Informacje

  • Wszystkie kilometry: 97889.90 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.93%)
  • Czas na rowerze: 201d 04h 52m
  • Prędkość średnia: 20.22 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Chorwacja

Dystans całkowity:1322.45 km (w terenie 7.00 km; 0.53%)
Czas w ruchu:56:59
Średnia prędkość:23.21 km/h
Suma podjazdów:21854 m
Maks. tętno maksymalne:170 (94 %)
Maks. tętno średnie:134 (74 %)
Suma kalorii:23953 kcal
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:101.73 km i 4h 23m
Więcej statystyk
Piątek, 20 marca 2015 Kategoria Chorwacja

Chorwacja

Jazda.
  • DST 59.23km
  • Czas 03:01
  • VAVG 19.63km/h
  • Podjazdy 1189m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 czerwca 2014 Kategoria Chorwacja

Split-Omiś-dolina Cetiny-Brela-Makarska- połowa podjazdu na Jure

Podróż przebiegła spokojnie, ale nie ma co ukrywać, że była męcząca. Fotele zdawały się początkowo bardzo wygodne, lecz wraz z upływającym czasem stawały się jakieś takie pokrzywione i nieforemne. Najbardziej protestowały nogi, opuchnięte stopy, ścierpnięte uda. Każda zmiana pozycji przynosiła coraz mniejszą i krótszą ulgę. Dobrze, że za oknem zrobiło się ciekawie i na ostatnich kilometrach można było zapomnieć o niewygodach wpatrując się w szybko zmieniające się krajobrazy. Split powitaliśmy z ulgą, przepak poszedł szybko i sprawnie. Z radością wsiedliśmy na rowery i przekręcili pierwsze metry. Jeszcze tylko fast food w jakiejś budce i już ewakuujemy się z miasta. Przed nami 1400 km włóczęgi po bałkańskich zadupiach.
Najpierw trzeba wyjechac z miasta. Zdążyłem już przywyknąć do uciążliwych trąbień tutejszych kierwowców, lecz nadal są one dla mnie bardzo irytujące. Wyjazd ze Splitu w kierunku Makarskiej prowadzi długim zjazdem. Można nabrać tu sporej prędkości z czego skwapliwie korzystamy wystawiając twarz na ożywcze, chłodne podmuchy. Trzeba przejechać kawałek Jandranską Magistralą. To dysyć ruchliwa droga, zwłaszcza w sezonie. Na szczęście jeszcze nie zwaliły się tu tłumu turystów i jedzie się nawet komfortowo. Gdy Split zostaje kilka kilometrów z tyłu robi się jeszcze spokojniej i zaczyna się dobra zabawa.
W Omisiu opuszczamy magistralę i wbijamy się dolinę rzeki Cetina. Tutaj zaczynają się już pustki, samochody nie niepokoją nas już zupełnie, pojawiają się jakieś pojedyńcze sztuki co kilka minut. Za to zaczynają się pokazywać rowerzyści. Jest sobota więc lokalesi też korzystają z pięknej pogody. Słoneczko mocno przyświeca, ale dzięki lekkiej mgiełce nie jest tak bardzo uciążliwe. Cetina, która w Omisiu leniwie wpływa do morza, na odcinku kilku kilometrów zmienia swoje oblicze. Jej nurt robi się coraz szybkszy, niespokojny, szum wody coraz głośniej brzmi w uszach. Im bliżej pobliskich gór tym rzeka robi się coraz bardziej narowista. Jej zielonkawe wody, spienione na licznych bystrzach szybko mkną w dół do bliskiego przecież morza. To wymarzone warunki do raftingu i można sobie zafundować taką zabawę. Wprawdzie nie widzieliśmy żadnego ponton, ale z tego co widać to popularny sposób spędzania czasu. Co chwilę widać reklamy i zachęty do tej zabawy.
Przejazd doliną Cetiny to ogromna przyjemność dla oczu. Dla nas to ogromna dawka pozytywnych emocji po męczącej podróży, o której już zaczynamy na szczęście zapominać. Aby wyjechać z doliny trzeba się wspiąć 200 metrów wyżej. Zaczynają się pierwsze podjazdy, które nie opuszczą nas już do ostatniego dnia tej wyprawy. Naszym założeniem była spokojna jazda i teraz tak właśnie jedziemy. Pierwsze sperpentyny, pierwsze żródełko. Tankujemy do pełna gdyż wiem z doświadczenie, że nadmorskie okolice nie obfitują w wodę. Żródełko jest usytuowane na serpentynie, gdy przyjeżdżamy to akurat odjeżdża jakaś para bikerów. Kobieta i mężczyzna jadą na lekko, pozdrawiamy się wzajemnie i odjeżdżają. Po chwili z dołu nadjeżdża auto z przyczepką. Kierowce energicznie pokonuje zakręt, przyczepka podskakuje na muldzie, wypina się, dyszel opada na asfalt i szoruje nawierzchnię ścinając zakręt. Wyglądało to komicznie, ale dobrze, że nic nie jechało z góry bo mogło być niewesoło. Pomagamy kierowcy zapiąć przyczepkę i zbieramy się dalej.
Pomimo sakw i spokojnej jazdy szybko dochodzimy parę turystów, jeszcze kilka podjazdów i wyskakujemy na drogą łączącą Makarską z autostradą. Kilka kilometrów lekkiego podjazdu i znów meldujemy się na Jandranskiej Magistrali w Breli. Szybko dolatujemy do Makarskiej gdzie aplikujemy sobie smacznego burka oraz przyjemnie chłodną Coctę prosto z lodówki. Po smacznym posiłku nie za bardzo chce się jechać, leniwie zbieramy się w dalszą drogą. Czeka nas teraz prawdziwa harówka, od Makarskiej nasza trasa zaczyna się wznosić. Nie ma nawet kawałka zjazdu, cały czas do góry. Kawałek przed odbiciem na drogę prowadzącą na Sv Jurę znów korzystamy ze źródełka. Jestem bardzo wrażliwy na brak wody i gdy tylko mogę korzystam z takich okazji. Zwłaszcza gdy zaczyna się robić późno to obładowuję sie tym życiodajnym płynem na maxa. Teraz jest już po 17, zaraz skręcamy na Jurę, a wiem, że tam nie ma sklepów, a i źródeł też jakoś nie kojarzę. Wiozę dwa pełne PET-y plus dwa bidony 0,75 zatankowane pod korek. Czuć te kilogramy.
Pomimo późnej pory bileter urzęduje w swojej budce i trzeba wykupić prawo do wjazdu. To młody człowiek, uśmiechnięty i bardzo pogadany co osładza nam trochę konieczność wyskoczenie z kilku euro. Zaraz dalej zaczynają się serpentyny. Coraz później, rozglądamy się za jakimiś fajnymi krzakami gdzie można by się zakonspirować z naszymi namiotami. Z tym jednak kiepsko. Na szczęście pogoda i widoki tak piękne, że zupełnie nas to nie zraża. To co można zobaczyć z podjazdu na Jurę trudno opisać, myślę, że nawet E.Orzeszkowa miała by problemy. W każdym razie mogę złożyć uroczysty cyrograf, że pocztówki nie kłamią. W słnecznym blasku Adriatyk ma naprawdę błękitny kolor. Teraz gdy słońce zniża sie nad horyzont jego wody ciemnieją i robią lekko granatowe. Gnieniegdzie tylko woda zmienia kolor gdy lekka bryza marszczy jego powierzchnię zmieniajac kąt pod jakim oświetlają ją słoneczne promienie. W dole widać zabudowania Makarskiej, domki zdają się być zbudowane z klocków, drogą przejeżdżają małe samochodziki, a jachty na morzu to tylko niewyraźne punkciki, które na zdjęciach zajmują kilka pikseli.
Im wyżej tym widoki robią coraz bardziej oszałamiające. Robi się stromo i szybko przybywa wysokości. Nadal kiepsko z noclegiem. Pamiętam, że na wyskości około 1000m. robi się płaskowyż i tam będzie można czegoś szukać. Jedziemy więc raźno w górę i uważnie obserwujemy okolicę. Mijamy restaurację i za nią droga się lekko wypłaszcza. Niestety każdy skrawek terenu zawalony jest tutaj ogromnymi kamieniami. Nie sposób rozbić tu namiotu. Na takich wyjazdach bywa tak, że im później tym nasze wymagania robią się coraz mniejsze. To co jeszcze niedawno wydawało się kiepskim miejscem na obóz teraz witalibyśmy z uśmiechem na twarzy. Nie trzeba nam wiele, 3-4 metry kwadratowe płaskiego terenu bez kamieni.
To miejsce dostrzegamy prawie jednocześnie. Obaj w tej samej sekundzie naciskamy na hamulce i kierujemy wzrok na polankę w dole. Wydaje się spełniać nasze warunki. Osłonięta przez drzewa z króciutką trawką. Zostawiamy rowery przy drodze i zbiegamy w dół aby obejrzeć to miejsce. Na dole wygląda to jeszcze ciekawiej. Jedyny problem to dotrzeć tu z rowerami. Trzeba pokonać kilkadziesiąt metrów po bardzo trudnym terenie najeżonym głazami i tnącymi niczym brzytwa krzakami. Trochę trzeba się było namęczyć ale jakoś się udało. Miejce naprawdę fajne, z drogi w zasadzie jesteśmy niewidoczni, za to my możemy obserwować co się dzieje na górze. Pierwszy dzień już prawie za nami. Zajmujemy sie teraz typowymi obozowymi czynnościami, których wbrew pozorom jest całkiem sporo. Rozbicie namiotu, wypakowanie sakw tak aby wiedzieć gdzie co jest gdy będzie potrzebne. Przyrządzenie posiłku, prysznic z butelki PET wykorzystując wcześniej przygotowaną zakrętkę z dziurką. Jedną butelką z wodą wiozłem cały czas na wierzchu dziękie czemu woda w niej jest przyjemnie ciepła i pozwala na bezstresowy prysznic.
Potem oglądanie mapy, jakieś pogaduchy. Słońce kryje się za góry, momentalnie robi się chłodniej. Jesteśmy na wysokości grubo ponad 900 metrów i szybko zaczyna się to czuć. Nie da się długo walczyć ze zmęczeniem, szybko wychodzi nieprzespana noc w autokarze i melinujemy się naszych składanych domkach. Komary bzyczą za moskitierą gdy my zaczynamy odpływać w objęcia Morfeusza. Nadchodzi noc, pierwszy dzień bałkańskiej przygody zapisuje się na kartach notesu i odchodzi w przeszłość.

Fotki wrzucę na sam koniec bo sposób wrzucania zdjęć na bikestats dyskwalifikuje dla mnie tą czynność.


  • DST 90.80km
  • Czas 05:42
  • VAVG 15.93km/h
  • Podjazdy 1595m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 11 kwietnia 2014 Kategoria Chorwacja

Chorwacja - ostatki i podsumowanie.

Chociaż zima 2013/2014 była wyjątkowo łagodna to tęsknota do słońca i ciepełka dopadła mnie jak zwykle i niecierpliwie wypatrywałem końcówki Marca aby wyrwać się w końcu gdzieś daleko od naszego Krakowskiego smogu. Już nie ważne było gdzie, byle tylko wyjechać, pośmigać w fajnej okolicy i nacieszyć oczy innymi niż zwykle widokami.
Plan był ustalony już w zeszłym roku po wiosennym wypadzie do Chorwacji. Tak nam się tam spodobało, że postanowiliśmy wrócić do tego kraju i kontynuować jego eksplorację.
Z założenie miał być to wyjazd treningowo turystyczny i taki w zasadzie był bo chociaż nie nazwał bym naszych jazd treningami to jednak trzeba było się trochę nakręcić, czasami lżej, czasami mocniej i na pewno nie pozostało to obojętne na naszą wydolność. Pomimo wielu zainteresowanych osób i lobbowania na przeróżnych forach rowerowych finalnie udało się nam zebrać tylko we dwoje. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo chociaż koszty trzeba było rozłożyć tylko na dwie części to jednak logistyka nam sprzyjała i udało się tak to wszystko zorganizować, że koszt wyjazdu nie zrujnował naszych budżetów domowych. Rowery w aucie = mniejsze zużycie paliwa. Mniejsza ilość osób = więcej miejsca na zapasy jedzenia.
Naszym celem było miasteczko Senj leżące nad morzem i u stóp gór Velebit jednocześnie. To północna część Chorwacji i istniały ryzyko, że „różnie może być z pogodą” No ale ryzyk fizyk, kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. Zresztą w obecnych czasach i tym co wyczynia pogoda więcej zależy od szczęście niż od pory roku. Tak więc pozostało nam tylko czekać. Kilka dni przed wyjazdem zmusiłem się jednak do obserwacji kilku serwisów pogodowych. Różnie to wyglądało, ani źle, ani specjalnie dobrze, niekiedy rozbieżności było ogromne i w końcu przestaliśmy się tym za bardzo przejmować.
[dalej]
Po prostu zajęliśmy miejsca aucie i o godz. 21 w piątek popędzili na południe. Sławek to twardziel, wytrwał całą noc za kierownicą. Nawet kawałek nie dał się łobuz rajdnąć :)
Tym sposobem już o świcie za oknem szumiało nam Chorwackie powietrze, a tunele na autostradzie robiły się coraz dłuższe. Kilka minut po godzinie ósmej byliśmy już na miejscu. Szukanie kwatery poszło moment, pierwsza miejscówka i już sukces. Nie trwało długo gdy leżeliśmy na wyrkach i powoli odpływali w objęcie Morfeusza. Nieprzespana noc szybko dała o sobie znać. Za oknem wiał wiatr i padał deszcz.
Kilka godzin snu pokrzepiło nas na tyle, że zwlekliśmy się z wyrek i odpalili nasze zapasy żywnościowe. Jedząc zerkaliśmy co kilka minut za okno, a tam sytuacja niestety bez zmian. Zimno, mokro i ponuro. Nie trzeba było długo czekać gdy uczucie sytości znów zaczęło nam kleić oczy i kolejne godziny spędziliśmy na drzemce. Dopiero gdzieś koło 16 coś drgnęło. Wizyta na balkonie. Nie pada, ale ulice mokre. Po kilku minutach kolejna. Dalej bez deszczu, a drogi pomału zaczynają obsychać. Nagle zaczęło nam się spieszyć, szybkie oporządzenie sprzętu, jakieś ciuchy na grzbiet i już odpalamy nasze maszyny. Trasa spontan, zrobiona na mapie google i zgrana do GPS. Dużo nie pojeździmy bo już późno, ale ciągnie nas okropnie na rower. Musimy coś pokręcić.
Zaczynamy od razu z grubej rury. W zasadzie zaraz po wyjechaniu z kwatery zaczyna się ostre rzeźbienie łydy. Z poziomu morza wspinamy się na ponad 800 m. Podjazd jest nieprzyjemny, trzyma cały czas 8-9% miejscami nawet 12-13% się pokazuje. Na górze wieje okropnie, korzystają z tego postawione tam wiatraki, które aż świszczą obracając swymi śmigłami. Przelatujemy wąskimi drużkami przez bezludne okolice. Drogi piękne ale niestety trzeba bardzo uważać bo duże ilości żwiru z kruszących się skał stwarzają na zjazdach duże niebezpieczeństwo. Po kilku kilometrach dowiadujemy się o kolejnym zagrożeniu. Najpierw oszczekuje nas kilka kundli uwiązanych na łańcuchu, potem pokazują się też takie biegające luzem i ewidentnie nie lubiące bikerów. Kulminacyjny moment następuje gdy jadąc kilka metrów za Sławkiem w moim polu widzenia nagle pojawia się dobrze zbudowany owczarek pasterski szarżujący w jego kierunku. Wygląda to dokładnie tak jak na filmach przyrodniczych gdy lew atakuje swoją ofiarę. Wszystko trwa tylko chwilę, słyszę jeszcze głos pasterza wołającego coś z daleka, a psi pocisk już o jeden sus od Sławka. Skóra na plecach mi cierpnie ale nagle ze zdumieniem widzę, że pies chybia. Obraca się wokół własnej osi i w tym czasie udaje mi się go ominąć. Tak w sumie sobie myślę, a nawet jestem pewien, że to była tylko demonstracja siły z jego strony. Gdyby chciał nas capnąć to by to zrobił, jeśli nie za pierwszym razem ( aż mi się wierzyć nie chce, że spudłował) to za drugim na bank bo przecież nie jechaliśmy szybko. Jeśli nie Sławka to przecież ja byłem kilka metrów z tyłu. Chciało nas bydle postraszyć i udało mu się to.
Poza tym incydentem jedzie się wspaniale. Typowe zadupia, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, które osobiście wręcz uwielbiam. Szkoda, że zimno i pochmurno, ale przynajmniej droga sucha. Szybko docieramy na przeł. Vratnik skąd czeka nas już tylko 15 kilometrowy zjazd do Senj.
[artimage=`20140407_125404_0_1.jpg` align=`right` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Po tak udanym rozjeździe po podróży spało się nam wyśmienicie, tym bardziej, że od jutra wszystkie portale meteorologiczne zgodnie zapowiadały zdecydowaną poprawę pogody.
No i sprawdziło się Pierwsze kroki po wyjściu z wyrka kieruję na balkon. Yes Yes !!
Ciepło i słoneczko przyświeca. Śniadanie idzie bystro, a ubieranie jeszcze szybciej. Kilka minut po 9 już jedziemy Jandranską Magistralą. Dzisiaj obieramy kurs na wyspę Krk. Wyspani i głodni śmigania narzucamy od samego początku mocne tempo. Tutaj zresztą droga wręcz wymusza taki styl jazdy. Krótkie, ale szybkie zjazdy i takież podjazdy, które aż się proszą co by je łykać z blatu i na stojąco. Na wyspę prowadzi most, robimy pętelkę i tą samą drogą wracamy do Senj.
Zrobiliśmy 152 km ze średnią w okolicy 30 km/h. Była by lepsza ale miejscami wiatr bardzo przeszkadzał. No i chociaż nie jechaliśmy przez góry to jednak nazbierało się 1800 metrów podjazdów. Oj bolą nogi teraz :)
Trzeci dzień i trzeci wyjazd. Pogoda coraz lepsza, trzeba korzystać. Zaczynamy od podjazdu na Vratnik. Prawie 700 metrów przewyższenia, ale idzie spokojnie bo nachylenie cały czas w okolicy 5% co zapewnia spory komfort podczas jazdy. Po przebiciu się przez barierę gór robi się łatwiej i nawet pojawiają się kilkukilometrowe fragmenty po płaskim. Jazda idzie sprawnie i stosunkowo szybko dociągamy do Jeziorek Plitvickich. Wjeżdżamy tam od tyłu łamiąc zakaz jazdy na rowerze. Nie planowaliśmy tego, ale nie za bardzo była ochota wracać się na przełęcz i robić objazd.
Po obejrzeniu jeziorek zjeżdżamy główną drogą w dół, a następnie odbijamy na totalnie boczne drogi. Ten kawałek był wręcz fenomenalny, wąziutka dróżka wiodła przez góry i odludne tereny. Trzeba było pokonać kilka przełęczy, każda kolejna wyższa od od poprzedniej. Gdzieniegdzie można się jeszcze było natknąć na pozostałości wojny na Bałkanach. Droga na jednym z podjazdów była zaopatrzona w tablice ostrzegające przed minami. Woleliśmy nie penetrować terenu poza asfaltem.
Po trzech solidnych dniach jazdy nogi zrobiły się jakieś takie ciężkie wobec czego trzeba było zaaplikować sobie coś lżejszego. Tylko jak zrobić to w miejscu, które jest otoczone z trzech stron przez wysokie góry. W takim układzie nasza jazda regeneracyjna we wtorek zaczęła się od dojazdu wzdłuż wybrzeża do Sv. Juraj, a potem mozolnej wspinaczki do Oltare. Trochę to trwało bo z poziomu morza targaliśmy na wysokość 1024 m. Stąd krótki zjazd do pięknie położonej wsi Krasno Polje i powrót wiejskimi dróżkami do Senj. Po raz kolejny jechaliśmy przez Vratnik, która to przełęcz okazała się bramą do Senj gdyż ogromna większość tras jakoś tak samo z siebie kierowało nas w to miejsce . Swoją drogą zjazd z Vratnika jest pierwsza klasa. To 15 km śmigania świetną drogą w dół opadającą na tym dystansie o 700 metrów.
Te cztery dni jazdy dały mi ostro popalić. Czułem, że trzeba sobie zrobić przerwę bo nie wydolę. Dobrze się składało gdyż prognozy pogody na środę zapowiadały jednodniowe załamanie pogody. Faktycznie nocą zaczęło padać i ranek powitał nas deszczem, wiatrem i niebem w odcieniu stalowym. Nawet się nie nudziliśmy, porządnie się wyspaliśmy, potem jakieś zakupy, popołudniu gdy się trochę wypogodziło zwiedzanie miasteczka, a wieczorem gdy znów wyszło słońce Sławek zdecydował się na przejażdżkę regeneracyjną. Ja odpuściłem.
[artimage=`20140409_125542_1.jpg` align=`left` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Czwartek był zaplanowany od dawna. W sumie nie rozmawialiśmy o tym, ale jakoś tak samo wychodziło, że ten dzień będzie szczególny. To miał być kulminacyjny wyjazd naszego pobytu w tym miejscu. Pora zdobyć Velebit. Z balkonu od kilku dni obserwowaliśmy wysokie góry, których szczyty pokryte były jeszcze śniegiem. Dzisiaj zamierzaliśmy tam pojechać. Początek dokładnie tak jak dwa dni temu. Przez Oltare podjazd na przełęcz i zjazd do Krasno Polje. Stąd odbijamy na wąską dróżkę, która zaprowadzi nas wysoko w góry. Teren robi się dziki i odludny, każdy dłuższy podjazd przedzielony jest od kolejnego sporym zjazdem. Licznik pokazuje coraz większą sumę podjazdów. Jest ciężko ale tereny kapitalne. Wąska dróżka wije się i kluczy przez góry, omija skalne turnie by po chwili stromą ścianką rzucić nas wprost w ich serce. Do tego rewelka widoki. Nie czujemy nawet jak cały czas nabijamy kolejne metry podjazdów. W końcu GPS wskazuje 1294 m.n.p.m. Wyżej już nie wjedziemy. Chociaż słońce świeci to ciepło tu nie jest, mijamy kilka dosyć obfitych śnieżnych zasp leżących obok drogi. Pasuje coś odpocząć ale temperatura jakoś nie zachęca. Zjazd jest tak długi, że zaczyna mnie nudzić. Jedzie się i jedzie, nie ma końca tego zjazdu. W końcu jakaś wioska gdzie robimy sobie przerwę. Trzeba coś zjeść bo chociaż mamy już w nogach 120 km. to nie wszystko i porzeźbimy jeszcze łydy w drodze na kwaterę.
Robimy kółko, kilkanaście km w miarę płasko ale znów zbliżamy się do gór, które będziemy musieli pokonać. Czekają nas dwa solidne podjazdy chociaż już nie tak spektakularne jak te z pierwszej części trasy. Pierwszy to 300 metrów w pionie.. Idzie nawet bystro. Teraz kawałek w dół , tam mamy zamknąć pętlę gdyż wylądujemy w Krasno Polje gdzie byliśmy już rano. Taki był plan ale chwila nieuwagi i chociaż trudno w to uwierzyć to pomimo dwóch urządzeń GPS, dobrze rozeznanej trasy i wyraźnie widocznych drogowskazów przy drodze, robimy błąd nawigacyjny. Kilka minut jedziemy w złym kierunku. Co to może oznaczać w górach wie każdy, kto tak jak my musiał wracać do góry szepcząc niecenzuralne słowa pod nosem. Dołożyliśmy jakieś 20 minut jazdy i 200 metrów podjazdu. Ale taka sytuacja wyzwala w nas trochę złości, która była nam potrzebna aby dotrwać do końca tej trasy. Bo to jeszcze nie koniec. Jeszcze trzeba podjechać z Krasno Polje jakieś 250 metrów. Już czujemy koniec, ciepły prysznic, pełna micha makaronu, wygodne wyrko...takie rzeczy chodzą nam już po głowie. Instynktownie przyspieszamy, ostatnie metry i przed nami już kilkanaście kilometrów zjazdu z cudownymi widokami na Adriatyk.
Żyć się chce!!!!
[artimage=`20140409_145850_pano_1.jpg` align=`right` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Oj czuć było w nogach tę wyrypę. Wpadło 192 km i 3500 m. podjazdów. Było stękanie wieczorem. I było dumanie co robić następnego dnia. Pogoda cały czas trzyma, może troszkę chłodniej ale i tak na krótko można jechać. Spontanicznie planujemy jakąś traskę i lecimy. Raczej krótko, niecałe 90 km ale początek bardzo soczysty. Najpierw Jandranską Magistralą na północ, a potem w górę. Znów podjazd na ponad 1000 metrów. Do tego jakiś taki dziwny. Pierwsze kilometry mam wrażenie, że stoimy na tym samym poziomie. Niby cały czas do góry, ale wysokości jakoś nie przybywa. Dopiero gdzieś od 400 m. zaczynamy zdobywać wysokość. Wyraźnie czujemy w nogach ostatnie dni i tempo bardzo spokojne. Żaden z nas nie ma ochoty na harce pod górę. Chwilę to trwa ale dosyć sprawnie przekraczamy granicę 1000 metrów, dokładamy jeszcze kilkadziesiąt i leśnymi dróżkami jedziemy dalej. Humory dobre bo pamiętamy z profilu, że nie licząc jakichś większych zmarszczek to wszystkie podjazdy już za nami. Na górze zimno. Jak wiatr cichnie to nawet spoko, ale jak zawiewa to aż ciary przechodzą. Kawałek przejeżdżamy po szutrze i wylatujemy na drogą w okolicy wiatraków, które widzieliśmy już pierwszego dnia.
Robi się fantastycznie, widoczki powalają. W sobotę było pochmurno, a jednocześnie pięknie. Teraz w słońcu robi się magicznie. Z jednej strony morze, na wprost ośnieżone szczyty Velebitu, gładziutka droga kręci meandry pomiędzy zielonymi wzgórzami. Nawierzchnie idealna, wiatr szumi w uszach...jest wspaniale. Muszę tu jeszcze wrócić. Tak. Wiem to na pewno. Jeszcze zostawię tu ślady swoich opon. Na Vratnik docieramy kapitalną dróżką biegnącą trawersem. Droga wygląda jak by ktoś ją wyciął w górskim zboczu. No po prostu nie da się tego opisać. Szczęka opada, nawet nie próbuję tego fotografować. Fotka nie odda nawet setnej części tego co widzimy. Wyskakujemy kawałek poniżej Vratnika. Zjazd do Senj jak zwykle szybki i przyjemny.
Mamy dość, nogi bolą, tyłki też już zaczynają protestować. Jutro (sobota) w planach był wyjazd, niby planowaliśmy jeszcze coś pojechać, ale jakoś żaden nie wykazuje inicjatywy w tym kierunku. Chwila rozmowy i szybka decyzja. Swoje już przejechaliśmy, jutro już nie najeździmy bo i czasu mało i zmęczenie czuć wyraźnie. Jedziemy do domu.
I tak nasz obóz treningowy dobiegł końcu.
Przez 7 dni przejechałem 771 km. Spędziłem na siodełku 31,5 godziny. Może nie jest to jakiś wybitny wynik ale jeśli dołożyć do tego 12 570 m. podjazdów to już trzeba potraktować to inaczej.
Jak na mój gust to okolice Senj oferują fantastyczne warunki na szosówkę. Dobrej jakości dróg i dróżek jest tutaj całe zatrzęsienie. Jedyny minus jaki mi przychodzi do głowy to mało możliwości zaplanowania jazdy regeneracyjnej. Po prostu gdzie się człowiek nie ruszy to wszędzie ma góry, nawet jazda wybrzeżem nie daje wytchnienia. Jeżdżąc po tutejszych górach uważnie obserwowałem okolice pod kątem jazdy na MTB. Kto wie czy nie wpadnę tu kiedyś z góralem. Szutrowych dróg i szlaków rowerowych jest całe mnóstwo. Jedyny warunek – żelazna łyda :)
A ile fantastycznych miejsc biwakowych tu widziałem to aż trudno uwierzyć. Tyle razy żałowałem, że z tyły nie mam bagażnika, a na nim namiotu, który mógłbym rozbić. Fantastyczne okolice na kolarkę, bezbłędne miejsce na MTB, cudowne miejsce na wyjazd z sakwami. Ja chyba naprawdę jeszcze tam wrócę.


Galeria



  • DST 85.14km
  • Teren 2.00km
  • Czas 03:44
  • VAVG 22.81km/h
  • HRmax 146 ( 81%)
  • HRavg 110 ( 61%)
  • Podjazdy 1571m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 10 kwietnia 2014 Kategoria Chorwacja

Wyrypa w górach Velebit


Nie rozmawialiśmy o tym ale obaj wiedzieliśmy, że ten dzień może być najtrudniejszy w tym tygodniu. Próbowaliśmy coś kombinować z trasą, jakiegoś skrótu szukać ale nie dało rady, trzeba się było zdecydować na wersję beta. Masyw gór Velebit kusił nas już od samego początku. Z balkonu widzieliśmy wysokie szczyty pokryte jeszcze śniegiem. Na początek czekał na nas znany nam już podjazd z Sv Juraj na przełęcz wznoszącą 1020 m.n.p.m. Dla jasności dodam, że startowaliśmy z jakichś 20 metrów :)

Tym razem tempo było dostosowane do czekającego nas dystansu, a ten w planach wynosił 180 km i jakaś kosmiczna liczba w wartości podjazdów. Trochę chłodno, niby jak słoneczko przygrzało to fajnie ale wiatr nie za bardzo przyjemny. No, a w miarę zdobywania wysokości robił się jeszcze mnie przyjemny. Na przełęczy kilka minut na kanapkę i lecimy dalej. Jakieś 200 metrów zjazdu i odbijamy na boczną drogę, która ma nas wprowadzić na prawie 1300 metrów.

Żeby nie było za łatwo każdy dłuższy podjazd jest rozdzielony kilkudziesięciometrowym zjazdem, który to kolejnym podjeździe trzeba oczywiście nadrobić. Robi się coraz zimniej, obok drogi pokazuje się śnieg, ale trzeba przyznać, że widoki zaczynają być wręcz obłędne. Przebijamy się przez wysokie góry, wokół nas wznoszą się wapienne turnie, droga wije się serpentynami i ciągle wznosi się coraz wyżej. Chociaż zimno to pogoda nie jest taka zła, po błękitnym niebie przetaczają się białe obłoczki, niekiedy na dłużej pokaże się słońce, ale tutaj wysoko już niewiele grzeje.

Jedziemy już 3 godziny, a na liczniku mamy zaledwie 50 km. Kilka razy wznosimy się już na ponad 1200 metrów, ale wiemy, że to jeszcze nie jest punkt kulminacyjny. W końcu GPS wskazuje 1289 metrów. Wyżej już nie będziemy. Nie ma nawet jak za bardzo posiedzieć tutaj bo zimnica okropna. W sumie przydał by się teraz jakiś windstoper ale komu chce się to wozić. Trochę szkoda bo tereny cudowne, mijamy jakieś wiaty, domki, chyba schronisku. Wszystko pozamykane ale wokół pełno pięknych łączek gdzie można by zrobić biwak.

Wyrypa w górach Velebit
Wyrypa w górach Velebit © furman

Zjazd jest bardzo długi, aż mi stopy cierpną. Dopiero w jakiejś wiosce na dole na 600 metrach lokujemy się w budce na przystanku autobusowym i uzupełniamy zasoby energetyczne. Dalsza trasa jest raczej płaska, robimy teraz nawrotkę i pomału zaczynamy jechać w kierunku domu. Góry przez które się przebijaliśmy mamy po lewej stronie. Jedziemy szeroką doliną. Przed sobą widzimy górskie szczyty, do których pomału się zbliżamy. Musimy jeszcze raz przebić się przez te góry, ale na razie jest płasko i nabijamy trochę kilometrów.

Znów robimy przerwę, jakieś małe zakupy w sklepie. Coraz ciężej wsiada się na rowery. Tymczasem zbliżamy się do górskiej ściany. Już zaczynają się pojawiać małe hopki, już widzimy wyraźnie ukształtowanie tereny. Trzeba przebić się przełęczą przez ten masyw. Musimy wjechać na 860 metrów. Teraz jesteśmy zaledwie na 500 więc trochę tego jest do podjechania. Przy życiu trzyma nas jeszcze świadomość, że za tą górą jest zjazd, a potem już ostatni długi podjazd do zrobienia. Ten ostatni podjazd to jest ten sam, który jechaliśmy na początku. Różnica polega na tym, że będziemy go atakować z wysokości 800 metrów.

Wyrypa w górach Velebit
Wyrypa w górach Velebit © furman

Tymczasem mozolnie wznosimy się w górę, Nogi już nie niosą tak jak rano, coraz częściej używamy manetek, trzaski łańcucha następują z coraz większą częstotliwością. Dobijamy na szczyt przełęczy. Być może to zmęczenie, może euforia z pokonania przedostatniego podjazdu. W każdym razie popełniamy tutaj błąd nawigacyjny, chwila nieuwagi i zamiast skręcić w lewo jedziemy w prawo. Aż trudno uwierzyć, dwa GPS-y i żaden z nas nie zauważa, że źle jedziemy. Dopiero po kilku minutach zjazdu ( swoją drogą piękny był) zaczynam kumać, że coś nie tak jest. Wiedziałem, że ostatni podjazd będziemy atakować z 800 metrów. Była tam spora wioską przez którą jechaliśmy już rano. Tymczasem zjazd sprowadza nas już poniżej 670 metrów gdy spostrzegamy naszą pomyłkę.

Nie ma zmiłuj, dołożyliśmy sobie 10 km dodatkowej trasy i co boli chyba jeszcze bardziej 200 metrów podjazdu. Z drugiej strony może to nawet dobrze bo trochę złości nam się przydało. Szybko podjeżdżamy do feralnego miejsca i pakujemy się na właściwą drogę. Tym razem już wszystko ok. i dobijamy do wioski skąd będziemy się wspinać na 1020 metrów. Jeszcze faszerujemy się resztką energii w postaci batonów jakie nam zostały i prujemy w górę. Nawet sprawnie to idzie, wprawdzie miękkie biegi cały czas w robocie ale szybko meldujemy się na górze.

Wyrypa w górach Velebit
Wyrypa w górach Velebit © furman

Teraz już tylko zjazd w dół. Nie byle jaki bo zjechać z tysiąca do poziomu morza to nieczęsto się zdarza. Ciągnie się ten zjazd w nieskończoność. Dobrze, że droga sucha bo przynajmniej bezpiecznie. Czuję, że po tych kilku dniach w Chorwacji klocki mi się starły. Przydało by się już podciągnąć linkę, ale jakoś dojadę, zajmę się tym jutro.

W końcu docieramy nad morze. Ostatnie 10 km prowadzi Jandranską Magistralą z jej typowymi interwałkami. Docieramy na kwaterę cali i zdrowi. No i zmęczeni, chociaż ja muszę przyznać, że wczorajsza regeneracja dała efekty bo nie jestem tak zajechany jak po Plitvickich. No i dzisiaj żarcia wziąłem dwie pełne kieszenie :)
  • DST 191.40km
  • Czas 08:19
  • VAVG 23.01km/h
  • HRmax 170 ( 94%)
  • HRavg 124 ( 69%)
  • Podjazdy 3500m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 8 kwietnia 2014 Kategoria Chorwacja

Chorwacja - znowu góry :)

Wczorajsza orka pozostawiła ślad w organizmie. Nie było mowy o łupanie kolejnej tak ambitnej trasy. Rano wstaliśmy wcześnie ale obaj wiedzieliśmy, że jeśli jakaś jazda to najwcześniej koło południa. Był czas na spokojne śniadanie, na zakupy na mieście. Dopiero po tym zaczęliśmy coś myśleć o rowerze. No bo coś pojechać trzeba było. Pogoda obłęd, już po wczorajszym śmiganiu moje ręce i nogi zabarwiły się na czerwono. Dzisiaj w ruch poszły kremy z filtrem. Jutro ma być jednodniowe załamanie pogody więc akurat by się udało zrobić dzień regeneracyjny.

Naprędce skleciliśmy jakąś traskę i coś po 11 odpaliliśmy nasze maszyny. Na początku jazda wzdłuż wybrzeża. Rewelacja, idealne miejsce do trenowania interwałów, zakręty na tyle szerokie, że można wchodzić z max prędkością. Podjazdy krótkie, aż nogi świerzbią co by na blacie je łykać. No i do tego oczywiście rewelacyjne widoki na Adriatyk, góry i wyspy.

W Sv. Juraj odbijamy w lewo i zaczyna się orka. Przez ponad godzinę łupiemy non stop do góry. Nachylenie nawet znośne ale kilka razy pojawiają się ścianki gdy licznik wskazuje 12-13%. Słońce grzeje, bidon momentalnie robi się pusty, pot skapuje z nosa na ekran GPS. Ciągnie się ten podjazd i ciągnie, odliczam metry w pionie jakie pozostały nam do szczytu ale mijają tak jakoś wolno...

Chorwackie zadupia. Okolice Senj
Chorwackie zadupia. Okolice Senj © furman

W końcu jesteśmy. Udało się. Kilkanaście minut przerwy i dajemy dalej. Zasuwamy teraz bocznymi drogami. Widoki rewelacja, przed nam wznoszą się wysokie góry ze szczytami pokrytymi śniegiem. Tam w planach też mamy być. Dalsza trasa cały czas prowadzi Chorwackimi zadupiami, droga miejscami kiepską ale da się spokojnie jechać. Najbardziej przeszkadza żwir na zakrętach. Turlikamy się spokojnie, pojawiające się 200 metrowe podjazdy nawet nie zwracają naszej uwagi. W końcu jak się łupnęło 1000 metrów na raz to na takie wypierdki człowiek nie zwraca uwagi :)

Jeszcze tylko podjazd na Vratnik i znów zasuwamy w dół do Senj. Trzeba powiedzieć że zjazd z Vratniki to pierwsza klasa. No i koniec traski. Tak w sumie to nie wiadomo co myśleć. Trochę niedosyt bo nawet setki nie ma. No i podjazdów "tylko" 1900 metrów :) Gdzie ja będę w Krakowie jeździł jak wrócę :)

  • DST 94.83km
  • Czas 03:59
  • VAVG 23.81km/h
  • HRmax 159 ( 88%)
  • HRavg 134 ( 74%)
  • Podjazdy 1799m
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 7 kwietnia 2014 Kategoria Chorwacja

Jeziora Plitvickie z elementami przełaju.

Pora na coś solidnego. Pogoda od samego rana dopisuje, nie ma co kombinować, trzeba uderzyć w góry. Jak dawno nie jeździłem na krótko. Dzisiaj się dało od samego początku. No właśnie na początek poszedł podjazd pod Vratnik. Chcieliśmy tu powalczyć o jakiś dobry czas ale znów dał o sobie znać wiatr i pokrzyżował nasze plany. Chociaż w sumie nie poszło nawet tak źle. Podjazd jak dla mnie idealny, bez jakichś stromych ścian, cały czas trzyma w okolicy 5% co pozwala wejść na obroty i utrzymywanie dobrego ale niewykańczającego tempa.

Z Vratnika kawałek zjazdu i dłuższy czas zasuwamy po płaskim przez rozległą dolinę. Oczywiście cały czas pod wiatr. Jest nas dwoje więc zmiany nie dają zbyt wiele. Po dłuższej jeździe docieramy od skraju obniżenia i pomału szykujemy się na górki. Pierwszy podjazd podobnie jak Vratnik trzyma 5% ale jest sporo krótszy. Podjeżdżamy z 450 na 700 metrów. Tam robimy krótką przerwę, a po niej dokładamy jeszcze 100 metrów. Na przełęczy osiągamy prawie 800 metrów i odbijamy w boczną drogę. Początek niespecjalny, dziury i kiepski asfalt, potem nawierzchnia się poprawia i nowiutkim asfaltem lecimy w dół, zjeżdżamy w zarąbistą dolinką i tam prujemy wzdłuż rzeczki, w której płynie woda zielonego koloru. Po chwili czeka nas niespodzianka w postaci zakazu jazdy na rowerze. Dziwne droga marzenie, pies z kulawą nogą tu pewnie nie zagląda, a na rowerze nie można jeździć. Ignorujemy zakaz i lecimy dalej. Po chwili drugi zakaz i do tego zamknięty szlaban. To już nas trochę deprymuje. Ki pieron?
Jakoś nie mamy ochoty wracać na przełęcz więc decydujemy się jechać dalej. Co najwyżej jeśli droga się skończy to przejdziemy pieszo do drogi głównej, od której wg wskazań GPS dzieli nas jakieś 4 km w linii prostej.

Mamy teraz odcinek przełajowy. Droga nie jest tragiczna ale jakoś się jedzie. Po około 20 minutach jazdy zagadka z zakazem się rozwiązuje. Po prostu wjechaliśmy od dupy strony do Jeziorek Plitvickich. Pewnie postawili zakaz żeby ludziska nie jeździli tędy tylko bulili za bilety i wjeżdżali jedyną oficjalną stroną. Kilka fotek i zasuwamy dalej. Po dojechaniu do głównej drogi długi i szybki zjazd. Po nim znów odbijamy na boczną drogę i czeka nas jakieś 300 metrów podjazdu. Na szczycie musimy chwilę dychnąć i coś wszamać.

Jeziorka Plitvickie w Chorwacji
Jeziorka Plitvickie w Chorwacji © furman

Szybki zjazd i znów skręcamy przygotowując się do najwyższego podjazdu na trasie. Przełęcz sięga prawie 900 metrów, ale na szczęście startujemy z pułapu 480 metrów. Ciągnie się to trochę, ale znów fortuna nam sprzyja bo nachylenie nie przekracza 5-6% co ratuje nam życie. Picie się nam kończy, żarcia też mało, w nogach już zadomowiły się mrówki. Przynajmniej zjazd wynagradza nam te trudy bo leci się fantastycznie. Chorwackie zadupie podobają mi się coraz bardziej. Wiatr we włosach, szum opon, słoneczko i cały czas 4-5 dyszek na budziku. To mi się podoba. Udaje się zatankować wodę w źródełku z kranikiem. Zjeżdżamy do doliny. Rozglądamy się wokoło. Sprawa jest jednoznaczna. Ze wszystkich stron otaczają nas teraz góry. GPS wskazuje wysokość 560 metrów. Z profilu pamiętamy, że trzeba się będzie wspiąć na jakieś 800 m. Znów fajny podjazd, znów 5-6% ale już jedzie się trudniej. Sławek przeżywa kryzys, odpada tuż przed szczytem. Na górze trochę zwalniam i zjazd robimy już razem.

Teraz czeka nas kilka kilometrów pod płaskim, na szczęście teraz już z wiatrem, a potem jakieś 250 metrów pod Vratnik. Jakoś boczną drogą przelatujemy przez okoliczne wiochy. Znów dają o sobie znać miejscowe psiska. Wyjątkowo nie lubią bikerów ale na szczęście to tylko pozoranci i kończy się tylko na manifestacjach niezadowolenie z ich strony. Wyskakujemy na główną drogę, nasza trasa łączy sie tutaj z tą którą jechaliśmy rano. Pierwsze hopki pod Vratnik dają mi sygnał, że coś nie tak dzieje się moim organizmem. Dosłownie w ciągu kilku minut odcina mi wszystkie siły. Wiem co jest grane bo już do dłuższego czasy myślałem o brakach w jedzeniu. Kanapki ( 2 sztuki) poszły już dawno temu. Do tego jeden Ikar. Żle oszacowałem swoje zasoby i teraz płacę za to cenę. Ten odcinek to koszmar. Sławek na początku jedzie za mną, ale szybko wychodzi na przód, a ja zanim toczę walkę o przetrwanie.

Od tej strony Vratnik to zabawa, a jednak każdy metr podjazdu kosztuje mnie coraz więcej sił. Przed oczami zaczyna robić się ciemno, nogi jak z waty. Już nawet mam problem z odczytem wysokości na GPS. Odliczam metry w pionie i szepczę sobie pod nosem..byle do Vartnika, byle tam dotrzeć to przeżyję. Za nim już tylko 15 km zjazdu...muszę utrzymać koło Sławkowi...jak odpadnę to nie wiem co będzie...byle dotrzeć na przełęcz..wytrzymaj jeszcze chwilę...jeszcze tylko 50 metrów...30 metrów...już za zakrętem.

Chorwacja - na przełęczy Vratnik
Chorwacja - na przełęczy Vratnik © furman

Jest. Muszę się zatrzymać, głowa opada w dół, zbieram siły, mam problemy z utrzymaniem się na nogach. Sławek zjada batona i lecimy w dół. Nie mam ani grama mocy. Już po kilkuset metrach Sławek znika z pola widzenie. Ja nie mam siły nawet dokręcać, na zakrętach muszę uważać bo mam problemy z koordynacją ruchów. Do Senj dojeżdżam na szczęście cały i zdrowy, a ostatni kilometr na kwaterę pokonuję na młynku. Kurcze, taki wyrypany to dawno nie byłem.

Micha makarony stawia mnie na nogi :)

  • DST 187.77km
  • Teren 5.00km
  • Czas 07:14
  • VAVG 25.96km/h
  • HRmax 165 ( 92%)
  • HRavg 132 ( 73%)
  • Podjazdy 2575m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 15 marca 2013 Kategoria Trening, Chorwacja

Chorwacja - ostatki.

No i ostatni dzień na Chorwacji. Miałem nadzieję na jakąś fajną traskę na zakończenie. Wrzuciłem sobie do Edge i już mlaskałem z zadowoleniem. Rano zimno jak cholera, na szczęście wziąłem rękawiczki długopalczaste to jeden problem miałem z głowy. Gorzej ze stopami bo ochraniaczy nie miałem, skończyło się na dwóch parach skarpetek. Z resztą problemów nie było, ubrałem wszystko co miałem i sru na rower.

Pierwsze wrażenia, tragedii nie ma. Zimno ale jeździłem w niższych temperaturach. Poza tym pogoda w sumie fajna. Dopiero po przejechaniu kilkuset metrów czuję problem. Wieje. Nawet powiedział bym, że piździ. Zaczynam podjazd pod Ravcę ale szybko zaczynam wątpić w powodzenie tej akcji. Dmucha tak, że zwiewa mnie z drogi nie niekiedy. Najgorsze są nagłe i ogromnie mocny uderzenia wiatru, które przychodzą znienacka i bez ostrzeżenia. Wyrywają kierownicę z rąk, wytrącają z toru jazdy, spychają z drogi. Na początku traktuję to jako atrakcję ale im wyżej tym sprawa robi się coraz bardziej nieciekawa. Jest po prostu niebezpiecznie.

To, że podjeżdżając do góry stoję prawie w miejscu nic nie przeszkadza, ale już np. nabranie większej prędkości nawet na płaskim odcinku stwarza ogromne ryzyko upadku w przypadku gdy zawieje mocniejszy podmuch. Zatrzymuję się chwilę na poboczu i myślę co tu robić dalej. W międzyczasie muszę zapierać się obiema nogami że ustać w miejscu. Wieje tak, że nawet jakiś luźny element w rowerze wpada w rezonans i wydaje jakieś ostre dźwięki.


Nie ma co pchać się w góry w takich warunkach. Robię odwrót i zjeżdżam w dół. Jestem już zdecydowany jechać na kwaterę ale dostrzegam jaką dróżkę biegnącą stromo do góry i postanawiam ją oblukać. Tym sposobem przejeżdżam ponad Makarska, a na ostatnich światłach jadę jeszcze kawałek.

Trochę wieje - filmik

Na magistrali też wieje ale chyba trochę mniej bo przynajmniej da się jako tako jechać. Jadę więc bez celu i dopiero po kilku kilometrach robię spontaniczny plan. Za Brelą wspinam się serpentynami do góry i zjeżdżam w dolinę Cetiny. Mam nadzieję, że tutaj w dole będzie lepiej. Szybko docieram do Omisa skąd już definitywnie postanawiam wracać na kwaterę. Dalej wieje, kilka razy wręcz zatrzymuje mnie w miejscu. Ale największy horror przeżywam gdy trzeba przejechać przez tunel.

No takich jaj to jeszcze nie miałem. W środku taki cugi, że dosłownie nie da się jechać, wpadam w panikę bo utknąć w tunelu to żadna frajda. Dobrze, że akurat nic nie jechało bo bym chyba w gacie narobił. Za tunelem trochę lepiej ale kawałek dalej mam kolejną dawkę adrenaliny. Na zjeździe rower łapie taki podmuch, że aż zatelepało mnie całego. Kierownica usiłuje wyrwać się z rąk, rower wykonuje jakieś gwałtowne skręty, dobrze, że nic nie jedzie bo na bank bym się wpierdzielił pod auto.



Jadę coraz ostrożniej, na zjazdach hamuję, strach nabrać większej prędkości. Kilka razy mijam znaki drogowe ostrzegające przed silnym wiatrem. Teraz już wiem po co one tu stoją. I trzeba przyznać, że postawili je tam gdzie naprawdę mocno dmucha. Do Makarskiej przyjeżdżam zryty ale cały. Nie było miodów dzisiaj ale solidny trening wpadł. Szkoda tylko, że tak wiało, bo poza tym warunki na rower były gitowe.

  • DST 86.82km
  • Czas 03:48
  • VAVG 22.85km/h
  • HRmax 157 ( 86%)
  • HRavg 113 ( 62%)
  • Kalorie 3300kcal
  • Podjazdy 1100m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 14 marca 2013 Kategoria Chorwacja

Rege jazda.

j.w.
  • DST 35.10km
  • Czas 01:35
  • VAVG 22.17km/h
  • HRmax 153 ( 84%)
  • HRavg 96 ( 53%)
  • Kalorie 1260kcal
  • Podjazdy 380m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 marca 2013 Kategoria Trening, Chorwacja

W stronę Bośni - góry i wiatr.

Zmęczony już trochę jestem ale dzisiaj ma być znośna pogoda, a na jutro syf zapowiadali. Wobec powyższego postanowiłem zabić klina jaką solidną traskę.
Plan był zrobiony jeszcze w Polsce, poleciałem w stronę granicy z Bośnią.
Początek bardzo niemrawy, nogi zmulone, nie kręcą się w normalnym rytmie.

Dopiero gdy zrobiłem pierwszych kilka podjazdów trochę mnie przetkało i zaczęło się jechać jako tako. Pogoda nawet nie najgorsza, akurat jadę w okienku pogodowym, wszędzie wokół mnie przewalają się ciemne chmury, a mi tu słoneczko świeci. Nie mam jednak złudzeń, że będzie tak cały czas. Wcześniej czy później będę miał z nimi do czynienia.

Po szybkich zjazdach zaczyna się walka z coraz bardziej soczystymi podjazdami. To już nie przelewki, zjazd i podjazd, każdy kolejny wprowadza mnie wyżej. Kulminacja następuje na wysokości 820 m. co zaczynam już czuć w nogach.
W dodatku im wyżej tym gorsza pogoda, wjeżdżam w strefę chmur, widoczność ograniczona do kilkunastu metrów, momentalnie spada temperatura co czuję w palcach i dłoni.

Na szczęście zjazd sprowadza mnie niżej, w dolinie widzę, że świeci słońce. Dojeżdżam do granicy z Bośnią i skręcam w prawo. Znów seria podjazdów i zjazdów. Pogoda nadal w kratkę, generalnie wszędzie chmury, ale niekiedy ich powłoka rozrywa się na kilka minut i wygląda słońce. Gorzej, że zaczyna solidnie wiać. Do tej pory czułem wiatr boczny ale jakoś nie przeszkadzał mi za bardzo, teraz wieje prosto w twarz i bardzo utrudnia jazdę.



Droga cały czas wznosi się i opada, podjazdy może nie są jakieś spektakularne, ot 200-300 metrów różnicy poziomów ale jest ich trochę. No i pod wiatr jedzie się bardzo ciężko. Okrążał teraz masy Sv Jury. Mam go przed sobą, z tej strony cały pokryty śniegiem. Cieszę się, że mnie teraz tam nie ma.

Mija 4 godzina jazd, a ja nadal zmagam się z wiatrem. No i jeszcze deszcz zaczyna padać. Z reguły takie opady nie zatrzymują mnie ale tym razem i tak miałem w planie zatrzymać się na jakieś jedzenie. Akurat przejeżdżam obok przystanku autobusowego. To jakiś ewenement bo okolice to totalne bezludzia i dzicz. Mijane wioski to kilka domów w kiepski stanie delikatnie mówiąc. Dla mnie te tereny to ogromna egzotyka, inne góry, inne rośliny, inne budownictwo, inne ukształtowanie terenu.

Opłacało się czekać bo deszcze akurat przestaje padać gdy kończę jeść kanapkę. Jeszcze kilka minuta czekam aż trochę obcieknie i lecę dalej. Od razu seria krótkich zjazdów i podjazdów, potem jedne bardzo solidny podjazd na przełęcz około 700 metrów. Zjazd fantastyczny, droga idealna, zakręty nie za ciasne, może fajnie się składać i zasuwać w dół.

Potem mam dłuższy fragment płaskiego gdzie znów odczuwam siłę wiatru. W kozicy skręcam w prawo i mam do podjechanie ostatni podjazd na trasie.



Wiem co mnie czeka, zaczynam spokojnie, zresztą zryty już jestem solidnie i nie ma mowy o jakimś szarpaniu. Pogodziłem się już dzisiaj ze słabą średnią. Sporo serpenty, nachylenie max 10% ale w takim stanie już daje mi popalić. Wjeżdżam na wysokość 720 metrów i przed sobą mam już tylko zjazd do Makarskiej. Droga sucha więc popylam ile wlezie. Wiem, że niżej remontują drogą, jakieś 200 metrów trzeba dawać po szutrze. Mam już dość, chcę dojechać na kwaterę, szybko jadę po kamieniach, wpadam na jakiegoś większego. Rower podskakuje, jeszcze przez 2-3 sekundy mam nadzieję, że pojadę dalej ale szybko czuję uderzania tylnej obręczy o drogę. Kapeć, podwójny. Z przodu i z tyłu. Spieszyło mi się to mam za swoje.

Na szczęście tym razem zmiany dętek idą błyskawicznie i bez przeszkód. Koniec
Jutro plaża, a co w piątek to się jeszcze zobaczy.


  • DST 144.00km
  • Czas 05:37
  • VAVG 25.64km/h
  • HRmax 157 ( 86%)
  • HRavg 134 ( 74%)
  • Kalorie 5586kcal
  • Podjazdy 2595m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 12 marca 2013 Kategoria Trening, Chorwacja

Chorwacja - Sv Jure

Rano pogoda zapowiadała się bardzo zachęcająco. Planowałem coś lajtowego ale bałem się, że to może być jedyna okazja kiedy zrobię podjazd na Jurę. Pogoda nie rozpieszcza więc trzeba korzystać z każdej szansy. Znów pojechałem sam bo chłopaki mieli inne plany. Początek drogą na Vrgorac, którą wczoraj zjeżdżałem. Potem skręcam w lewo i zaczyna się właściwy podjazd.



Jadę spokojnie, noga niby podaje nawet całkiem nieźle ale to już kolejny dzień solidnego deptanie więc chociaż to podjazd to chcę sobie takie pseudo-rege zrobić :)

Gdzieś na 800 metrach robi się odczuwalnie zimniej. Pogoda jednak cały czas stabilna, wiatru nie ma więc jedzie nie dobrze. Droga na Jurę jest bardzo wąska i dosyć mocno wyeksponowana. Zastanawiam się jak tu samochody się mijają. Są niby mijanki ale dosyć daleko rozmieszczone od siebie i myślę, że auta mają tu niezłą zabawę w sezonie.



Dopóki jadę stokiem od strony morza (obłędne widoki swoją droga) jest spoko, ale gdzieś około 1000 metrów teren się wypłaszcza i droga zaczyna prowadzić w głąb gór. A tam już czekają chmury. Na 1100 metrach wjeżdżam w ich strefę. Momentalnie robi się chłodniej, a wilgoć atakuje mnie ze wszystkich stron. Nie odpuszczam jednak i po pewnym czasie udaję się wyjechać z ich pola rażenia.



Pomału wznoszę się do góry, powyżej 1200 merów pojawiają się pierwsze płaty śniegu. Ten odcinek jest dosyć monotonny bo przejeżdżam teraz przez coś w rodzaju płaskowyżu. Wysokości nie przybywa,a droga biegnie coraz głębiej w stronę chmur. Pojawiają się mocniejsze podmuchy wiatru i zaczyna już być naprawdę zimno. Po bokach już pełno śniegu ale droga jeszcze wolna. Kilka króciutkich zjazdów, a za nimi kilka zakrętów. Za jednym z nich przejeżdżam przez pierwsze łachy zmrożonego śniegu leżące na drodze.

Dzieje się to gdzieś na 1500 metrach. Dalej idzie już szybko, śniegu przybywa dosłownie co kilkanaście metrów, każdy kolejny zakręt przynosi gorsze warunki. Jadę już dwoma koleinami między, którymi warstwa śniegu ma ponad 10 cm grubości. Wokół panuje już regularna zima. Na poboczach śnieżne zaspy, nieliczne drzewka i krzewy ośnieżone. Nadchodzi moment kiedy mówię pas. Na upartego mógłbym jeszcze spróbować coś wyżej ale jestem pewien, że szczytu nie osiągnę. Jestem na 1560 metrach, koleiny już tak wąskie, że trudno nimi jechać. Poza tym, coraz częściej czuję pod kołami lód. Nie ma co ryzykować, nawet jeśli jeszcze kawałek wjadę to tym więcej będę miał problemów na zjeździe.





Zaczynam odwrót. Wbrew pozorom zjazd nie jest miły i przyjemny. Jest zimno, zaczyna kropić, w dodatku trzeba bardzo uważać bo droga na kolarkę jest mniej niż średnia. Palce grabieją mi od hamowania, mokre obręcze słabo łapią. Kilka razy wpadam z dużą szybkością na dziury. Muszę bardziej uważać, bo kapeć w tych warunkach to nieciekawa perspektywa. Pomimo tego nadal mam problemy z utrzymaniem bezpiecznej prędkości. No staje się - znów ładuję się jakoś dziurę i słyszę syk w tylnym kole. No to ładnie, dobrze, że to stało się na 1300 metrach, a nie w tej krainie śniegu, którą niedawno opuściłem.

Ekspresowo ściągam koło, i zakładam nową dętkę. Pompuję i ...ZONK..nowa dętka, a wentyl nie trzyma. Kuźwa mać...dobrze, że mam jeszcze jedną dętkę. Zakładam więc tą...i dupa...okazuje się, że dziurawa. Pewnie za długo była wożona w torebce i przetarła się. Do tego wszystkiego zaczyna padać deszcz. Lokalizuję dziurę i zaklejam ją, ale leje mi na to wszystko i obawiam się, że takie klejenie długo nie wytrzyma. Nie mam jednak na co czekać bo już cały dygoczę. Wsiadam szybko na rower i jadę czekając aż łatka puści. Wytrzymała kilkanaście minut, na tyle, ze udało mi się zjechać na 800 metrów. Tutaj już przynajmniej cieplej i nie leje więc mogę spokojnie jeszcze raz ją zakleić.

Na dole znów zaczyna lać, to już solidna ulewa. Miałem w planie po Jurze zrobić sobie jeszcze pętelkę co by dobić do setki, ale w tej sytuacji nie decyduję się na dalszą jazdę. Jestem przemoczony i zmarznięty i boję się żeby znów jakiegoś kapcia nie złapać bo w takiej sytuacji ratował by mnie chyba autobus albo taxi :)

Na kwaterę docieram już bez przygód.


  • DST 60.81km
  • Czas 03:20
  • VAVG 18.24km/h
  • HRmax 158 ( 87%)
  • HRavg 128 ( 70%)
  • Kalorie 2693kcal
  • Podjazdy 1709m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl