moment do wyprzedzenia. Na stromym podjeździe po korzeniach miałem go już dosłownie o dwa metry. No ale skurczybyk uciekł mi znów na kilkanaście metrów ale płaskich odcinkach.

Taka sama sytuacja powtórzyła się na kolejnych okrążeniach, dochodziłem go na podjeździe, potem mi znów uciekał. Czułem, że widział mnie za sobą i chyba mocno dawał w palnik żeby mi uciec. Na czwartym okrążeniu trochę osłabłem i odjechał mi trochę dalej ale cały czas był w zasięgu. Dopiero na wspomnianym podjeździe oddalił się już bardziej tak, że wjeżdżając na ostatnie okrążenie miałem jakieś 20 sekund przewagi.

Ostatnie starałem się już lecieć na zgona ale niewiele to pomogło. Zjazd po kamieniach poleciałem całkowicie bez hamowania żeby jeszcze trochę podgonić, ale jak się okazało to nie był dobry pomysł bo moja asekurancka jazda na poprzednich okrążeniach spowodowana obawą przed laczkiem okazała nie bezpodstawna i kiedy tylko zrezygnowałem z tej strategii jadowity wąż wpił się jadowitymi zębami w moje koło czego efektem był spacer do mety z rowerem na plecach.

No,a później ognicho, kiełbacha, śmiechy, wygłupy itd. :)
  • DST 56.27km
  • Teren 20.00km
  • Czas 02:57
  • VAVG 19.07km/h
  • HRmax 179 (100%)
  • HRavg 43 ( 24%)
  • Podjazdy 757m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 4 sierpnia 2013 Kategoria Zawody

Maraton w Michałowicach.

Nie za bardzo chciało mi się jechać na ten maraton, tym bardziej, że pogoda zapowiadała się męcząca tj. upał na maxa. Z drugiej strony maraton w Michałowicach to taka impreza gdzie krakowski światek rowerowy może zebrać się do kupy i zintegrować wobec czego miło tu spędza się czas.

Do tego pasowało sprawdzić nogę, która ostatnio zdawało się kręciła się bardzo fajnie. Prognozy się sprawdziła, na starcie o godz.10 było pewnie już koło 30 stopni. Początek to dosyć długi podjazd po asfalcie. Szybko stworzyły się dwie czołowe grupki, które w kilkusekundowych odstępach od siebie uciekają od reszty peletonu. Ja spokojnie jadę sobie za Lesławem, obok mnie Karolina Kozela, która w końcu wygląda jak kobitka :) o czym zresztą ją głośno poinformowałem.

Początek ciężki, sporo krótkich ale stromych podjazdów, bardzo dużo asfaltu. Sporo też polnych dróg gdzie spod kół rowerzystów unoszą się kłęby pyłu. Nawdychałem się tego tyle, że łapie mnie atak kaszlu. Na szczęście szybko przechodzi, popijam wodą i jakoś turlikam się dalej. Gdzieś około 15 km dochodzi wyprzedza mnie Zbyszek Mossoczy. Ciężko będzie dzisiaj z nim powalczyć. Stawka się stabilizuje, Lesław jedzie gdzieś z tyłu, kilkanaście metrów z przodu widzę Spootnicka. Udaje się go wyprzedzić dopiero po kilku kilometrach za bufetem na jakimś zjeździe. Gorąc okropny, szybko pozbywam się zapasów płynów i czekam na metę gdzie ma być wjazd na drugą rundę i kolejny bufet.

Tymczasem tempo wzrasta, jadę w grupce kolarz, którzy dają dobre tempo. Wśród nich jeden starszy zawodnik, chyba z mojej kategorii, wyraźnie chce mnie urwać. Trzeba powiedzieć, że dajemy teraz naprawdę mocno. Na efekty nie trzeba długo czekać, w polu widzenia pojawiają się kolejni zawodnicy. Widzę Piotrka Kotika, Zbyszek Mossoczy też już w zasięgu wzroku. Coraz bliżej do mety, straszy gość pyta się mnie z jakiej jestem kategorii. Jak tylko usłyszał moje potwierdzenie, że z M3 to od razu dał ognia. Ostatnie kilka km pokonujemy już na maxa, tempo idzie okropne, jedziemy już we dwóch, młodzi zostali w tyle. Gość trochę zostaje na podjazdach ale na prostych dochodzi. Planowałem jechać giga więc ostatnie metry przed metą puszczam go jednak bo znów czeka mnie nieprzyjemny podjazd i chciałem złapać trochę tlenu.

Na podjeździe widzę Lukcia i Mossoczego, Lukcio się ogląda i przyspiesza. Zbyszka udaje się dojść, ale jak tylko go wyprzedziłem dostaje kopa i włącza turbo szybko oddalając się ode mnie. Mam teraz inny problem bo nie zatankowałem picia na bufecie. Jakoś tak nieszczęśliwie był usadowiony na mecie i otoczony prze ludzie, że nie zdecydowałem się zatrzymać. W bidonie pochlapują resztki picia ale nie na długo mi starczą. Szybka jazda na pierwszej rundzie zaczyna dawać efekt i czuję jak tracę w błyskawicznym tempie siły. Już nawet nie jestem w stanie się zmobilizować gdy ktoś z tyłu mnie wyprzedza. Z każdym kilometrem jest coraz gorzej, w gardle sucho jak na pustyni. Koszmar.

Na bufecie prawie połykam butelkę wody, bidon do fulla i trochę odżywam. Pomimo tego jedzie mi się ciężko, tracę kolejną pozycję i coraz częściej oglądam się za siebie. Kilka km przed metą widzę za sobą kogoś i resztką sił staram się utrzymać przed nim. Do mety dojeżdżam już na rzęsach prawie.

Wyszła dobra jazda, naprawdę jestem zadowolony bo pojechałem na granicy własnych możliwości. Szkoda tylko, że starczyło to zaledwie na 4 miejsce w kategorii. No ale obsada była bardzo mocna i 4 miejsce trzeba traktować jak sukces.

  • DST 84.11km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:44
  • VAVG 22.53km/h
  • HRmax 174 ( 97%)
  • HRavg 152 ( 84%)
  • Kalorie 3180kcal
  • Podjazdy 1548m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 lipca 2013 Kategoria Zawody

XC w Strzyżowie.

Ogórek w Strzyżowie. Niby taka zabawa, ale jak już wystartowałem to starałem się pojechać ile dam rady. Starczyło sił na 2 okrążenie, jechałem na 2 miejscu w kategorii mając prowadzącego cały czas w polu widzenia. Na 3 okrążeniu jednak brakło sił i straciłem sporo czasu. Drugie miejsce dało się obronić, ale strata czasowa do Piotrka Zająca, który wygrał dosyć spora jak na taki krótki wyścig. Coś koło 2,5 minuty. Niby pojeździłem coś przez ostatnie dni ale jednak to wakacje były. Myślę jeszcze o jakimś starcie w cyklo i chyba na ten rok trzeba zawiesić startówkę na haku :)
Niedziela, 21 lipca 2013 Kategoria Zawody

Maraton w Dukli

Zdecydowałem się wystartować w tym maratonie dopiero w piątek chociaż wiedziałem o nim od dawna. Trasa w sporej części pokrywała się z dawnym maratonem w Nowym Żmigrodzie, a ten przeszedł do klasyki Cyklokarpat jako najbardziej błotnisty w dziejach :)
Tym razem jednak pogoda trzymała cały tydzień, a i na dzień startu prognozy były dobre wobec czego pomyślałem, że może w końcu uda się przejechać połoninki Łysej Góry o suchym tyłku.

Drugi start po kontuzji kolana, XC w Brzyskach totalna wtopa, tym razem byłem już lepiej przygotowany, dwa tygodnie sporo pojeździłem, ale nie czułem się na siłach jechać dystans giga, a i nie za bardzo miałem ochotę. Start to dla mnie koszmar, nie znoszę takich startów gdy od samego początku leci dzida do góry. Jakoś próbowałem to przetrwać, było bardzo ciężko ale jakoś utrzymałem się na niezłej pozycji. Dużo mnie to jednak kosztowało, na górze łapałem powietrze jak ryba wyciągnięta na brzeg.

Cyklokarpaty Dukla 2013 © furman


Pierwsza godzina jazdy to dla mnie masakra, niby jechałem w mojej części stawki ale strasznie dużo kosztowało mnie utrzymanie się tam. W dodatku jadąc mega nie za bardzo wiedziałem z kim mam się ścigać. Pomyślałem żeby w taki razie trzymać się znanych mi osób i po prostu jechać swoje. Pierwszym targetem był Piotrek Klonowicz, ale jednak jechał delikatnie za szybko, długo miałem go kilka metrów przed sobą, jednak pomału odjeżdżał i dzisiaj już nie byłem w stanie go dogonić.

Po chwili wyprzedził mnie Marek Gorczyca i razem jechaliśmy dłuższy czas wzajemnie się motywując do jazdy, raz jeden podciągał, raz drugi. Zmęczył mnie okropnie podjazd wzdłuż wyciągu, zjazd po stoku narciarskim też nie był łatwy ale potem nastąpiła seria asfaltów i szutrówek gdzie złapałem drugi oddech i trochę mnie przetkało. Przed sobą widziałem mały gościa w żółtej koszulce, zaczynało mi się fajnie jechać i na bufecie udało mi się go dojść.

Minęliśmy zjazd na Giga i przed nami była do pokonania góra oddzielająca Chyrową od Dukli, skręcamy w teren i zaczynamy wspinaczkę. Obok trasy stoją kibice i krzyczą, że do mety 7 km , z czego 3 pod górę. Za sobą słyszę dźwięki roweru, , odchylam głowę i widzę żółtą koszulkę. Jednak nie urwałem gościa. Zaczyna się podjazd, facet cały czas trzyma koło. Sporo podjazdu jest, nie wiem jaką taktykę wybrać, depnę mocniej to może skończyć się zgonem na górze i jeśli gość utrzyma koło może mnie myknąć na zjeździe do mety. Podjazd ma być długi więc może jednak zacząć wolniej i zaatakować przed szczytem.

Cały czas słyszę chrobotanie łańcucha z tyłu i przez głowę przelatują różne myśli. Pamiętam maraton w Komańczy dwa lata temu. Było podobnie przed metą, też ciąłem się z gościem na ostatnich kilometrach i w końcu puściłem go w ostatni zakręt przed sobą. Okazała się, że za tym zakrętem była meta, gość był z mojej kategorii i zajął 3 miejsce. Wyprzedził mnie o 2 sekundy. Na to wspomnienie aż mi się krew zagotowała. Nie wiem kto jedzie teraz za mną ale trzeba zrobić wszystko żeby go urwać bo historia lubi się powtarzać.

Idę ogień, deptam jak mogę najmocniej, zaczyna brakować mi powietrza ale jest dobrze bo już po chwili za mną robi się czysto. Na górze lekkie wypłaszczenie, dają wodę, łapię lewą ręką, połowa wylewa się na rękę. Zrzucam łańcuch na mniejsze koronki z tyłu, dokręcam i chcę wrzucić na blat z przodu.

SHIT!! Mokra rękawiczka ślizga się po gripie, a ten nawet nie drgnie. Kuźwa mać myślę sobie, toż jak zacznie się zjazd to nie ma bola żebym bez blatu utrzymał się przed gościem. Zerkam do tyłu, na razie pusto ale jak dużo mam czasu? Wycieram rękę, wystawiam na wiatr żeby obeschło, znów wycieram, próbuję obrócić prawą ręką ale dupa. Na szczęście cały czas jadę terenem, delikatnie do góry i średnia tarcza na razie styka. W końcu obracam tego gripa i jadę już dalej na blacie, kilka ostatnich podjazdów pokonuję na sztywno nie ryzykując już zrzucania z blatu.

No i został już tylko zjazd do mety. W dole widać już zabudowania Dukli, ostatni fragment to 2 kilometrowy odcinek po asfalcie, za mną czysto więc mogę pozwolić sobie na spokojny finisz. Wynik taki sobie, w open raczej kiepsko, dopiero 35 miejsce. W kategorii jednak fart nad farty bo okazało się, że ten gość co mnie naciskał na ostatnim podjeździe bo moja kategoria była. No i oczywiście jak się teraz okazało walczyliśmy wtedy o 3 miejsce. Zrobiłem go na 30 sekund, dobrze, że zdecydowałem się na ten atak na podjeździe bo podejrzewam, że gdyby jechał zaraz za mną to problemy z gripami mogły skończyć się dużo gorzej.

Cyklokarpaty Dukla 2013 © furman


Tak więc kolejny maraton skończony, udało się wywalczyć kolejne pudło. Cieszy tym bardziej, że forma już nie ta co wiosną, a i chyba wagi przybyło bo znów na maminej diecie jestem :) Zaczyna mi się to podobać, takie niby trenowanie, niby nie. Śmigam sobie, czasem gdzieś wystartuję, tam wpadnie dyplomik, tam pucharek, fajnie jest :)
  • DST 39.51km
  • Teren 30.00km
  • Czas 02:13
  • VAVG 17.82km/h
  • HRmax 174 ( 97%)
  • HRavg 152 ( 84%)
  • Kalorie 2080kcal
  • Podjazdy 1227m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 30 czerwca 2013 Kategoria Zawody

Puchar Smoka - Brzyska

Szkoda gadać :)
  • DST 10.99km
  • Czas 00:27
  • VAVG 24.42km/h
  • HRmax 179 (100%)
  • HRavg 170 ( 94%)
  • Kalorie 481kcal
  • Podjazdy 298m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 maja 2013 Kategoria Zawody

Czasówka w Miechowie.

Pogoda się załamała, chęci do jazdy jakoś nie było i wpadły dwa dni przerwy.
Na weekend planów nie miałem, z maratonów póki co zrezygnowałem i tylko wirtualnie obserwowałem co dzieje się w Krynicy i Kluszkowcach. No ale żeby całkiem nie zgnuśnieć postanowiłem wybrać się do Miechowa gdzie odbywały się zawody w jeździe indywidualnej na czas. Jakoś bez werwy się wybierałem i w piątek jak już byłem umówiony ze Sławkiem na dojazd to tak mi się nie chciało, że brałem już telefon żeby zadzwonić, że jednak nie jadę. No ale jakoś się przełamałem i pojechałem.

Zawody jak zawody, nie ma się co oszukiwać, typowy ogórek. A jeśli jeszcze dołożyć do tego fakt, że tego dnia jak i w niedzielę odbywał się cały szereg zawodów wyższej rangi to nietrudno się domyślić, że frekwencja i poziom nie powalały. Co by jednak nie było, skoro już przyjechałem to trzeba było jechać jak najlepiej się da. Dystans 6,5 km, raczej płasko, jakieś tam dwie hopki w połowie trasy i krótki ale dosyć stromy podjazd do mety.

Z samej jazdy nie ma za bardzo co pisać. Wiadomo, start i ogień, staram się utrzymywać najszybszą prędkość, co jakiś czas wstaję z siodełka i dokręcam na stojąco co by jeszcze bardziej się rozbujać. Pierwszą hopkę biorę na sztywno i na stojąco, druga jest troszkę dłuższa i trzeba redukować. Po około 3 km właśnie na szczycie hopki widzę poprzednika, który wystartował 2 minuty przede mną. Na górze troszkę mnie przytyka ale szybko łapię oddech i łykam gościa na prostej. Zmieniamy kierunek jazdy i trzeba walczyć teraz z bocznym wiatrem. Zbliżam się do mety i troszkę odpuszczam obawiając się końcowego podjazdu. Z doświadczenia wiem, że taka intensywna jazda, nawet kilkuminutowa potrafi zdemolować zasoby glikogenu powodując, że byle górka urasta do rangi Hujówki :)

Po chwili znów zmieniamy kierunek jazdy, wiatr wieje w plecy i dodatkowo jest zjazd. Dokręcam mocno, kawałek płaskiego i zaczyn podjazd do mety. Pomimo krótkiego dystansu jestem skrajnie wyczerpany, szybko muszę redukować ale ostatkiem sił staram się kręcić jak najmocniej, co kilka sekund wstaję z siodełka i na stojąco staram się przyspieszać. Jest meta! Gardło pali mnie żywym ogniem, Sławek woła jaki miałem czas, ale nie jestem w stanie nic odpowiedzieć, dopiero po kilkunastu sekundach coś tam bełkoczę, a potrzeba ze dwóch minut żebym mógł normalnie rozmawiać.

Indywidualna jazda na czas Miechów 2013 © furman


To tyle z samej jazdy. Natomiast co do wyników. Nawet nieźle, myślę, że pomimo marnej frekwencji pojechałem na maksimum swoich możliwości. I dobrze! Bo jak się okazało zająłem drugie miejsce Open, oraz wygrałem w kategorii M4. Ale wygraną wyrwałem o dosłownie o 7 sekund. Kurcze, gdybym tak odpuścił nawet na chwilę to wygrana poszła by się rypać. Ogórek czy nie ale wygrana jednak cieszy :)
  • DST 49.66km
  • Czas 02:03
  • VAVG 24.22km/h
  • HRmax 172 ( 96%)
  • HRavg 110 ( 61%)
  • Kalorie 1826kcal
  • Podjazdy 435m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2013 Kategoria Zawody

Cyklokarpaty Wojnicz.

Kolejny start, kolejny stres :)..co by tu zrobić żeby jako tako pojechać?

Oczywiście po słonecznym i cudownym tygodniu pogoda musiała się na weekend zwierzgać. Miało lać i na to się zapowiadało. Jak wstałem to było tak parszywie, że nie miałem w ogóle ochoty wychodzić z domu. Niby sucho ale tylko czekałem kiedy lunie. Kropić zaczęło gdy wyjeżdżaliśmy z Krakowa. Na miejscu też mokro ale póki co to bez zdecydowanych opadów. W sumie to przed startem najbardziej dokuczało zimno.

Start jak zwykle nerwowy, początek po asfalcie, trasa płaska, momentalnie wszystkie sektory się zmieszały i zrobiło się ciasno. Tak naprawdę to nie rozumiem tych ludzi, którzy zamiast spokojnie jechać sobie w peletonie i korzystać z jego siły to szarżują gdzieś po bokach i wciskają się na tuż przed koło. Długo nie trzeba było czekać, już kilka minut po starcie kraksa tuż przede mną. Udaje się wyhamować i ominąć.

Maraton w Wojniczu zapowiadany był jaki generalnie płaski i początek taki faktycznie był przez co długo udawało mi się utrzymywać w ścisłym czubie. Po kilkunastu minutach pojawiają się pierwsze delikatne zmarszczki i dopiero tam zaczyna się luzować. Czołówka już kilkadziesiąt metrów z przodu ale bardzo długo utrzymuję kontakt wzrokowy. Im dalej tym zmarszczki robią się coraz większe i zaczynają urastać do rangi pagórków, które przeprowadzają już zdecydowaną selekcję.

Na razie jadę w grupce z Bogusiem Ostrowskim, jego tempo jazdy mi odpowiada i staram się trzymać blisko. Dopiero na jakimś zjeździe odskakuję i zostaje za moimi plecami. Przed nami stroma ścianka po czymś w rodzaju mokrej gliny, nie da się wyjechać, trzeba dawać z buta. Bokiem wyprzedza mnie szybko podbiegając Robert Albrycht. To moja kategoria, trzeba się go trzymać. Łatwo powiedzieć, trudniej to wykonać, gość idzie pod górę jak maszyna i na szczycie górki ma już ze 30 metrów przewagi. Zaciskam zęby i na płaskim daję ile wlezie, potem kawałek zjazdu i siadam mu na kole. Na kolejnym zjeździe nawet go wyprzedzam i pruję w dół mocno dokręcając. Wjeżdżam do lasu i nagle wyrasta przed kołem dziura z błotem, usiłuję przyhamować ale już za późno, przednie koło wpada w poślizg i lecę na lewy bok.

Nic się nie stało, szybko się podrywam ale goście przejeżdżają obok mnie i znów muszę gonić. Jedziemy teraz w czwórkę, Robert Albrycht, Bogusław Ostrowski, Kamil Cygan z Jasła i ja. Kolejny zjazd, Ostrowski zostaje kilka metrów a Albrycht z Cyganem robią mocny pociąg ciągnąc mnie za sobą pod górę. Jedziemy wygodną szutrówką i tempo idzie naprawdę mocne. Jadę na końcu, kilka razy już prawie puszczam koło ale ostatkiem sił jakoś spawam i trzymam się aż do samego szczytu.

Na górze ledwo oddycham, muszę uspokoić oddech, zjadam żela i coś tam popijam. Kosztuje mnie to znów kilkanaście metrów straty. To dystans, którego już raczej nie odrobię. Trasa robi się coraz bardziej pofałdowana, każdy podjazd zostawia w nogach swój ślad. Ostrowski dojeżdża z tyłu i wyprzedza mnie na jednym z podjazdów. Nie puszczam go tak łatwo i bardzo długo trzymam kilkumetrowy dystans.

W międzyczasie robimy jakiś trudniejszy zjazd kamienistym wąwozem, a po nim znów seria krótkich ale mocno trzymających podjazdów. Trochę mnie zastanawia gdzie podział się Ostrowski. Kuźwa, tak szybko by mi odszedł na tych ściankach? Na zjeździe raczej nie uciekł, a tych podjazdów nie było tyle żeby mi tak nagle odskoczył. Sytuacja się wyjaśnia po kilku minutach gdy dojeżdża z tyłu. Gdzieś tam zagapił się i zjechał z trasy przez co musiał odrabiać kilkadziesiąt metrów.

Nie tylko on tak zrobił bo z boku wylatuje grupa bikerów i wpada na trasę. To cała czołówka, która ponoć zjechała aż 2 kilometry z trasy. Szybko odjeżdżają.
Teraz chyba najtrudniejsza część trasy, stromy podjazd po wąskiej ścieżce, trzeba dobrze balansować ciężarem ciała żeby utrzymać się na siodełku. Przednie koło ochoczo zrywa się do góry, a tylne wykazuje tendencje do buksowania. Po ściance robi się trochę bardziej płasko, ale podłoże za to podłoże bardzo grząskie. Trzeba siłowo kręcić korbami, koło znów buksuje i z trudem pokonuję każdy metr.

Na górze łapczywie łapię powietrze, Ostrowskie mocno ciśnie ale cały czas udaje mi się utrzymywać rozsądny dystans. Tuż przed rozjazdem na drugą rundę dojeżdża Wojtek Szustak i kawałek mnie podciąga za sobą na asfaltowym odcinku. Wojtek zjeżdża na Mega, a my w trójkę kierujemy się na drugą rundę. W trójkę bo jeszcze dochodzi jakiś gość z Bieniasz Timu. Gdzieś tam widzę z przodu czerwoną koszulkę Roberta Albrychta ale już odpuszczam bo pomału zaczynam odczuwać trudy tego maratonu.

Miało być niby płasko, a tutaj cała masa krótkich ale mocno wchodzących w nogi podjazdów. Wrzucam na ruszt żela i popijam jakimś piciem z bufetu. Jadę teraz już sam, pogoda jakoś trzyma, czasem na okularach zbiera się mgiełka z mżawki ale poza jednym błotnistym kawałkiem trasa suchutka. O zimnie też już zapomniałem i nawet niekiedy muszę otrzeć pot z nosa.

Mija już trzecia godzina jazdy, tracę z oczu Ostrowskiego i do samej mety jadę już sam. Znów ściana płaczu w lesie. Na górze czuję już coraz większą słabość, ratuję się jeszcze jednym żelem i pomału zaczynam odliczać kilometry do mety ale gdy tylko mogę to staram się dociskać na maksa. Ostatnie podjazdy po asfalcie jadę już na oparach, już nic nie jem, popijam tylko z bidonu i czekam na metę. Mijam rozjazd i znów kilka krótkich ale stromych podjazdów. Niektóre trzymają mnie już konkretnie, młynka wprawdzie nie wrzucam ale łańcuch bardzo często gości na największych trybach kasety.

Ostatni podjazd to już dla mnie istna Golgota. Czuję pierwsze symptomy skurczów, nogi jak z waty, płuca jakoś kiepsko pracują. Na drodze napis - meta 3 km. Dożyję! Dojadę! Patrzę na licznik, 3 godziny i 55 minut jazdy. Kolejny napis meta - 1 km. Na liczniku 3 godziny 58 minut. Fajnie było by zmieścić się poniżej 4 godzin. Dobrze to wygląda w tabeli wyników :)

Udaje się. Z czasem 3 godziny, 59 minut i 35 sekund melduję się na mecie. Miejsce Open 9 , w kategorii M4 jestem drugi. Wygrał oczywiście Krzysiek Gierczak, w open Arek Krzesiński. Wynik dobry, cieszy tym bardziej, że z tego niby płaskiego maratonu wyszła całkiem solidna rzeźnia gdzie można było solidnie porzeźbić łydę. Prawie 2 tys podjazdów raczej nie kwalifikuje się do miana płaskiego maratonu.
Pomimo tego średnia dosyć wysoka, pewnie za sprawą sporej ilości asfaltów i wygodnych szutrówek. Pojechałem dzisiaj na 100%, a może nawet więcej. Do końca nie wiedziałem kto jedzie, w jakiej kategorii i na jaki dystans. Nie było miejsca na kalkulacje przez co pojechałem tak jak piszą w poradnikach. Mocno wystartować, potem przyspieszyć, a na końcu dać z siebie wszystko. Tak było dzisiaj, bez kalkulacji, bez planowania, bez oglądania się za siebie. Blat i ogień.

Cyklokarpaty Wojnicz 2013 © furman



  • DST 85.50km
  • Teren 60.00km
  • Czas 03:59
  • VAVG 21.46km/h
  • HRmax 169 ( 94%)
  • HRavg 150 ( 83%)
  • Kalorie 4071kcal
  • Podjazdy 1980m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 maja 2013 Kategoria Zawody

Puchar Smoka- Kąty

Oj dostałem dzisiaj prztyczka w nos. Nie czułem się dobrze przed tym startem bo ten cały długi weekend nie był taki jak bym sobie tego życzył. Tu komunia, tam komunia, musiałem siedzieć na wsi, na rowerze za bardzo nie było jak jeździć. Babcina dieta też nie sprzyja robieniu formy bo już nie chciałem dyskutować z mamą i przekonywać jej, że owsianka na jogurcie naturalnym to jest to czego mi potrzeba.
Pojechałem więc do Kąt totalnie wybity z rytmu, przejedzony na rodzinnych uroczystościach i maminym menu.

No ale , że będzie aż tak kiepsko to nie sądziłem, chociaż jak teraz tak na chłodno myślę to nie było takiej tragedii jednak pewne wypadki sprawiły, że ten start nie mogę zaliczyć do udanych.

Najpierw zorientowałem się kto powpadał do mojej kategorii. Pojawiło się kilku gości, wszyscy do objechania z wyjątkiem Marcina Kosterkiewicza z Przemyśla, który raczej jest poza zasięgiem. Mirek Bieniasz też ale wpisał się do Elity :)

No nic, poszedł start, poszedł ogień, na czoło wyskakuje jakiś gość ale szybko go kontruję i po zakręcie o 90 stopni mykam go po prawej. Chwilę jadę na czubie ale dojeżdża mnie Kosterkiewicz i daję mu się wyprzedzić. Jakieś 400 metrów po starcie zaczyna się ściana płaczu. Podjazd żwirówką, jakieś 130 metrów różnicy poziomów. Bokiem wyprzedza nas dynamicznie gość z Bieniasz Timu, Koster mocno odpowiada i pomału odjeżdża. Ja też daję już na maxa i udaje mi się utrzymać za gościem. Na górze nawet czuję, że mógłbym spróbować go myknąć i uciec, ale na razie odpuszczam. Na szczycie nie ma nawet kawałka płaskiego tylko od razu zaczyna się szybki zjazd.

Dzisiaj jest mokro i trzeba tam uważać. Zjeżdżam raczej asekurancko i dopiero gdy bokiem myka nas Wojtek Szustak to dopiero trochę podkręcam tempo. Sytuacja jest teraz taka - Koster z przodu raczej poza naszym zasięgiem i nasz trójka w kupie.

Objeżdżamy metę i dajemy drugie kółko. I tutaj wszystko zaczyna się chrzanić. Najpierw coś padło mi na oczy i zamiast jechać trasą to zjechałem na plac zabaw dla dzieci wysypany drobnym żwirkiem. Oczywiście zakopałem się moment i musiałem nawet zejść z roweru żeby się z tego wykaraskać. Chłopaki trochę odjechali więc na kawałku płaskiego daję ile wlezie co by trochę nadgonić. Znów zaczyna się ściana, nie jest źle, goście są się jakieś 20 metrów z przodu. Redukcja....i spada mi łańcuch. Kuźwa, a wiedziałem, że mam źle wyregulowaną przerzutkę, wystarczyło delikatnie przykręcić śrubę ograniczającą wychył i było by git.

A tak to motam się teraz z tym badziewiem bo oczywiście, nie chce zaskoczyć i łańcuch tylko terkocze ocierając o wodzik. Muszę dopiero zejść z roweru i ręką dopiero coś tam robię. No nic, straciłem kolejne kilkanaście sekund, zaczyna się pogoń ale wiem, że będzie ciężko. Wyprzedziło mnie kilku gości, chyba z innych kategorii. Podjazd idę na maxa, udaje się kogoś tam wyprzedzić, zjazdy też już szybciej niż na pierwszym kółku, metę tym razem przejeżdżam po trasie i na płaskim szukam wzrokiem interesującej mnie dwójki. Daję ogień i udaje się dojść znów na jakieś 20 metrów, znów udaje się kogoś wyprzedzić ale Ci co mnie interesuje są jednak daleko.

Na podjeździe mam ich na wyciągnięcie ręki, łykam Przetacznika, który też jest w mojej kategorii i ostatni fragment idę w trupa ale wiem, że już nie zdążę, mam ich na wyciągnięcie ręki, ale dzieli nas jednak stroma ściana, gdyby tak jeszcze ze dwa razy tędy jechać to może...ale teraz już nie dam rady. Nie trenowałem tego roku podjazdów, nie robiłem interwałów. Teraz to wychodzi, na maratonie w Przemyślu zaowocowała wytrzymałość, tutaj potrzeba coś innego.

Zjazd jadę już na luzie pogodzony z porażką. Ostatni fragment do mety to już prawie nie pedałuję co wykorzystuje Przetacznik, który wyprzedza mnie metr przed metą odbierając mi 4 miejsce :) W sumie to nawet jakoś mnie to nie zmartwiło. Myślałem walczyć na tym wyścigu o pudło i były takie szanse pomimo tych całych zawirowań z treningiem i dietą. No ale nie udało się. Szkoda, ale szat z tego powodu darł nie będę. Konsekwentnie robić swoje - to jest moje motto w tym roku. Dużo jeździć, mieć z tego frajdę, jak się uda to wystartować na jakichś zawodach i powalczyć o dobre lokaty. Póki co udaje się to realizować. Kokosów nie ma bo jednak coraz trudniej o dobry wynik, poziom wszędzie coraz wyższy, w kategoriach pojawiają się nowi ludzie żądni zwycięstw i pucharów i trudno im dotrzymać kroku.
Zwłaszcza na takiej trasie jak dzisiaj. Zbyt stromo na początku, zbyt krótko, zbyt dynamicznie na starcie.

Ale jeszcze powalczę :)

  • DST 11.04km
  • Teren 10.00km
  • Czas 00:41
  • VAVG 16.16km/h
  • HRmax 174 ( 97%)
  • HRavg 163 ( 91%)
  • Kalorie 670kcal
  • Podjazdy 420m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 kwietnia 2013 Kategoria Zawody

Cyklokarpaty Przemyśl.

Pierwsze koty za płoty. Po króciutkim XC w Tarnowie przyszedł czas na solidniejsze ściganie. Nie nastawiam się na jakieś regularne starty ale maraton w Przemyślu lubię jeździć pomimo tego, że dosyć daleko z Krakowa. Jechałem tam już dwa razy więc pasowało zrobić trzeci start do kompletu. Luda przyjechało sporo, dużo znajomych twarzy, sporo osób pozmieniało kategorie wobec czego nie do końca było wiadomo na kogo trzeba uważać :)

Nie ma co kombinować, trzeba dać ostro w palnik i pojechać jak najszybciej bez oglądania się na rywali w kategoriach. Pomimo takich założeń trudno nie rozglądać się wokół siebie stojąc na linii startu. Taktyka już ustalona. Dzisiaj jest gorąco i wietrznie. Trzeba pilnować picia i trzeba korzystać z osłony innych bikerów. Maraton w Przemyślu jest szybki, spora część trasy wiedzie odkrytymi i szybkimi drogami szutrowymi gdzie podmuchy wiatru mogą czynić ogromne spustoszenie w organizmach samotnie jadących bikerów.

START! Spokojnie, nie ma co gonić, nie ma co się wychylać. Ignoruję zupełnie wyskoki pojedynczych zawodników wyprzedzających bokiem cały peleton i nadziewających się na pilota.n Sporo zamieszania, ludzie przepychają się do przody jak gdyby te pierwsze 2-3 kilometry miało decydować o medalach. Pierwsza górka szybko uspokaja harcowników i sytuacja zaczyna się stabilizować. Jak to często bywa w takich miejscach gdzie trasa zaczyna się wznosić, a pilot zostawia nas samych tempo od razu rośnie. Szybko kończy się asfalt i zamiast szumu towarzyszy nam chrobotanie opon o żwir pokrywający drogę. Z każdym metrem robi się szybciej, tuż przede mną Jacek Piątek z Dębicy. Tak szczerze to obawiam się tego gościa bo jego tegoroczne wyniki i dyspozycja bardzo mnie zaskoczyły. No ale nie jest źle, pomału zbliżam się do niego i wyprzedzam. Teraz celem jest Krzysiek Gierczak jadący kilka metrów z przodu. Ale wcześnie kątem oka dostrzegam Piotrka Klonowicza, który jak sądzę będzie moim głównym rywalem w walce o drugie miejsce. Bo pierwsze jednak jest zarezerwowane dla Krzyśka Gierczaka. Już teraz, po kilkunastu minutach jazdy czuję, że nie dam mu rady. Niby cały czas kilka metrów z przodu ale żeby się za nim utrzymać muszę sięgać po najgłębiej ukryte zasoby energii. Tempo jak dla mnie jest wręcz zabójcze, jedzie się ciężko, droga pełna kamieni, trzeba mocno przepychać korbami żeby pokonać co bardziej kamieniste miejsca. Robi się gorąca, momentalnie się odwadniam, dwa razy sięgam po bidon i opróżniam go prawie w całości. A to dopiero początek, bufet pewnie za jakąś godzinę.

Do tego wiatr. Trzyma naprawdę mocno, a w dodatku wzbija tumany pyłu. Wdychanie tego nie jest przyjemne. Jadę w zasadzie na maxa, wdychane powietrze zdaje się parzyć mnie w gardło. Za mocno wystartowałem, zdecydowanie za mocno, taka pogoń już na samym początku nie jest dobrym pomysłem. Wprawdzie jadę teraz w czołówce ale zaczynam pękać. Na liczniku tętno cały czas w okolicach 170 uderzeń. Nie pociągnę tak długo, już teraz czuję, że organizm się buntuje, nogi robią się bezwładne, nie mogę złapać tchu, czuję się jak zmięta kartka papieru rzucona do kubła na śmieci. To ostatni moment żeby z tym coś zrobić i uratować się przed zejściem z trasy.

Zrzucam na lżejsze biegi i staram się uspokoić trochę organizm. Krzysiek pomału znika z pola widzenie, a ja jestem już jestem z tym pogodzony. Nie wiem co z tyłu, nie oglądam się za siebie ale na kilku serpentynach widzę, że pusto. Przynajmniej tyle z tego dobrego, że wypracowałem sobie dobrą pozycję. Zaczyna się pierwszy dłuższy zjazd, który witam jak zbawienie. Dopiero tutaj łapię oddech i uspokajam się trochę. Wyjeżdżamy na krótki asfaltowy odcinek i tutaj atakuje nas wiatr. Jego siła jest ogromna, droga, która tylko delikatnie wznosi się do góry trzyma jak podjazd pod Stelvio . Akurat mam pecha bo jadę tu sam, na szczęście ten kawałek nie jest długi i szybko wjeżdżamy w las, który daje trochę osłony. Znów podjazd, jadę już wolniej i zaczynam pomału wchodzić we właściwy rytm chociaż wyraźnie czuję jakie spustoszenie zrobił mi ten szybki start.
Przy trasie stoi Arek Krzesiński - kapeć. Po chwili z prawej czuję klepnięcie w ramię. To Krzysiek Gajda, coś tak zagaduje i szybko odjeżdża do przodu. A tam widzę Zbyszka Krzesińskiego. Jeszcze dalej majaczy koszulka Sławka Skóry. Tymczasem ja jadę swoje, udaje się dospawać do dwóch innych zawodników i dzięki temu łatwiej się leci po odkrytym terenie. Upierdliwy zjazd po wyschniętym polu ornym i wyskakujemy na asfalt. Jadę teraz w grupce ze Zbyszkiem Krzesińskim, pokonujemy stromą ściankę po szutrze i zjeżdżamy znów na asfalt.
Za chwilę bufet, całe szczęście bo w bidonie od dawna już Sahara i tylko dzięki kibicom, którzy poratowali mnie wodą jakoś jeszcze jadę. Na bufecie szybkie tankowanie i ogień. Przed nami najdłuższy podjazd na trasie. Trochę ochłonąłem i nawet dosyć sprawnie idzie mi ten odcinek. Pomimo tego dochodzi mnie tutaj Piotrek Klonowicz. To z jednej strony zaskoczenie bo czułem, że mam sporą przewagę, a z drugie strony spodziewałem się tego bo wcześniej czy później trzeba było zapłacić frycowe za to startowe szaleństwo. Jedziemy obok siebie i badamy się wzajemnie. Piotrek nie jedzie jakoś szybko i póki co bez problemu trzymam koło. Nie zamierzam szaleć, obaj jedziemy giga, do mety jeszcze daleko. Trzymać swój rytm i jechać swoje. Jeśli jest mocniejszy to odjedzie mnie tak czy tak. Jeśli jesteśmy na tym samym poziomie to tylko rozsądna jazda równym tempem może dać mi przewagę.
Razem osiągamy szczyty wzgórza i robimy długi i szybki zjazd. O dziwo czuję się coraz lepiej. Piotrek też nie szarżuje i zaczynam dostrzegać swoją szansę. To też człowiek, pewnie też odczuł w nogach pierwsze kilometry skoro nie odjeżdża. Po zjeździe mamy rozjazd na drugą rundę. Znów pokonujemy pokręcone singielki pokryte luźnymi kamyczkami. Niby dobra nawierzchnia ale zakręty są ostre i koła uciekają na boki. No ale to znów była chwila wytchnienia, mija kryzys i zaczyna mi się w końcu fajnie jechać. Dobrze, że akurat w tej chwili bo znów spory podjazd do pokonania. Jadę spokojnie swoim tempem, pomału zbliżam się Sławka Skóry, jest ciężko, słońce zaczyna grzać niemiłosiernie, w połączeniu ze stromym podjazdem odczuwam to jak pobyt w piekarniku.
Jadę mocno ale równo, nie szarpię ponad siły i moje mięśnie już tak nie protestuję. Ta taktyka sprawdza się, już od dawna nie słyszę roweru Piotrka z tyłu, a z przodu dochodzę Sławka Skórę. Chwilę jedziemy razem i dochodzimy kolejnego gościa. Fantastyczna sprawa bo akurat znów mamy sporo kawałki po odkrytych terenach. Wieje niemiłosiernie, w naszym trzyosobowym peletoniku udaje się nam jednak zachować jako takie tempo. To chyba tutaj ostatecznie uciekam Piotrkowi i zaczynam wierzyć w drugie miejsce. Bo tak wychodzi z moich szacunków. Krzysiek odjechał, za nim ja jadę, za mną Piotrek, Jacek Piątek, którego tak się obawiałem został już całkiem z tyłu. Naprawdę jest szansa na drugie miejsce. Nasz peletonik po kilku minutach zaczyna się się rwać, Sławek jednak jedzie mocniej i pomału odjeżdża samotnie do przodu. Drugi gość też gdzieś ginie i samotnie docieram do bufetu.

Bidon do pełna, kawałek banan i sru do góry. Znów ten długi podjazd, tym razem samotnie i bez presji ale i tak staram się jechać żwawo i sprawnie. Czuję już zbliżającą się metę i jedzie mi się zdecydowanie lepiej przez co nawet fajnie mi wchodzi ten podjazd. Mykam pierwsze duble z mega i zasuwam bystro do przodu. Jedyny problem jaki teraz mam to przedni hamulec. Klamka jakaś taka miękka się zrobiła. Zastanawiam się kiedy ostatnio kontrolowałem klocki hamulcowe i jakoś nie mogę sobie przypomnieć. No, ale kto hamuje ten przegrywam więc jakoś nie za bardzo się tym przejmuję. Meta już coraz bliżej, masowo wyprzedzam teraz całe grupy dubli, na rozjeździe kieruję się już do mety. Ten kawałek jedzie mi się fanatycznie, tak jak lubię. Z jednej strony cisnę ile wlezie, nogi pieką, płuca pracują na pełnych obrotów ale jakoś daje się to znieść. Wprawdzie gdzieś tam na jakimś podjeździe czuję łaskotanie w lewej łydce tak charakterystyczne dla skurczów ale szybko przechodzi.
Został już tylko zjazd stokiem narciarskim, podjazd kawałkiem bardzo stromej ścianki i zjazd brukowanymi ulicami na rynek w Przemyślu. Udało się, dojechałem drugi, przegrałem z Krzyśkiem ale odparłem ataki Piotrka Klonowicza i utrzymałem drugą pozycję. Open też chyba nie najgorzej, nie znam wyników ale myślę, że zmieściłem się pierwszej dziesiątce. Miał być szybki i łatwy maraton i był szybki ale z tą łatwością to już nie tak. Oczywiście technicznie było lajtowo ale naharować musiałem się okropnie. Jechałem około 20 minut dłużej niż poprzednie dwa razy przy prawie tej samej trasie. Wiatr dał dzisiaj popalić, bardzo nas wszystkich spowolnił. Wynik bardzo dobry ale nie zmienia to moich planów startowych. Coś tam pewnie jeszcze pojadę ale bez walki o generalki i bez presji o jakieś super wyniki. Zabawa ma być i póki co jest. Sporo jeżdżę, trening to czy nie trening to jednak pozwolił zbudować całkiem przyzwoitą formę pozwalającą walczyć o fajne miejsca. Czego chcieć więcej :)

  • DST 63.79km
  • Teren 50.00km
  • Czas 03:03
  • VAVG 20.91km/h
  • HRmax 177 ( 98%)
  • HRavg 157 ( 87%)
  • Kalorie 2997kcal
  • Podjazdy 1460m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 kwietnia 2013 Kategoria Zawody

Puchar Tarnowa- Las Lipie

Nadszedł ten dzień. Po rocznej przerwie od ścigani znów ustawiłem się na linii startu i wdychałem zapach BenGaya bijący od wycinaków stojących obok mnie. Znów poczułem ten ucisk w żołądku gdy obserwowałem swoich rywali na podrasowanych do maxa rowerach. Każdy z nich wydawał mi się bardzo profi i z obawą w oczach wodziłem wzrokiem po ich szczupłych sylwetkach jednocześnie wciągając brzuch na wydechu.

Co ja robię tu? Co Ty tutaj robisz...Furman. To nic, że kiedyś rywalizowałem tutaj o najwyższe miejsca, to nic, że bywały zawody gdy każdy z nich niejednokrotnie przyjeżdżał na metę gdy ja już zaczynałem czyścić swój rower. To nic, że noga nawet podaje, a pomimo stresu w zakamarkach mojej głowy tlą się myśli o nawiązaniu równorzędnej walki. Stałem tam w drugiej linii i walczyłem z ogarniającym mnie paraliżem. Obok mnie Jarek Miodoński. Tak tak, i on pojawił się kategorii Masters II. Z przodu Krzysiek Gierczak - bez komentarza. Obok stoi Sławek Bartnik. Czasy gdy z nim wygrywałem można by zaliczyć już do prehistorii i coraz częściej mam wrażenie, że po ziemi biegały wtedy jeszcze dinozaury. No i Piotrek Klonowicz. Ten gość też wie do czego służy rower.

Gwizdek startera. Ogary poszły w las. Walcząc ze sztywniejącymi od stresu mięśniami staram się zająć jak najlepsze miejsce. Nawet się udaje, w pierwszy zakręt wchodzę po wewnętrznej jakoś na 3-4 pozycji. Wychodzę na prostą i robię redukcję, mocno deptam nabierając prędkości. Prawa noga wyskakuje z bloku, tracę równowagę na ułamek sekundy ale szybko się zbieram i wpinam się ponownie. Nie jest źle myślę, czołówka kawałeczek odskoczyła ale szybko się doklejam.

Ostry zakręt w lewo, znów wyskakuje mi prawa noga. Tym razem trochę się motam, tracę równowagę i prędkość, wyprzedza mnie kilku zawodników. Wpinam się staranie, ciągnę nogą czy wszystko w porządku i rzucam się w pogoń. Mykam bokiem dwóch gości i w polu widzenia pojawia się Krzysiek Gierczak. Mamy do pokonania kilka agrafek z krótkimi ale stromymi podjazdami. Niestety doszliśmy już ogon juniorów, którzy wystartowali 2 minuty przed nami. Mam pecha bo akurat ten przede mną wykłada się z rowerem na środku ścieżki. Trzeba zsiąść i drałować z buta. Krzysiek znów znika, po agrafkach daję na maxa, znów go widzę, zbliżam się, 20 metrów, 15 metrów, 10 metrów. Byle go dojść to jakoś się utrzymam.

Znów kilka pokręconych podjaździków, płacę frycowe za pogoń, muszę trochę zwolnić, Krzysiek odskakuje na kilka metrów, myślę sobie wyjedziemy na prostą to dokleję. No ale znów jacyś juniorzy się trafili. Jedzie ich dwóch, no masakra dosłownie, nie ma jak wyprzedzić, motam się za nimi, jakoś jadą ale jak dla mnie zdecydowanie za wolno. Tracę kontakt wzrokowy z Krzyśkiem, jeszcze mam nadzieję, że przy wjeździe na drugie okrążenie zobaczę go chociaż na chwilę ale nic z tego.

Pomimo tego drugie okrążenie daję ile fabryka dała. Agrafki przejeżdżam nawet sprawnie, wyprzedzam znów kilku gości z innych kategorii ale kawałek dalej znów jestem przyblokowany, znów kilka sekund w plecy. Jeszcze próbuję coś przycisnąć ale już nie ma za bardzo jak dodać gazu. Wjeżdżam na trzecie kółko, słyszę, że jestem czwarty. Kurczę najgorsze miejsce jakie mogło mi się trafić. Mam pecha do tego Lipia, już dwa razy byłem czwarty, zapowiada się, że i teraz wyląduję na tym miejscu.

Jeszcze próbuję coś powalczyć, jeszcze wstaję z siodełka i staram się mocniej depnąć na zakrętach ale już czuję, że to ostatnie podrygi. Już nie dam rady, czołówka odjechała za daleko. Do mety dojeżdżam na 4 miejscu.

Na początek rozczarowanie. Można było jeszcze powalczyć, gdyby lepiej mi ten start poszedł. Jednak pod kilkunastu minutach zaczynam myśleć już inaczej. W sumie z Krzyśkiem przegrać to normalka :)
Jarek Miodoński to już w ogóle kosmos. Nie moja liga.
Sławek Bartnik, może była by szansa z nim nawiązać walkę, może gdyby nie straty na jeździe za juniorami ale też nie ma co zwalać na nich winy. Straciłem do niego coś koło 60 sekund. Dużo i mało. Na tyle mało, że było realne do urwanie, ale na tyle dużo, że nie ma co zwalać winy na niesprzyjające okoliczności. Ta trójka była dzisiaj mocniejsza, a ja mam tylko nadzieję, że jeszcze skrzyżujemy swoje korby na innych trasach i będę miał okazję do rewanżu :)
  • DST 13.14km
  • Teren 13.14km
  • Czas 00:40
  • VAVG 19.71km/h
  • HRmax 175 ( 97%)
  • HRavg 166 ( 92%)
  • Kalorie 591kcal
  • Podjazdy 197m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl