Informacje

  • Wszystkie kilometry: 98158.76 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.92%)
  • Czas na rowerze: 202d 00h 10m
  • Prędkość średnia: 20.19 km/h
  • Suma w górę: 848319 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Bałkany

Dystans całkowity:1984.60 km (w terenie 214.50 km; 10.81%)
Czas w ruchu:123:17
Średnia prędkość:16.83 km/h
Suma podjazdów:30077 m
Suma kalorii:308 kcal
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:99.23 km i 5h 52m
Więcej statystyk
Wtorek, 10 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 4 dzień - Trebinje-Dubrownik-Herceg Novi

Dobrze się spało, ale wstajemy skoro świt. Tutaj życie zaczyna się bardzo wcześnie, od samego rana okoliczna ludność krząta się i pracuje. Co chwilę słychać jakieś głosy, samochody i traktory kursują w tą i z powrotem. Póki co nasz matecznik opiera się inspekcjom gospodarza, ale w końcu nadchodzi chwila gdy odgłos pracującego silnika w starym dieslu przejeżdżającym drogą cichnie, potem obroty znów wzrastają i jednocześnie słychać szuranie opon po kamieniach. Nie ma wątpliwości, że auto wjechało w dróżkę, którą przybyliśmy tu wczoraj. Po chwili zza krzaków wyjeżdża stary golf, mija nas i jedzie gdzieś dalej. Wraca po kilku minutach, kierowca nas dostrzega, zatrzymuje się, chwilę nas obserwuje po czym odjeżdża.

Krzątamy się z pracami obozowymi, mija kilkanaście minut i mamy kolejne odwiedziny. To już nie jest przypadek, nie mamy żadnych wątpliwości, że obecność tej Pani nie jest przypadkowa. Grzecznie mówi Dzień Dobry, wchodzi na zadbane poletko i pochyla się nad grządkami.
My tymczasem robimy swoje, obóz już prawie zwinięty, jeszcze pakujemy ostatnie rzeczy do sakw. Nie mija więcej jak minuta czy dwie, a Pani mówi Dowidjenia i odchodzi. Pasowało coś zagadać, jesteśmy pewni, że kierowca golfa dał cynk, że jakieś podejrzane typy kręcą się po jej zagonie. Widocznie inspekcja wypadła pomyślnie skoro tak spokojnie nas pożegnała. Zresztą faktem jest, że uważaliśmy na to poletko i szerokim łukiem omijaliśmy zadbane grządki.

Wszystko gotowe, można jechać dalej. Pogoda bez zmian, grzeje od samego rana. Korzystając z porannych godzin jedziemy bez koszulek, słońce jeszcze tak nie pali i można korzystać z chłodnych powiewów wiatru. Od Dubrownika dzieli nas kilkanaście kilometrów. Jedzie się przyjemnie, droga bardzo delikatnie wznosi się do góry, ruch prawie żaden, jedzie się wspaniale. Szybko docieramy do granicy. Opuszczamy Bośnię, wrócimy tu za kilka dni, a tymczasem na chwilę wjeżdżamy do Chorwacji. Tymczasem jest problem. Pogranicznik robi groźną minę i gestem pokazuje nam aby ubrać koszulki, potem coś mówi – no nudist! No dobra, gość chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nie minie więcej jak kilka minut gdy koszulki znów lądują na bagażniku.

Znów pokazuje się nam Adriatyk, znów mam wrażenie, że jego kolor jest taki jak na pocztówkach. To nie jest ściema, naprawdę jego wody są błękitne. Szybko zjeżdżamy w dół, potem kawałek solidnego podjazdu i już widzimy czerwone dachówki budynków Dubrownika. Pierwszy cel to znów szukanie serwisu. Co jak co, ale tutaj musi coś być. Zaczepiamy jakiegoś bikera i z niedowierzaniem słuchamy gdy mówi, że w całym mieście nie ma warsztatu rowerowego. Ale kolejny mówi to samo, przy trzecim jest postęp bo wskazuje nam sklep rowerowy gdzie być może uda się coś załatwić. Z początku wydaje się, że w końcu bingo. Sporo narzędzi, rowery nawet przyzwoite. Przedstawiamy nasz problem, ekspedient otwiera szufladę i pokazuje nam co ma. Już, już witamy się z gąską, widzimy metalowy walec, którego kształt jednoznacznie informuje do czego służy. Rafał go podnosi i uśmiechy znikają z naszych twarzy. To klucz do wolnobiegu, wycięcia nie pasują do kaset. No to kicha, sprzedawca utwierdza nas w przekonaniu, że nic innego w tym mieście nie znajdziemy.

Rafał poprawia naciąg szprych i nie pozostaje nam nic jak jechać dalej. Może jakoś się doturlikamy do celu. W ostateczności spróbujemy zastosować mój kluczyk. Na razie pijemy smaczną kawę, a potem melinujemy się w cieniu pod jakimś supermarketem. Kupujemy sobie po burku. Ja jak zwykle preferuję ten z mięsem, Rafał tym razem wybiera z serem. Jednak dzisiaj jakoś mi nie smakuje, nawet mówię, że smak jest jakiś taki dziwny. Zjadam go jednak w całości i szukam sposobu na doładowanie komórki. Idę do jakiegoś sklepu obok i proszę czy bym mógł podładować baterię. Nie ma problemu, gość bierze telefon z ładowarką i wkłada do gniazdka. Mówię, że wrócę za chwilę i wychodzę. Tymczasem Rafał bierze się za serwis. Próbuje przeplatać szprychę między kołnierzem piasty, a kasetą. Idzie to opornie, męczy się chyba z godzinę. Szprycha cała pogięta i poskręcana, a weszła dopiero do połowy.

Nic z tego nie będzie, szprycha weszła do pewnego miejsca, dalej ani rusz. Nie da rady bez klucza. Odbieram telefon ze sklepu. Na pytanie ile płacę, ekspedient uśmiecha się i dziękuje. Ja również dziękuję. Przejeżdżamy przez stare miasto i pomału wyjeżdżamy z Dubrownika. Na przedmieściach widzimy jakiegoś sakwiarza. Początkowo myślę, że to Polak bo z daleka dostrzegam logo Crosso na sakwach. Okazuje się jednak, że to Turek, który włóczy się pod Europie. Niewiele wiemy z jego opowieści, był tu i tam, jedzie tam albo gdzie indziej. Za dużo tych informacji i jakoś nie kleją się ze sobą Mówi, że ma klucz do kasety. NO SZOK!!! To by był fart nad farty. Rafał rzuca się na rower i momentalnie rozkulbacza go z sakw. Tymczasem facet wyciąga jakiś pojemnik ...już widzimy w jego ręce klucz kasety...a gość podaje nam imbusy! No jaja, jeszcze raz przedstawiamy mu nasz problem i dopiero teraz gość jarzy temat i kręci głową. No nic, ukrywamy ogromne rozczarowanie, jeszcze chwilę gadamy i Turek odjeżdża. Wyciągam swój kluczyk i próbujemy go użyć. Pasuje idealnie, ale jak już pisałem istnieje ogromne ryzyko, że hak przerzutki, o który opiera się jego wypust nie wytrzyma obciążenia i pęknie.

Nie poddajemy się jednak, Rafał wyciąga wszystkie narzędzia i kombinujemy na różne sposoby. Eksperymentujemy z jakimiś podkładkami, robimy dźwignię usiłując przenieść siłę na inny element ramy. Naciskam lekko na pedały, konstrukcja w rękach Rafała rozlatuje się z brzękiem. Kolejna próba, znów kontrujemy kluczyk o inny klucz płaski, a o całość mocno zapiera się Rafał. Znów naciskam na pedały, nie puszcza, daję mocniej, dalej nic, ale Rafał dalej trzyma wszystko w kupie. Naciskam jeszcze mocniej – słyszę charakterystyczny zgrzyt i pedały przekręcają się o ćwierć obrotu. Rzucamy wszystko i ze strachem w oczach patrzymy na efekty. Hak cały! To najważniejsze. Skoro tak to musiało puścić. Jeszcze raz zakręcam pedałami i znów zgrzyt odkręcanej kasety. Dalej odkręcamy już ręcznie. Po ściągnięciu kasety wymiana szprychy to już błahostka.

W dobrych humorach jedziemy dalej. Gorąco okropnie ale trzeba odrobić stracony czas. W sumie jechało by się fajnie, ale coś zaczyna latać mi po żołądku. Szybko przypominam sobie tego dziwnego burka, którego zjadłem pod marketem. Czyżby ten dziwny smak oznaczał, że był trefny?
Może mi się tylko wydaje. Jednak nie, z minuty na minutę jest gorzej. Zaczyna mnie nudzić w brzuchu i brać na wymioty. Akurat przejeżdżamy obok sklepu. Zatrzymujemy się na chwilę. Idę na bok i próbuję sprowokować wymioty ale nie bardzo mi to wychodzi. Na widok jedzenia robi się niedobrze, zadowalam się tylko chlebem z wodą. Tymczasem wychodzi kolejny problem, Rafał nie może zapłacić kartą, odrzuca mu transakcję. Wczoraj wypłacaliśmy bośniackie marki w Trebinje, mamy podejrzenie, że nie znając kursu wypłaciliśmy zbyt dużo. Wypłaciliśmy ponad 200 ichniejszych marek. Ceny wydawały się nam jakoś podejrzanie niskie i dopiero teraz kumamy, że te dwie stówki to nie tak mało. Odpoczywam pod sklepem, a Rafał podjeżdża na lotnisko i obczaja temat. W kantorze okazuje się po przeliczeniu kursów, że każdy z nas wypłacił równowartość 430 zł. No to ostro, chyba porządzimy w Bośni :)

Zbieram się do kupy, trzeba jechać dalej, zaraz za lotniskiem odbijamy w prawo, w boczną drogę aby uniknąć ruchu na głównej drodze. Tutaj mamy spokój, ale jedzie się ciężko bo sporo podjazdów. Do tego dochodzi upał i kiepskie samopoczucie. Coraz częściej zerkam w stronę morza. Marzę o kąpieli w chłodnej wodzie. Do morza jednak daleko, kryje się za wzgórzami i tylko GPS informuje mnie, że ciągle jedziemy wzdłuż wybrzeża. Wypatruję na mapie jakąś dróżkę, która wydaje się dochodzić do samej wody. Może uda się trafić na jakąś dziką plażę. Zjeżdżamy w dół, początek przyjemny, ale niżej stromizna okropna, będzie prowadzenie przy powrocie. Już słychać szum morza, ale dzieje się to czego się właśnie obawialiśmy. Droga kończy się nagle, w dół prowadzą strome schody ale nawet one nie sprowadzają nad wodę lecz urywają na wysoką skarpą opadającą pionowo w dół. Z kąpieli nici, a na dodatek trzeba będzie teraz odpracować 150 metrów w pionie. Oczywiście o jeździe nie ma mowy, kilka minut prowadzimy mozolnie rowery. Przynajmniej tyle dobrego, że znajduję w krzakach zbiornik z bieżącą wodą wypływającą gdzieś spod ziemi. Ciepła ale czysta. Tankujemy do pełna, moczymy koszulki i już na rowerach docieramy do drogi na górze.

Zaczynają się coraz dłuższe podjazdy, jadę wolno, cały czas żołądek wysyła mi alarmujące sygnały o jego kiepskim stanie.

Granicę z Czarnogórą przekraczamy w ciągu kilkunastu sekund. Zaraz za przejściem otwiera się nam widok na zatokę. Jest bajecznie pięknie, obejdzie się bez prób opisanie, to po prostu trzeba zobaczyć. Długim zjazdem docieramy Herceg Novi. Teraz już nic nie jest w stanie nas zatrzymać przed wejściem do wody. Ładujemy się na pierwszą lepszą plażę i z ulgą wchodzimy do wody. Dosyć ciepła, chociaż nasze ciała poddawana od kilku dni upałom nie przywykły do takich temperatur i trochę protestują. Szybko jednak nurkujemy co nie jest łatwe bo strasznie płytko, dopiero teraz widzimy, że ludzie brodzą po kolana daleko od brzegu. Tak czy tak kąpiel bardzo miła, po niej prawdziwy plażing. O jak miło wyciągnąć schłodzone ciało na słoneczko. Już późne popołudnie, słońce nie pali ale przyjemnie grzeje nasze zmęczone kości. Miodzio !!

Ciężko się zebrać znów na rower. Będzie kiepsko z noclegiem, droga prowadzi wzdłuż morza, wszędzie hotele, pensjonaty, sklepy, domy. Cały czas bardzo gęsto zabudowany teren. Jestem już zmęczony, żołądek dalej się buntuje, cały czas mam jadłowstręt. Gdzieś na zjeździe dostrzegam tablicę z napisem camping. Zatrzymujemy się podjeżdżamy obadać sprawę. W portierni siedzi starszy gość, na pytanie o cenę mówi 13 euro za dwa namioty. Uśmiecham się i zbijam stawkę. Za drogo mówię, 10 euro albo jedziemy dalej. Gość macha ręką i prosi o paszporty. Potem idziemy w głąb i znajdujemy sobie przyjemne miejsce. Sporo ludzi, kilka namiotów, przyczepy campingowe.
Zaplecze sanitarne nawet spoko, szkoda tylko, że ciepłej wody nie ma. Pasuje coś zjeść bo oprócz tego trefnego burka z zepsutym mięsem zjadłem tylko kawałek samego chleba popitego wodą.
Gotuję sobie michę makaronu, nie mam ochoty na dodatki więc okraszam go tylko kostką rosołową. Muszę coś zjeść bo przecież to dopiero początek wyprawy i nie możemy sobie pozwolić na takie straty już na tym etapie.

Makaron nawet spoko wchodzi, będzie siła na jutrzejsze serpentyna za Kotorem. Wieczorem zaczynają rządzić komary. Nie mam za bardzo ochoty na dłuższe posiedzenia. Szybko ewakuuję się do namiotu. Słyszę jeszcze jakieś głosy, Rafał z kimś rozmawia ale nie mam siły wychodzić ze śpiwora. Szybko zasypiam.

  • DST 92.40km
  • Czas 05:09
  • VAVG 17.94km/h
  • Podjazdy 1149m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - trzeci dzień - Svitava-Stolac-Ljubinje-Trebinje

Źle spałem tej nocy. Najpierw długo nie mogłem zasnąć, potem budziłem się co po chwila i w ogóle to miałem wrażenie, że całą noc spędziłem na czuwaniu. Dopiero rano Rafał coś napomknął, że chrapałem okropnie. Czyli jednak spałem. Od bladego świtu nie mamy spokoju, miejscówka wydawała nam się kiepska już wczoraj, a teraz wychodzą kolejne minusy tego miejsca. Tylko czy to można nazwać minusem. Widok na zieloną dolinę jest bardzo uroczy i okazuje się, że sporo osób ulega magii tego miejsca. Co rusz jakieś auto zatrzymuje się na górce, a pasażerowie wychodzą na zewnątrz i głośno komentują to co widzą. No ja rozumiem, że jest pięknie, przecież sam przyjechałem z daleka żeby podziwiać takie widoczki ale kurczę, żeby robić to przed 6 rano!

Niby mamy osłoną w postaci małych drzewek ale to niewiele, jakoś tak nieswojo gdy co chwilę słychać jakieś wołania, rozmowy, śmiechy, krzyki. Szybko pakujemy majdan i zwijamy się z tego miejsca. W planie jest jazda bocznymi drogami do miasteczka Stolac, zagłębiamy się w Bośnie. Znów grzeje, słońce nie odpuszcza, tylko niekiedy jakiś obłoczek przepływając po niebie na krótko przesłania jego tarczę rzucając na świat przyjemny cień. Nasza droga wiedzie pofałdowanym terenem. Trudno powiedzieć żebyśmy jechali przez góry bo wysokości bezwzględne mizerne, na liczniku pojawiają się wskazania w okolicy 300-400 m.n.p.m. ale co po chwila trzeba pokonywać jakieś krótsze lub dłuższe podjazdy. Za to jeśli tylko obejrzymy się dookoła to od razu czuć inną atmosferę, z każdej strony otaczają nas surowe i wysokie góry. Ich postrzępione i ostre wierzchołki sprawiają wrażenie bardzo niegościnnych. Jedne są bliżej, można rozróżnić co większe kamienie na ich stokach, inne rozmywają się daleko w lekkiej mgiełce tworząc jednolitą barierę otaczającą nas ze wszystkich stron.

Dla mnie pomału robi się cudownie. Prowincja przyciągała mnie od zawsze, boczne drogi czarowały mnie swoją magią i bezwiednie kierowałem mój rower tam gdzie miałem nadzieję spotkać NIC. I tak zaczyna być właśnie teraz, droga wije się pomiędzy pagórkami, słychać tylko delikatny szum naszych opon stykających się z asfaltem, niekiedy na podjeździe nasze płuca biorąc głębszy oddech wydadzą głośne westchnienie. A tak to cisza, poza drogą brak oznak cywilizacji, jedynie bardzo liczne cmentarze przypominają o istnieniu ludzi. Skąd one wzięły się na tym pustkowiu? Czy to pozostałości jakichś nieistniejących już wiosek, czy to może miejsca pochówku ofiar wojny domowej? Tego nie wiem, ale coraz częściej dostrzegam ślady wojny. Pojawiają się opuszczone i zrujnowane domy, na ścianach wyraźne ślady po strzałach. Czasem trafi się jakieś zamieszkany dom, widać samochód, ślady życia, ale nie widać ludzi. Coś niesamowitego, upajam się atmosferą tego miejsca, mam ochotę zostać tu na dłużej. Nie wiem ile, mógłbym tu siedzieć dzień, dwa, może nawet cały tydzień. Może właśnie tutaj jest to moje upragnione NIC.

Wolno toczę się przed siebie, a z każdym metrem docierają do mnie kolejne bodźce. Teraz nagle zacząłem czuć ten zapach. Jaki? Nie wiem. Nieokreślony, w palącym coraz mocniej słońcu zacząłem go czuć tak nagle, że uderzył mnie wręcz swoją intensywnością. Znika tak nagle jak się pojawił zostawiając mnie wręcz oszołomionego. Cudowne miejsce, cudowna miejscówka. Rower nabiera szybkości na zjeździe i powiew chłodnego powietrza przywraca mi świadomość. Trzeba jechać dalej, ale to chwile zostaną już na zawsze w mojej pamięci.

Zjeżdżamy teraz do Stolac. Zjazd jest niesamowity. Droga nawet dobra, można zaszaleć. Bijemy tu chyba rekordy prędkości na tej wyprawie. Dosłownie obłęd. Nieliczne zakręty można bezpiecznie ścinać bo są na tyle łagodne, że widać co się za nimi dzieje. Fantazja ponosi mnie coraz bardziej, coraz śmielej wchodzę w kolejne wiraże, coraz słabiej dotykam klamek hamulcowych. Ja lecę w dół, w górę pędzi auto. Dostrzegamy się dopiero tuż przed zakrętem. Oboje jesteśmy zaskoczeni. On po wyjściu z zakrętu właśnie zjeżdżał na swój pas ruchu, ja właśnie się składałem do jego pokonania. Andrenalinka troszkę skoczyła ale sucho, przyczepność bardzo dobra, udało się lekko przyhamować i zmieścić między lusterkiem i skałą wyznaczającą pobocze. Może jakoś ekstremalnie niebezpiecznie nie było ale postanawiam od tej pory bardziej uważać.

To jednak nie koniec zjazdu, w dole już widać miasteczko, droga opada w dół prosto jak strzała. Znów wiatr szumi w uszach, a krzaki obrastające pobocze zlewają się w jednolitą zieloną masę. Oglądam się za siebie, Rafała nie ma. Chwilę czekam, nadjeżdża i daje mi flagę. No tak. To już kolejny raz gdy ją gubię. Wiedziałem, że mój patent na mocowanie jest kiepski i w miarę obozowych możliwości próbowałem go usprawnić, ale jak widać nadal nie spełnia w pełni swojego zadania. No nic, wieczorem spróbuję podjąć kolejną próbę inżynierską :)

Tymczasem docieramy do Stolac. To malutkie miasteczko zagubione wśród wzgórz. Pytamy się o serwis rowerowy ale rozszerzone ze zdumienia oczy jakiegoś młodego mężczyzny zdają się mówić wszystko. Serwis rowerowy? Tutaj?

Zostają zakupy w sklepie. Nie mamy jeszcze tutejszych pieniędzy, ale mają terminal elektroniczny i płacimy kartą. Potem znajdujemy sobie fajną miejscówką pod kościołem i odpoczywamy. Jest ławeczka, jest cień, obok miło szumią spryskiwacze nawadniające trawnik. Korzystamy z chłodnego prysznica jaki oferują, mokra koszulka przez kilka minut daje ulgę od upału. Próbuję zrobić pranie. Akurat przejeżdża jakiś miejscowy na skuterze, zatrzymuje się i coś woła. Nie rozumiem, woda szumi, gość pokazuje mi coś ręką i głośniej woła – Water!!!
Chyba czaję. Idę za kościół i tam znajduję wygodne kraniki z bieżącą wodą. Są też takie pseudo-umywalki. Idealne miejsce do zrobienia prania.

Spędzamy tutaj grubo ponad godzinę. Wyprane ciuchy wystawione na słońce już prawie suche. Pomału i leniwie zbieramy się dalej, kluczymy trochę w poszukiwaniu właściwej drogi i w końcu jedziemy w kierunku Trebinje. Mapa obiecuje sporo górek. Czeka nas przełęcz o wysokości 586 metrów. Wysokość nie robi wrażenia, ale warto dodać, że teraz mamy na liczniku coś koło 120 m. więc trochę tego podjazdu będzie. Już kawałek za miasteczkiem droga zaczyna się wznosić. Porozjeżdżane węże to tutaj prawdziwa plaga. Niekiedy na odcinku 100 metrów można zobaczyć ich kilkanaście. Niektóre całkiem spore, jedne rozjechane prawie całkowicie tworzą na drodze krwawy placek, inne przejechane na pół zdają się jeszcze żyć wpatrując się w nas swymi szklanymi oczami. Brrrrr...

Tymczasem robi się coraz goręcej. Akurat nadchodzi najcieplejsza część dnia. Pasuje się gdzieś zatrzymać, ale szukamy lepszego miejsca no i fajnie by było żeby minąć już tę przełęcz. Zaraz po wyjeździe ze Stolac tablice informują nas, że wjeżdżamy do Republiki Serbskiej. Podjazd jest mozolny i długi. Słońce grzeje nam w plecy, cały świat zdaje się topić. Czuję się jak na patelni, zero cienia, zero chłodnego wiaterku. Krople potu skapują mi z nosa, ręka, którą próbuję się ocierać też cała mokra. Pokonujemy zakręt za zakrętem, za każdym wypatruję końca podjazdu. Jeden, drugi, trzeci, kolejny, za każdym z nich widać dalszą część podjazdu. Jadę coraz wolniej, na poboczu pojawiają się jakieś większe krzaki rzucające odrobinę cienia, który staram się wykorzystać ile się da. Gdy w końcu docieramy na górę nie myślimy o postoju tylko pragniemy ochłodzić się na zjeździe. W dole już widać miasteczko Ljubinje. Tam zrobimy sobie sjestę.

Ljubinje to nawet przyjemna miejscówka. Znów udaje się zrobić zakupy płacąc kartą. Nadal nie możemy znaleźć kantoru. Dopiero kilka dni później dowiadujemy się, że funkcję kantorów pełnią tutaj banki. Znajdujemy sobie miłe miejsce na trawce, pod dużym drzewem dającym miły cień. Wyraźnie wzbudzamy zainteresowanie miejscowych, zwłaszcza młodzież zwraca na nas uwagę. Co chwilę słuchać pozdrowienia od przechodzących obok młodych ludzi. Nie mija wiele czasu gdy zaczynają się pojawiać dzieciaki szukające z nami kontaktu. Najpierw na rowerze podjeżdża jakiś 12-13 latek i coś tam zagaduje. Po chwili dołącza do niego kolega i we dwójkę już raźniej wypytują nas o typowe w takich sytuacjach rzeczy. Skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak mamy na imię itp.
Niebawem do kolegów dołączają dwie koleżanki. Jedna rezolutna i wygadana, druga uśmiechnięta ale raczej cicha. Czując się pewniej w takiej grupce młodzi ludzie już bardzo swobodnie z nami rozmawiają. Dowiadujemy się że są Serbami, mówią po Serbsku. Wiedząc, że jesteśmy z Polski, jeden z chłopców ciurkiem wymienia nazwiska Lewandowskiego, Piszczka, Błaszczykowskiego oraz Wojtka Szczęsnego. Nie znam żadnych piłkarzy serbskich więc rewanżuję się Nowakiem Djokoviciem na co otrzymuję błyskawiczną odpowiedź i słyszę nazwisko Radwańska.

Korzystając z okazji dopytujemy się o serwis rowerowy. Mówią, że nie ma, ale jeden z chłopców wsiada na rower i gdzieś jedzie. Wraca po kilku minutach mówiąc, że są mechanicy ale tylko samochodowi. Tak sobie rozmawiamy, wygadana dziewczyna robi się coraz śmielsza, pyta o wiek, imię, chichota ze swoich kolegów mówiąc im, że kiepsko mówią po angielsku. Robi się naprawdę wesoło. Tak mija z pół godziny, po jedzeniu pomimo gwaru jaki tworzą młodzie ludzie zaczyna ogarniać mnie sen Młodość ma jednak swoje prawa, czekam kiedy się nami znudzą i pójdą szukać innej rozrywki. I tak się faktycznie dzieje, najpierw odjeżdża jeden z chłopców, potem dziewczęta tracą wątek, coraz częściej spoglądają na ekrany komórek aż w końcu żegnają się i odchodzą. Na pożegnanie rzucam im hasło, że są bardzo miłe na co ta bardziej wygadana odwraca się dziękując mi szerokim uśmiechem. W końcu odjeżdża i drugi chłopiec, ten najbardziej wytrwały, który przyjechał do nas pierwszy. Jeszcze wraca po kilku minutach ale widząc nas drzemiących zostawia nas ostatecznie samych.

Trochę przysypiamy, potem zerkamy na mapę. Trzeba będzie coś pomyśleć nad wymianą tej szprychy bo koło u Rafała zaczyna coraz mocniej bić. Przed nami Trebinje, wygląda na spore miasto, może tam coś się uda z tym zrobić. Aby tam dotrzeć musimy pokonać jeszcze sporo kilometrów, trzeba się zbierać żeby dojechać przed wieczorem. Pokonujemy jeden niezbyt długi podjazd, a za nim czeka nas długa i płaska trasa do Trebinje. Na płaskim podkręcamy trochę tempo. W oddali, w górach widać jak załamuje się pogoda. Z daleka dochodzą odgłosy grzmotów, a pociemniałe niebo niekiedy rozświetlają uderzenia piorunów. Nam burza raczej nie zagraża ale i tutaj sięgają jej macki. Zrywa się mocniejszy wiatr, słońce zakrywają chmurki i nawet spada kilka kropel deszczu. Na tym jednak się kończy i możemy bez przeszkód jechać dalej.

W Trebinje meldujemy się coś koło godziny 17. Od razu rozpytujemy się o serwis. Pierwszy spotkany biker myśli chwilę i rzuca jakieś nazwisko, a potem tłumaczy jak dojechać. Dla pewności pytamy się jeszcze kogoś innego, a ten przecząca kręci głową mówiąc, że nic takiego tu nie ma.
Rzucam usłyszane wcześniej nazwisko (teraz już zapomniałem), gość uderza się w czoło i pokazuje nam drogę. Trochę kluczymy, jeszcze raz pytamy kogoś posiłkując się usłyszanym nazwiskiem i w końcu trafiamy pod dom. Leży kilka zdezelowanych rowerów, raczej typu makrokesz. Akurat jakiś tubylec odchodzi stąd ze swoim rowerem. Zaczepiamy go pytając czy dobrze trafiliśmy. Potakuje i woła tego kogo szukamy. Nikt się nie pokazuje, dopiero po kilkukrotnym głośniejszym krzyknięciu nazwiska okno się uchyla i ktoś podnosi żaluzje. Źle to wygląda, facet nie sprawia wrażenia uczynnego, Rafał coś tam próbuje mu tłumaczyć. Mamy szprychy, potrafimy wymienić tę uszkodzoną, potrzeba nam tylko klucz, jeśli nie ma czasu lub mu się nie chce to sami sobie zrobimy. Gość jest jednak jakiś dziki, mina jak gdyby był obrażony na cały świat, odnoszę wrażenie, że nie wie nawet o co nam chodzi. Od samego początku kręci głową, coś mruczy po czym bezceremonialnie zamyka okno i znika. No cóż kolejna nadzieja w Dubrowniku. Może jakoś dojedziemy. Facet nieuczynny ale chyba i tak by nam nie pomógł, bliższe obserwacje leżących tu rowerów sporo mówią. To nie ten rodzaj sprzętu o jaki nam chodzi.

Teraz już nam się nie spieszy. Planowy dystans już zrobiliśmy, można spokojnie pokręcić się po mieście, wypłacić w końcu jakieś tutejsze pieniądze, zjeść coś ciepłego. Potem spokojnie wyjeżdżamy z miasta. Tablice informują nas, że do Dubrownika mamy 32 km. Oznaczenia drogowe są pisane cyrylicą oraz łacińskimi znakami. W zasadzie każdy drogowskaz jest pomazany farbą, nazwy miejscowości w języku serbskim (cyrylica) są widoczne, napisy łacińskie są zamalowane i tylko prześwitują zza grubej warstwy farby. Nadal tlą się tutaj konflikty etniczne grożąc widmem kolejnej wojny.

Poszukiwania noclegu chwilę trwają. Fajne okolice, płasko, sporo wykoszonych pól, trafiają się jakieś polanki ale dosyć gęsto zaludnione. Jak zwykle najpierw tylko się przyglądamy z głównej drogi, potem w miarę upływającego czasu zaczynamy badać boczne dróżki, zostawiamy rowery i pieszo oglądamy potencjalne miejscówki. Długo nic się nie trafia, w końcu znajdujemy kawałek poletka. Jakieś 100 metrów od drogi za zasłoną z drzew. Wykoszona łąka, zaraz obok kawałek pola z jakimś zielskiem. Widać, że ktoś tu systematycznie zagląda bo ładnie wyplewione, podlane, a grządki porządne i zadbane. No cóż, jest spore ryzyko odwiedzin ale miejsce jest przyjemne i warto zaryzykować. Kolejny dzień dobiega końca, dzisiejsza trasa dała mi ogromną ilość wrażeń. Minęła pierwsza lawina emocji i czuję, że zaczynam pomału wchodzić w tą wyprawę.

  • DST 117.00km
  • Czas 06:23
  • VAVG 18.33km/h
  • Podjazdy 1220m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - dzień drugi - Sv Jura-Vrgorac - Metkvić - Svitava

Dzwonki dzwonią od samego rana, ale jeszcze nie odróżniamy tego dźwięku chociaż kilka razy docierał do mnie wyraźnie i przez chwilę zastanawiałem się co to jest. Noc przebiegła spokojnie, nie niepokojeni przez nikogo komfortowo spędziliśmy ją w namiotach. Rano jak zwykle każdy bierze się za swoje czynności, nawet bystro to idzie. Martwię się trochę zapasami wody bo niewiele jej zostało, a dzień zapowiada się upalnie. Jedyna nadzieje w tym, że po drodze jakieś źródełko się trafi. Znów docierają do nas odgłosy dzwonków, teraz już bliskie i wyraźne od razu dają się zidentyfikować. Nie upływa wiele czasu gdy na naszej polance mamy już gości...sorki...to są gospodarze bo przecież my jesteśmy gośćmi.
Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka, chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej i spokojnie kończę pakowanie majdanu.

To codzienny rytuał. Wieczorem jest rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata, a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.

Pogoda jak marzenie, słońce operuje od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić 2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był spory kawałek.

Im wyżej tym częściej pojawiają się strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może dotrwam do źródła na dole.

Ostatnie metry są już łatwiejszee i meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.

Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę wody i słyszę – nie musicie oddawać.

Kurcze jak bardzo smakuje czysta i chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić to jednak wymaga to trochę wysiłku.

Pomimo tego kilometry szybko mijają, gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco. Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600 metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży, wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami samochodu.

Pomału zbliżamy się do miasteczka Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów. Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać, łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy pozwalają zapanować nad sytuacją.

W miasteczku robimy dłuższy postój, trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść. Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb, pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety. Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.

Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.  


  • DST 130.90km
  • Czas 07:30
  • VAVG 17.45km/h
  • Podjazdy 1541m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 11 maja 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - dzień drugi

Dzwonki dzwonią od samego rana, ale jeszcze nie odróżniamy tego dźwięku chociaż kilka razy docierał do mnie wyraźnie i przez chwilę zastanawiałem się co to jest. Noc przebiegła spokojnie, nie niepokojeni przez nikogo komfortowo spędziliśmy ją w namiotach. Rano jak zwykle każdy bierze się za swoje czynności, nawet bystro to idzie. Martwię się trochę zapasami wody bo niewiele jej zostało, a dzień zapowiada się upalnie. Jedyna nadzieje w tym, że po drodze jakieś źródełko się trafi. Znów docierają do nas odgłosy dzwonków, teraz już bliskie i wyraźne od razu dają się zidentyfikować. Nie upływa wiele czasu gdy na naszej polance mamy już gości...sorki...to są gospodarze bo przecież my jesteśmy gośćmi.

Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka, chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej i spokojnie kończę pakowanie majdanu.

To codzienny rytuał. Wieczorem jest rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata, a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.

Pogoda jak marzenie, słońce operuje od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić 2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był spory kawałek.

Im wyżej tym częściej pojawiają się strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może dotrwam do źródła na dole.

Ostatnie metry są już łatwiejszee i meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.

Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę wody i słyszę – nie musicie oddawać.

Kurcze jak bardzo smakuje czysta i chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić to jednak wymaga to trochę wysiłku.

Pomimo tego kilometry szybko mijają, gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco. Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600 metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży, wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami samochodu.

Pomału zbliżamy się do miasteczka Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów. Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać, łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy pozwalają zapanować nad sytuacją.

W miasteczku robimy dłuższy postój, trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść. Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb, pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety. Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.

Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.  


  • DST 130.90km
  • Czas 07:30
  • VAVG 17.45km/h
  • Podjazdy 1541m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 11 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - w zielonej krainie.

Rano jak już pisałem leje na całego. Z moich wyliczeń wylicza, że mam do Skopje około 60, w dodatku raczej w dół. Wobec takiej fatalnej pogody poważnie rozważam zostanie tutaj na kolejną noc. Po chwili namysły wolę jednak podjechać do Skopje na jakieś 20 kilometrów. Pakuję bety i wychodzę na zewnątrz sadowiąc się pod dachem. Tam dosłownie katastrofa, nawet gospodyni, która przyniosła mi zamówioną kawę załamuje ręce i chodzi od okna do okna powtarzając – KATASTROFA KATASTROFA ! Siedzę już ze dwie godziny i ani myśli przestać. Robi się nawet gorzej, wybija jakaś studzienka albo puszcza jakiś przepust i na drogę wylewa się ściana wody wraz z masą kamieni, śmieci, kawałków drzewa itp.

Mija kolejna godzina i nadal pucuje na całego, trudno mi przychodzi ta decyzja ale już południe i muszę w końcu coś zrobić. Żegnam się z gospodarzami, ubieram przeciwdeszczową kurtkę i zanurzam w ogarniającą mnie momentalnie wilgoć. Już kilka metrów i w butach czuję wodę. Deszcze bije po oczach, w okularach nie da się jechać, zimno okropnie, chwilami dostaję drgawek i mam problemy z opanowaniem roweru. Konsekwentnie jadę jednak w dół, na dole musi być cieplej. Wystartowałem z wysokości 950 metrów, szybko osiągam 700, potem droga się wypłaszcza i kawałek trzeba pokręcić. Dalej leje ale już trochę cieplej, zwłaszcza gdy zaczynam kręcić to w końcu łapię komfortową temperaturę. Potem znów długie zjazdy, im niżej tym cieplej, a i pogoda robi się bardziej znośna. Już nie leje, tylko lekko mży. Docieram do głównej drogi z Prisztiny do Skopje. Tutaj już całkiem przyjemnie, nawet przestaje siąpić, pozbywam się ubrań, robi się naprawdę ciepło. Szybko docieram do granicy, wcześnie zjadam jeszcze pysznego Donera w barze przy drodze i już teleportuję się do Macedonii.

Po przekroczeniu granicy rozglądam się za placem na namiot. Dopiero 15 dochodzi ale lepiej tutaj niż plątać się wieczorem po przedmieściach stolicy Macedonii. Nic ciekawego jednak nie widzę, a gdy dostrzegłem fajne miejsce i próbowałem się tam dostać to trafiłem na jakieś cygańskie slumsy stojąc obok. Szybko uciekłem z tego miejsce i tak jadąc ni z tego ni z owego dotarłem do tablicy z napisem Skopje. No nic, trudno, jak już tu jestem tak wcześnie to skorzystam z jego trakcji. Przejeżdżam przez centrum miasta ale zwiedzanie zostawiam sobie na później, teraz skupiam się raczej na praktycznej stronie pobytu w takim mieście. Zakupy, jakieś ciepłe jedzenie, smaczna kawka przy kawiarnianym stoliku. Schodzi mi trochę i koło 17 zbieram się wyjechać z miasta i kombinować jakieś spanie. Jadę w ciemno, wybieram jakiś wyjazd z miasta i badam teren. Jadę z pół godziny ale nie wygląda to zachęcająco. Wracam się i próbuję w inną stronę, wyjeżdżam już całkiem z miasta, docieram do jakiegoś miasteczka ale nadal kicha. Wszędzie domy, gęsta zabudowa, zero ustronnych miejsc. Niby miałem tyle czasu, a tu robi się późno, a ja w duszy jestem. Zaczynam już myśleć o jakimś hotelu, ale jak na złość nic nie widać po drodze. O powrocie do Skopje nie myślę nawet, nie sadzę żeby była tam szansa na pokój w rozsądnej cenie. Zatrzymuję się w mijanym miasteczku i próbuję coś pogadać z chłopakami siedzącymi obok drogi. W sumie miłe chłopaki, ale raczej w typie wesołków, na moje pytania o jakiś hotel reagują śmiechem i chichotem. No nic, widzę, że szkoda czasu, nie ma sensu też jechać dalej. Wracam się w kierunku Skopje, jestem już zdesperowany i zdecydowany spać na byle kawałku osłoniętego placu. Tuż przy drodze widzę pole ze świeżo skoszoną trawą. Nie ma tam wyraźnego wjazdu, i tylko przerwa w krzakach pozwala zobaczyć jak można się tam dostać. Rozglądam się bacznie czy nikt nie widzi i daję nura przez krzaki. Odjeżdżam kilka metrów od tego miejsca i lokuję w rogu. Jestem niewidoczny bo krzaki zapewniają całkowitą osłonę ale czuję się tu fatalnie. Okolica jednak pełna ludzi, wprawdzie najbliższe zabudowania widać dopiero 400-500 metrów stąd ale nie poprawia mi to nastroju. Najgorsze jednak to, że kilka metrów ode mnie ruchliwa szosa pełna głośnych samochodów. Kiepsko, naprawdę kiepsko ale raczej nie mam wyjścia. Znów czekam z rozbiciem namiotu aż do zmroku, noc raczej spędzona na niespokojnej drzemce niż prawdziwym spaniu.
  • DST 83.70km
  • Czas 04:27
  • VAVG 18.81km/h
  • Kalorie 308kcal
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - z głową w chmurach.

Rano pogoda zdecydowanie gorsza niż wczoraj. Chwilę siedzę nad mapą i dumam bo wyraźnie wychodzi, że jestem cały dzień do przodu. Według mapy do Skopje mam około 150 km oraz dwa i pół dnia do dyspozycji. Jest wtorek, autobus mam w czwartek o 16.30. Wypadało by najbliższy nocleg spędzić gdzieś w górach, a kolejny już blisko Skopje. W pobliżu dużych miast noclegi na dziko są z reguły problematyczne bo tereny gęsto zamieszkane i ciężko znaleźć bezpieczne i odosobnione miejsce. Zwijam się pomału i kieruję w stronę granicy, a dalej Prizren. Znów wyskakuję na autostradę i tym razem śmigam nią bez chwili wahania. Kolano dokucza coraz bardziej, do tej pory tylko je czułem, teraz już ewidentnie boli i muszę zdecydowanie mocniej kręcić lewą nogą. Na granicy wydaję ostatnie leki i wjeżdżam do Kosova. Szybko docieram do Prizren, miasto takie sobie. Zjadam, w knajpie jakiś obiad, raczej średnio smaczny ale bez tragedii. Zaraz za Prizren zaczyna się podjazd na wysoką przełęcz. Muszę podjechać na 1530 metrów. Początek droga leci głębokim wąwozem, który ewidentnie kojarzy mi się z Bicaz w Rumunii. Potem wyjeżdżam na otwartą przestrzeń i zaczynam wyraźniej wznosić się do góry. Ustalam sobie plan jazdy – 100 metrów podjazdu w górę, 10 minut odpoczynku. Trochę żałuję bo nachylenie podjazdy jest idealne do szybkiej i mocnej jazdy. Na tyle stromo, że ciężko pociągnąć z blatu, na tyle łagodnie, że fajnie się kręci na średniej tarczy. Kurcze – jak fajnie by się tu dawało gdybym był całkowicie sprawny.



No ale z drugiej strony nie muszę się też spieszyć. Pomimo tego zdawało by się ślimaczego tempa zaskakująco szybko pokonuję kolejne kilometry, a GPS wskazuje coraz wyższe wartości na polu wysokości. Prawdziwym problem teraz staje się raczej pogoda. Chrzani się coraz bardziej, im wyżej tym chmury coraz ciemniejsze, opady deszczu coraz dłuższe i bardziej intensywne. Robi się zdecydowanie zimniej i muszę sięgnąć do sakw po cieplejsze ciuchy. Zabudowania ciągną się prawie aż do samej przełęczy. Na samej górze wesołe miasteczko, bary, hotel, kramy z pamiątkami. No i mgła i zimno. Lokuję się w knajpie i zamawiam jakieś żarcie. Znów żadne cuda, sałatka szopska wprawdzie dobra ale mięsko jakoś takie twardawe trochę, Do tego zamawiam frytki i dostaję je już prawie po zjedzeniu mięska. Nie dość, że późno to jeszcze do niczego. Twarde takie z wierzchu, że całe podniebienie sobie nimi kaleczę. Reguluję rachunek i bez żalu opuszczam ten kulinarny przybytek. Przed zjazdem ubieram się ciepło i w końcu puszczam klamki hamulcowe. Rower szybko nabiera prędkości i zaczyna się najbardziej szalony zjazd na tym wyjeździe. Momentalnie tracę wysokość, a każdy przejechany metr prowadzi mnie w zupełnie inną krainę. Po stronie Albańskiej dominowały niskie zarośla i gołe skały, tutaj zieleń wręcz kipi. Bujne, gęste i zielone lasy, łąki eksplodujące różnorodnością traw. Zieleń lasu i łąk zdaje się wylewać na drogę, a ja co chwilę mam wrażenie jak bym miał zaraz wjechać w zieloną masę ogarniającą całą przestrzeń przede mną.

Z tych upojnych chwil wyrywają mnie dopiero odległe odgłosy burzy. Na razie grzmi daleko ale niebo nade mną szybko przybiera stalową barwę. Nie chcę się tutaj jeszcze rozbijać, jestem jeszcze wysoko, GPS wskazuje 1150 metrów. Zaczyna kropić ale kontynuuję jazdę w dół, robi się coraz gorzej, każdy grzmot wydaje się być bliższy, robi się prawie zupełnie ciemno, deszcze pucuje już na całego. Akurat przejeżdżam przez jakąś wioskę, po prawej zadaszony bar. Szybko ładuję się pod dach, otrzepuję z wody i rozglądam wokół. Niebo zaniesione aż po horyzont, grzmi i pucuje na całego. Obok baru wisi tabliczka z napisem MOTEL i jakaś nazwa. Wchodzę do środka, i pytam się siedzącego gościa o cenę noclegu. 10 Euro słyszę odpowiedź – nie zastanawiam się ani sekundy, w tych okolicznościach taki motelik spadł mi niczym manna z nieba. Jak się okazało później ta decyzja była bardzo słuszna bo deszcz, który zaczął wtedy padać siąpił przez całą noc, a rano wzmocnił się nawet i przyszły fale gwałtownych opadów. W nocy kilka razy budzą mnie grzmoty i błyskawice. Dobrze, że śpię sobie pod cieplutką i suchą kołdrą.
  • DST 76.00km
  • Czas 05:31
  • VAVG 13.78km/h
  • Podjazdy 1245m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - trwaj wiecznie chwilo...

Wstaję wcześnie rano, jeszcze przed szóstą. Szybko zwijam namiot i dopiero potem zajmuję się pracami obozowymi. Szybko mi idzie i przed siódmą jestem już gotów do jazdy. Pierwsze kilometry nieprzyjemne, ciężko się rozkręcić, znów zaczyna mocniej boleć kolano. Jadę w stronę Kukes, droga robi się naprawdę górska, pełno zjazdów i podjazdów. Ruch w zasadzie zerowy, specjalnie obserwowałem zegarek jedna z przerw między samochodami wynosiła około 20 minut. W Fushe Arrezi zatrzymuję się w Bar Kafe. Takie bary to jeden z symboli Albanii, można je spotkać wszędzie, nawet w górach tam gdzie diabeł mówi dobranoc. A przy takiej drodze jak teraz jadę są w każdej miejscowości, nawet po kilka, są też pomiędzy miejscowościami na prawdziwych odludziach., Są dosłownie wszędzie i co ciekawsze ogromna większość z nich jest czynna i można się napić znakomitej kawy. Ja też taką wypijam, potem pokrzepiam się jeszcze małym piwkiem, zjadam coś słodkiego i pomalutku kręcę dalej. Dzisiaj w planie mam dotarcie do Kukes, jakieś 60 km więc naprawdę nie forsuję tempa. Droga zaczyna być coraz bardziej wymagająca, coraz częściej muszę podjeżdżać na wysokie przełęcze, zjeżdżać 300-400 metrów niżej tylko po to aby kawałek znów pracowicie wspinać się do góry. Uwielbiam takie drogi i pomimo narastającego zmęczenia jadę tędy z prawdziwym entuzjazmem. W dodatku choć trudno w to uwierzyć ruch robi się jeszcze mniejszy, tym razem nie liczę minut ale szacuję, że swobodnie były półgodzinne przerwy między przejeżdżającymi samochodami. W końcu ze szczytu kolejnego podjazdu widzę w dole spore miasteczko. To bankowo Kukes, wydaje się być bardzo blisko, w dodatku prowadzi do niego długi zjazd i mam wrażenie, że będę tam za kilka minut. To jednak tylko złudzenie. mija jeszcze pół godziny, kilka podjazdów zanim pojawiam się na rogatkach. Jakimś trafem wylatuję na autostradę, kilka sekund, się waham ale w końcu jadę po niej w dół. Autostrady w Albanii żyją swoim życiem, nie ma wysokich ogrodzeń, pełno wjazdów i wyjazdów na boczne drogi. Komfortowo docieram do miasta i kieruję się w stronę centrum.

Jest dopiero 15 godzina i planuję zostać tu na noc. Mam dużo czasu. Najpierw znajduję jakiegoś fast fooda i wciągam najsmaczniejszy posiłek jaki jadłem w Albanii. Nie kombinuję z jakimiś ichniejszymi wynalazkami gdy widzę smakowite i skwierczące na ruszcie kurczaki. Biorę połówkę, do tego frytki, które okazują się lepsze niż z Maca. Obficie każę sobie też nałożyć sałatki i polać wszystko pikantnym sosem. Do tego zimna cola plus takaż fanta o smaku exotic. Być może kulinarni znawcy i dietetycy załamali by ręce nad moim posiłkiem, ale uwierzcie mi, że smakowało mi wybornie. Powoli i z rozkoszą pochłaniałem pyszne kawałki kurczaka okraszonego sosem, pogryzając go sałatką z frytkami, a wszystko popijając zimnym, gazowanym napojem z oszronionej szklanki. Pycha !

Syty i zadowolony odwiedzam potem którąś z kawiarenek internetowych. Czytam najświeższe newsy z kraju, wrzucam kilka zdań na fejsa, przeglądam pocztę, sprawdzam rachunki bankowe. Korzystam też ze Skype i obdzwaniam rodzinkę co by ich uspokoić i zapewnić, że żyję i czuję się doskonale, a na dodatek nic mnie nie zeżarło
Po około godzinie wychodzę znów na miasto i zaczynam się rozglądać za hotelem. W Puke się nie udało, ale Kukes robi lepsze wrażenie. Objeżdżam kilka razy centrum i dostrzegam szyld jakiegoś hotelu. Podjeżdżam i wchodzę zapytać się o cenę. Nie wygląda jakoś specjalnie ekskluzywnie,i ale z doświadczenia wiem, ze różne może być. Pytam gościa w środku o cenę. Jakoś niewyraźnie mówi, nie jestem w stanie zrozumieć o jaką dokładnie kwotę mu chodzi. Szybko wyjmuję notes, długopis i wręczam gościowi. Pisze coś i oddaje mi – 20 E. Trochę dużo, za dużo jak na spodziewane warunki. Rzucam okiem na budynek, zapisuję 15E i pokazuję gościowi. Kręci głową. Jak nie to nie myślę sobie. Ponad 8 dych za taki marny hotelik to jednak za dużo dla mnie. Wzruszam ramionami i mamroczę coś po polsku. Odwracam się i zbieram do odjazdu gdy gość mówi głośno GOOD GOOD. Czyli jednak stanęło na 15 „ojro” Tak w sumie to teraz już nie wiem jak interpretować to kręcenie głową. W niektórych krajach południowej europy znaki głową trzeba interpretować odwrotnie niż u nas. Kiwanie znaczy sprzeciw, kręcenie zgodę. Być może facet od razu się zgodził, a ja to źle zrozumiałem. No nieważne, 6 dych jestem w stanie dać. Źle spałem ostatniej nocy i chętnie spędzę noc na wygodnym wyrku. Rower chowają mi w jakiejś kanciapie, a ja pakuję się do hotelu. Warunki dosyć surowe, ale jest wszystko co człowiekowi potrzebne do szczęścia. Ciepła woda w prysznicu, kibelek i wygodne wyrko. Robię pranie, rozkładam rzeczy do suszenia, przebieram się w cywilne ciuchy i idę na miasto. Najpierw łażę bez celu, potem znów odwiedzam kawiarenkę internetową, znów zaglądam do jakiegoś baru gdzie wcinam Donera. Potem jakieś małe zakupu i pomalutku zmierzam do hotelu. Kukes może nie jest piękne ale zaoferowało mi to czego oczekiwałem i z sympatią wspominam to miasteczko.


Operacja Vendetta 2013 © furman


Operacja Vendetta 2013 © furman


Operacja Vendetta 2013 © furman
  • DST 83.00km
  • Czas 05:18
  • VAVG 15.66km/h
  • Podjazdy 1375m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - słońce, pot i góry.

Rano budzi mnie słońce. Dochodzi godzina 7 , spało mi się świetnie i jak na mnie to dosyć późno się dzisiaj obudziłem. Nie wychodzę jednak ze śpiwora, mam sporo nadgonione, trzeba korzystać z tego miłego biwaku. Dopiero gdzieś koło 8 słońce zaczyna już tak świecić, że nie sposób wysiedzieć w namiocie. Niespiesznie krzątam się z pracami obozowymi, zamierzam dzisiaj trochę poluzować z dyscypliną i dać odpocząć kolanom. Dosuszam mokre rzeczy i pomału pakuję cały majdan. Poruszam się niczym ślimak, ale i tak o 9 jestem już gotów do jazdy. Z żalem opuszczam to miejsce i gorąco polecam każdemu kto będzie tędy przejeżdżał. Droga prowadzi w dół, znów żadnej przyjemności z jazdy, cały czas mocne hamowanie. Po około 30 minutach jazdy spotykam samotnego motocyklistę jadącego do góry, dowiaduję się, że za 5 minut wjadę na asfalt. Za każdym zakrętem z utęsknieniem wypatruję czarnej nawierzchni i w końcu JEST !!

Wjeżdżam na asfalt, mięśnie aż drżą z podniecenia, upajam się lekkością jazdy. Zresztą jadę delikatnie w dół, dosłownie jestem cały w ekstazie. Do tego rewelacja pogoda, niebie aż prawie granatowe, droga wspaniała widokowe, biegnie doliną wzdłuż rzeki. Wiatr szumi we włosach, woda z rzeki szumi w uszach, jest wspaniale. Do Shkoder docieram po około godzinie jazdy. Tym razem wjeżdżam do miasta jakimiś paskudnymi bocznymi uliczkami. Coś okropnego, smród, brud, kiła i mogiła. Pylista droga z plackowatymi pozostałościami po asfalcie, kałuże, krowie łajna, kruszące się lub wręcz całkowicie zrujnowane budynki, każde przejeżdżające auto wzbudza tumany kurzu. Gdzieś obok odbywa się coś w rodzaju jarmarku, ludzie stoją przy powystawianych na sprzedaż zwierzętach. Kury, kaczki, gęsi, w to wszystko wmieszana ogromna ilość osiołków taszczących bagaże, nad wszystkim dominuje mdły zapach odchodów, potu i unoszącego się wszędzie kurzu.
Z ulgą uciekam z tego miejsca i szybko podążam do centrum miasta gdzie spożywam ciepły posiłek. Miły stolik w cieniu, darmowa sieć WI-FI, w miarę dobre jedzenie, zimna cola, małe piwko na drogę i leniwie zbieram się w dalszą trasę. Jeszcze wolno turlikam się przez ulice miasta, jeszcze robię małe zakupu i dopiero gdy milknie gwara Shkoderskiego centrum wrzucam piąty bieg i szybko oddalam się od miasta. Kolano trochę boli, ale póki płasko to nie ma problemu. Jest bardzo gorąco, akurat południowe godziny lecz dużo czasu spędziłem w mieście więc pasuje teraz coś pokręcić. Dłuższy czas jadę po płaskich i nieciekawych okolicach i dopiero po jakiejś godzinie jazdy widzę jak droga wspina się zakosami wysoko do góry.

Zapowiada się dłuższa wspinaczka, pierwsza godzina jest niezbyt miła, gorąco okropnie, słońce grzeje na całego, teren cały czas odkryty, mijam odbicie drogi na Koman skąd kursuje prom do Fierze i jakiś czas później z trudnością znajduję kilka metrów kwadratowych cienia gdzie odpoczywam dłuższą chwilę. Zerkam na mapę, widzę, że sporo tych podjazdów jeszcze będzie. Jadę teraz bardzo wolno, raz, że mam bardzo dużo czasu, dwa, że jednak staram się oszczędzać kolano. Muszę przyznać, że taka jazda zaczyna mi sprawiać przyjemność, z reguły jeżdżę szybko i intensywnie, teraz jadę sobie na miękkich biegach, korby kręcą się jak po maśle, bez zadyszki i z podniesioną głową. Naprawdę jest przyjemnie. Do tego okolica robi się cudowna. Wjechałem już na 500 metrów i krajobraz szybko zaczyna się zmieniać. Suche i wypalone słońce góry zmieniają kolor na zielony. Pojawiają się drzewka, łąki robią się coraz bardziej bujne i soczyste. Droga pusta i z gładką asfaltową nawierzchnią. Do tego już nie grzeje tak jak na nizinach, a wiaterek przynosi miłą ulgę. To chyba najbardziej urokliwy odcinek drogi jaki jechałem w Albanii. Były różne drogi, były piękne widoki, cudowne plenery, długie zjazdy serpentynami, ale ten odcinek do Puke jakoś tak wyjątkowo przypadł mi do gustu, chociaż nie jestem w stanie sfabrykować argumentów dlaczego. Piękna droga i tyle! Mógł bym tędy jeździć codziennie aż do znudzenia.

Pomału wznoszę się cały czas do góry, znów mam problemy z siedzeniem, smarowanie maścią przyniosło trochę ulgi ale nadal nie mogę komfortowo siedzieć. W końcu wpadam na pomysł żeby podłożyć sobie na siodełko polara i po chwili pukam się w głowę czemu wcześniej na to nie wpadłem. Z animuszem pokonuję kolejne kilometry zamierzając dotrzeć do Puke. Mam w planie skombinowanie sobie jakiegoś hotelu żeby umyć się porządnie, wyprać ciuchy, podładować komórkę. Droga do Puke ciągnie się jednak i ciągnie. Gdy w końcu dojeżdżam do miasta okazuje się ono największą dziurą jaką do tej pory widziałem w Albanii. Niby są tam jakieś sklepy, niby są jakieś bary, ale jak przyszło co do czego nie było co zjeść. W centrum miasta hotel, ale stojące pod nim czarne i błyszczące bryki ze znaczkami Mercedes i BMW odstręczyły mnie nawet od wejścia i zapytania o cenę. Wchodzę więc do jakiegoś baru z nadzieję na ciepłe jedzenie. Podpity kelner wybałusza na mnie gały i dzwoni do siostry dając do zrozumienia, że mówi ona po angielsku. Co tu tłumaczyć, mówię chips, chicken, salat, cola...chyba nie trudno się domyślić o co biega. Ten jednak kręci głową i proponuje mi patataos oraz beer. No dziękuję serdecznie, pokazuję na frytki, które ktoś spożywa przy stoliku obok. Kręcie głową i mówi – no chips, no chicken.....

Spadam stąd czym prędzej, jeszcze wstępuję do cukierni i kupuję jakieś ciastko. Tym razem obsługa bardzo miła, ale ciasto nasączone miodem tak słodkie, że jestem w stanie przełknąć tylko kilka kęsów. Jak najszybciej ewakuuję się z tego miasta. Teraz z perspektywy czasu być może za ostro oceniłem Puke, ale jakoś mi nie podeszło to miejsce i nie palę się chęcią odwiedzenia go jeszcze kiedyś. Z noclegu pod dachem nici, gorzej, że już późnawo, a za Puke zaczyna się dłuższy podjazd. Wszędzie brak miejsca na biwak, zaraz za drogą po obu stronach teren mocno się wznosi do góry, jest kamienisty i gęsto porośnięty. Kręcę energicznie chcąc czym prędzej dotrzeć na przełęcz tam widząc swoją szansę. Nie jest to jednak typowa przełęcz z płaskim i szerokim siodłem w szczytowej części. Jadę teraz wysokim grzbietem, ale nadal po obu stronach drogi kiepskie warunki na obóz. Mija tak z pół godziny, osiągam wysokość 950 metrów i widzę po lewej fajną górkę pokrytą trawą. Rozglądam się jak tam dotrzeć, widzę jaką boczną dróżkę prowadzącą w interesującym mnie kierunku. Intuicja mnie nie zawodzi, na górze jest fajnie, ale jeszcze dalej widzę ciekawsze miejsce, tam znów się rozglądam i zjeżdżam jeszcze kawałek w dół. Jestem teraz dokładnie na górce, którą widziałem z drogi. Teraz na miejscu to miejsce nie wygląda aż tak miło. Nawierzchnia raczej kamienista,widoczna z daleka trawa to tylko rzadko wystające spod kamieni ździebełka. Ale najgorsze jest to, że będę tutaj widoczny z daleka. Teren wprawdzie raczej bezludny, wokoło nie widzę żadnego domu lecz jakoś nie czuję się tu komfortowo. Nie mam jednak wyboru, już zaczyna zmierzchać. Najpierw coś zjadam, namiot rozbijam dopiero gdy robi się naprawdę ciemno. Coś tam sobie robię, aż nagle podskakuję z przerażenie gdy jakiś głoś zaczyna głośno śpiewać za moimi plecami. Przez kilka sekund jestem wręcz sparaliżowany, dopiero po chwili włącza mi się tryb myślenia i kojarzenia faktów. To wzmocniony przez głośniki i niesiony w górskim powietrzu głos muezina. Początkowo wydaje się jak by dobiegał z odległości kilku metrów, dopiero po chwili lokalizuję miejsce jego pochodzenie. Okazuje się, że rozbiłem się w zasadzie tuż nad Puke. W linii prostej nie będzie dalej jak 3-4 kilometry, jedynie 200 metrów wyżej. Dopiero teraz w ciemnościach widzę światła miasteczka. Są daleko, ale ten śpiew wystraszył mnie solidnie tak dobrze go niosło do góry. Z tej strony nie czuję dyskomfortu, ale gdy wchodzę do namiotu znów odkrywam kolejny nieprzyjemny zbieg okoliczności. Droga jest oddalona o jakieś 300 metrów, jadące samochody pokonują serpentynę i wyjeżdżając z niej ustawiają się akurat idealnie w prostej linii na mój namiot. Niektóre mają włączona długie światła i omiatają ich błyskiem mój namiot. Podejrzewam, że nie są w stanie dostrzec samego namiotu, ale to kolejny niesprzyjający czynnik, który spowodował, że ta noc nie była tak przyjemna jak poprzednie.


Operacja Vendetta © furman


Operacja Vendetta © furman


Operacja Vendetta © furman
  • DST 108.00km
  • Teren 20.00km
  • Czas 07:30
  • VAVG 14.40km/h
  • Podjazdy 1392m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 7 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - Morska bryza.

Ranek wstaje wspaniały, niebo bezchmurne, słońce szybko zaczyna suszyć mi namiot. Po wczorajszych deszczowych epizodach nazbierało się w ciuchach trochę wilgoci i teraz korzystam ze słońca. Niespiesznie krzątam się wokół mojego małego obozu, gdy jestem gotowy do jazdy grzeje już konkretnie. Moja droga prowadzi w dół, ale niewielka z tego przyjemność bo cały czas trudny teren i zamiast cieszyć się z jazdy trzeba uważać żeby nie wybombić. Przez moment pojawia się lepsza nawierzchnia, luźny szuter bez kamieni, szybko się rozpędzam i przez kilkanaście sekund upajam prędkością. Ta chwila nie trwa jednak długo i znów muszę uważać na plomby w zębach. Pojawiają się jakieś zabudowania, mijam jakiś sklepik, dzieci idące do szkoły.
Asfalt pojawia się znienacka i jest dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Przez chwilę upajam się gładko toczącymi się oponami, jest cudownie. W ten sposób zakończyłem pierwszy terenowy etap mojej wyprawy. Było miejscami ciężko, ale bez tragedii i jestem usatysfakcjonowany tym co zobaczyłem oraz co spotkało mnie na bocznych Albańskich drogach.

Teraz w planie szybko teleportacja do Shkoder skąd będę atakował podjazd do Theeth, czyli drugi terenowy odcinek jaki zaplanowałem na ten wyjazd. Podjeżdżam na niewysoką przełęcz i rozpoczynam długi zjazd do Rreshen. Miasteczko zaskakuje mnie bardzo pozytywnie, spodziewałem się jakiejś dziury zabitej dechami, a tutaj bardzo przyjemne miejsce. Najpierw składam wizytę w kawiarence internetowej, potem kupuję sobie burka i zjadam go w centralnym miejscu miasta obserwując toczące się tutaj życie. Młode pokolenie Albańczyków za nic ma spuściznę Envera Hodży i w miarę swoich możliwości toczy podobne życie jak ich rówieśnicy w innych częściach Europy zajadając Snickersy, popijając Red Bulla i chodząc w firmowych ciuchach produkowanych w Bangladeszu. Centrum miasta nawet zadbane, pełno młodzieży, tutaj koncentruje się życie miasteczka, tutaj też znajdują się wszystkie potrzebne instytucja jak poczta, banki, bankomaty, bary i różnorodne sklepiki.

W Rreshen ostatecznie zjeżdżam już na niziny i staram się jak najkrótszą drogą dotrzeć do Shkodry. Słońce grzeje bardzo mocno, robi się naprawdę gorąco. Poruszam się drogą ekspresową, potem odbijam na jakąś boczną i szybko zbliżam się do Shkoder. W Lezhe zaskakuje mnie ogromny plac budowy jakim w zasadzie jest cała ta miejscowość. Powstają to duże i widać, że dosyć ekskluzywne budynki wyglądające na hotele. Dopiero po chwili kojarzę, że jestem przecież nad morzem. Lezhe to jedyna miejscowość leżąca bezpośrednia nad morzem, przez którą prowadzi moja trasa. Nawet przez chwilę mam ochotę zboczyć trochę i zaliczyć kąpiel w słonych wodach, ale jakoś nie jestem fanem morza. Wolę góry, a te czekają na mnie cały czas widoczne na horyzoncie. Do Shkoder docieram około 15, szybkie zwiedzania miasta i lokuję się w jakiejś knajpce gdzie zamawiam pizzę. Shkoder wbrew moim obawom nie okazał się takim brzydkim miastem jak wynikało to z lektury przeróżnych relacji. Owszem, przedmieścia nie robią dobrego wrażenia ale bliżej centrum nie jest już źle, a ścisłe centrum z biegnącym tędy deptakiem sprawia bardzo przyjemne wrażenie.
W centralnym punkcie miasta okazały meczet. Pizza nawet nie najgorsza. Po uregulowaniu rachunku wsiadam na rower i widzę kapeć w tylnym kole. No nic – do roboty. Mam zapasową dętkę ale póki co wolę załatać tę dziurawą. Jest problem ze zlokalizowaniem dziury, moje kłopoty dostrzega kelner i proponuje wodę ale akurat w tej samej chwili słyszę syk uchodzącego powietrza. Dalej leci już szybko i po kilku minutach siedzę na siodełku i opuszczam już miasto. Jadę w stronę Koplik, droga raczej nieciekawa, ale na horyzoncie coraz śmielej wznoszą się Góry Przeklęte podsycając moje pożądliwość ich zdobycia. Cały czas wzrok kieruje się ku ostro zarysowanym szczytom, których wierzchołki giną w złowrogich chmurach i powodują szybsze bicie serca. Te góry mają jednak w sobie coś magicznego, robią na mnie ogromne wrażenie i cały czas wywołują refleksje skąd w ich nazwie pojawiło się słowo „przeklęte”

W Koplik opuszczam główną szosę i kieruję się w stronę Boge, góry wznoszą się już bezpośrednio przede mną i kuszą swym surowym i groźnym pięknem. Z tyłu zostawiam Jezioro Shkoderskie i pomału zaczynam swoją wspinaczkę ku chmurom. Gdzieś tam wysoko w tych górach biegnie droga przebijająca się przez wysoką przełęcz, za którą leży mityczna i zagubiona wśród przeklętych szczytów wioska Theeth. To miejsce jest głównym celem całej mojej wyprawy. To pod to miejsce zaplanowana była cała trasa tego wyjazdu. Właśnie teraz i właśnie tutaj zaczyna się najważniejszy etap wyprawy. Wszystko mi sprzyja, wysoko w górach wprawdzie sporo chmur, ale tu na dole świeci słońce i jest ciepło. Droga na razie dobra i pomału zdobywam wysokość. Przejeżdżam obok szkoły, na boisku chłopaki grają w piłkę. Widząc mnie szybko podbiegają i pokazują żebym się zatrzymał. Chwilę rozmawiamy, standardowe pytania, chłopaki bardzo miłe i bardzo żywiołowo reagują na moje odpowiedzi i moją obecność. Po kilku minutach przybijamy sobie piątki i wracamy do własnych zajęć. Rozglądam się za miejscem na nocleg ale kiepsko to wygląda na razie. Teren płaski, sporo zabudowań, a pola pełne kamieni. Na razie nie ma szans na coś ciekawego. Jest już dosyć późno liczę jednak, że im wyżej i bliżej gór tym będzie lepiej. Po kolejnej godzinie jazdy faktycznie robi się lepiej lecz pojawia się kolejna zaskakująca przeszkoda. Wszystko ogrodzone kolczastymi płotami z ostrych gałęzi. Nie jest to jeden czy dwa patyki ale mozolnie zbudowana konstrukcja skutecznie chroniąca wjazd na pole i jednoznacznie dająca znać, że właściciel nie życzy sobie gości. To wszystko wygląda coraz gorzej, szeroka do tej pory dolina zamieniła się w coś w rodzaju kanionu, którego środkiem biegnie droga. Po lewej stronie wyrasta stroma ściana, a po prawej teren momentalnie opada w kierunku rzeki. Dobrze, że dzień długi to ciągnę cały czas w górę wierząc, że wyżej musi być coś fajnego. W końcu dostrzegam jakąś dróżkę, do której nie ma zamkniętego wjazdu. Droga jest ślepa i kończy się małą polanką w krzakach. Nie jest to idealne miejsce. ale czuję, że nie znajdę nic lepszego i tutaj kończę dzisiejszą jazdę.

W drodze do Shkoder © furman


Góry Przeklęte czekają © furman


Drogo do Boge © furman
  • DST 138.00km
  • Teren 30.00km
  • Czas 07:24
  • VAVG 18.65km/h
  • Podjazdy 886m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania -Gdzie diabeł mówi dobranoc.

POLAKO! ROBERTO LEWANDOWSKI – POLAKO, LUKAS PODOLSKI – POLAKO! Tak wita mnie pierwszy Albańczyk po wyjściu z pokoju. Wieść o moim przybyciu rozniosła się już wczoraj i teraz każdy z kilku mężczyzna siedzących przy stoliku z kawą wie kim jestem. Przytakuję i potwierdzam, że owszem Roberto Lewandowski is Polako, ale Lukas Podolski no Polako. He is Germany! Starszy mężczyzna, który przywitał mnie tym okrzykiem kręci głową i dużo gestykulując woła jeszcze głośniej. LUKAS PODOLSKI – POLAKO, MIROSLAV KLOSE – POLAKO, LATO- POLAKO, SZARMACH – POLAKO. Wobec takich argumentów ustępuję i razem przypominamy sobie jeszcze kilka nazwisk znanych polaków grających w piłkę. Nie wiem tylko dlaczego Błaszczykowski jakoś nie niespecjalnie może się znaleźć w tym gronie

Spędzam w tym towarzystwie kilkanaście minut pijąc smaczną kawę. Coś tam próbujemy rozmawiać, trochę po angielsku, trochę po rosyjsku, trochę językiem gestów. Standardowe pytania, skąd jestem, gdzie jadę, kiedy przyjechałem itp. Jak na razie Albania robi na mnie świetne wrażenie. Tak świetne, że z tego wszystkiego, ponaglany przez znawcę polskiej piłki aby przysiąść się do jego stolika zapomniałem spakować swojej ulubionej bluzy rowerowej. Została tam już na zawsze.

Czas na mnie, żegnam się z wesołym towarzystwem i jadę w głąb kraju. Pierwsze kilometry z deka zdziwko, szeroka i świetna droga, zadbane domy, uśmiechnięci ludzie. A przecież tyle nasłuchałem się o dziurawych albańskich drogach, nasłuchałem się o dziadostwie, śmieciach i brudzie. Zobaczymy co będzie dalej. Po kilku kilometrach z daleka widzę, że droga się zwęża i nawierzchnia staje się nieciekawa. Robi się bardzo wąsko, nie ma dziur ale zniszczony asfalt jest tak pofałdowany, że jedzie się trudno, na zjazdach trzeba uważać bo rower podskakuje jak szalony, a bagaże co i rusz dają znać o sobie głośnymi dźwiękami dochodzącymi z tyłu. Zmienia się też to co widzę obok drogi, coraz częściej mijają mnie zaprzęgi z osiołkami, widok ludzi jadących na oklep też nie jest niczym wyjątkowym. Moje rozbawienie budzi zwłaszcza jeden obrazek gdy solidnie zbudowany chłop siedząc bokiem na wątłym osiołku spokojnie oskubuje ziarenka słonecznika zajadając je ze smakiem. Proporcje są trochę niewspółmierne bo gość zdaje się być większy niż biedny osiołek, którego dosiada.

Szybko docieram do pierwszego albańskiego miasta. Peshkopi – spore miasteczko ze wszystkim czego można oczekiwać od takiego miejsca. Są sklepy, są bankomaty, są banki, jest targ, jakieś bary itp. Mnóstwo ludzie, dużo samochodów, gwarno i głośno. Zatrzymuję się przy jednym z barów i wcinam pierwszego burka. Akurat trafił mi się z mięsem, smakuje wybornie. Zaraz mam towarzystwo, kilka starszych dzieciaków obstępuje mnie i próbuje się dowiedzieć skąd, gdzie i jak. Na szczęście nie są nachalni, nie ma dotykania, szarpania, wołania o kasę. Chłopaki są tylko ciekawi i jakoś tam próbujemy się dogadać. Po zjedzeniu burka jadę dalej, żegnam się z chłopcami i zaglądam do kawiarenki internetowej przy głównej ulicy. Szybki przegląd poczty, szybkie wysłanie kilku wiadomości i znów jadę dalej. Jeszcze tylko wizyta w sklepie spożywczym na loda. Nie ma tutaj koszów, nie ma co zrobić z papierem, wkładam go pod gumę trzymającą bagaże. Okazuje się, że byłem obserwowany, podbiega do mnie jakichś chłopak, wyciąga papier i robiąc wymowny gest rzuca go na ulicę. Oglądam się wokół, nikt nie zwraca na nas uwagi, każdy zajęty własnymi sprawami. No nic, ja tego nie zrobiłem

Za miastem zaczyna się pierwsza część terenowej części mojej wycieczki. Skręcam w boczną drogę w kierunku Arras. Tutaj zaczynam się w końcu czuć jak w Albanii. Zaznaczona na mapie wyraźna droga okazuje się być kamienistym traktem prowadzącym przez góry. Krajobraz zmienia się momentalnie, znikają przydrożne domy, a góry robią się bliższe i potężne. Gdzieniegdzie można dostrzec samotne zabudowania stojące na odosobnieniu. Jedzie się fatalnie, droga wyboista, pogoda zaczyna się chrzanić i kilka razy przelatują słabe opady deszczu. Po mokrym jedzie się dużo gorzej, kamienie robią się okropnie śliskie. Chociaż mam założone szerokie opony przeznaczone do jazdy MTB to jednak nawet one nie radzą sobie z taką nawierzchnią i zaliczają kilka niebezpiecznych uślizgów.

Poruszam się w ślimaczym tempie, pod górę wolno, w dół jeszcze wolniej. Godziny mijają szybko ale drogi jakoś nie ubywa. Dochodzi do tego, że gdy po dłuższym czasie widzę w dole wioskę i biorę mapę żeby zlokalizować gdzie jestem, to mam lekką zagwozdkę. No bo czas jazdy przemawia za tym, że powinienem już być w okolicy Cidhne, a mapa twierdzi co innego. Akurat jakiś tubylec pracuje na polu przy drodze i upewniam się co do swojego położenia. Szok – ciągle jestem jeszcze na głównej drodze, wioska w dole to Arras. No niezłe jaja myślę sobie. Już taka fatalna droga, a ja jeszcze nie wjechałem w prawdziwy interior. Zjeżdżam w dół, dzieciaki szaleją, co chwilę słyszę głośne okrzyki TURYSTY ! TURYSTY! Niektóre podbiegają, wystawiają ręce do przybicia piątki, wołają coś po swojemu, co bardziej bystre krzyczą HOW ARE YOU, WHERE ARE YOU FROM i tym podobne powszechnie znane zwroty po angielsku. W Arras przejeżdżam drewnianym mostem przez rzekę i tam dostrzegam drogowskaz na interesującą mnie drogę do Cidhne i dalej do Fushe Lure. Z fatalnej drogi zjeżdżam na jeszcze gorszą, ta trasa nadaje się jak znalazł pod rower MTB. Ja niby na takim jadę ale obciążony bagażami mam niekiedy duże problemu żeby utrzymać się na siodełku.

Do wspomnianej wioski Cidhne docieram pokonując krótki ale stromy i męczący podjazd. Cała wieś to kilka starych kamienistych domów, aż trudno uwierzyć, że można tu mieszkać. Droga, którą tu przybyłem jest najlepszą jaką można dojechać. Bieda wyziera z każdego kąta, domy robią przygnębiające wrażenie, zmurszałe okiennice, popękane dachówki, bałagan i błoto na podwórkach. Wszędzie unosi się mdły zapach obornika i zwierzęcych odchodów. Wyboista droga pełna kałuż, krowich, owczych i kozich pozostałości. Wolno przejeżdżam przez takie przeszkody żeby nie złapać na dłużej tych niemiłych zapachów. Z ulgą opuszczam to miejsce i wznoszę się do góry. Droga nadal fatalna, ale przynajmniej już nie śmierdzi. Na dłuższy czas wychodzi słońce, które przyjmuję z dużą ulgą bo podnosi moje morale w tym odciętym od świata zakątku. Pokonuję serię podjazdów, zaczynam już czuć trudy dzisiejszej trasy i jasny staje się fakt, że nie przejadę tego terenowego kawałka w jeden dzień.

Ale przynajmniej jest pięknie, wokół mnie potężne góry, na szczytach jeszcze sporo śniegu. Jest cieplutko, niebo zrobiło się błękitne i nawet kiepska droga, którą się poruszam sprawia wrażenie miłej i przyjemnej. Pojawia się coraz więcej podjazdów, kilka razy mijam tubylców z osiołkami objuczonymi chrustem. U jednego z nich upewniam się co mojej trasy do Fushe Lure. Wymowny gest ręką do góry świadczy o tym, że jadę dobrze oraz o czekającej mnie wspinaczce. Robi się coraz stromiej, mam coraz większe kłopoty z jazdą, znów zaczyna się pieprzyć pogoda i co chwilę straszy mnie deszczem. Kilka razy chronię się pod drzewa, za którymś razem już nie wystarcza i muszę ubrać kurtkę przeciwdeszczową. Jestem już na wysokości 1200 metrów i cały czas muszę walczyć ze stromym podjazdem. Dobijam do 1400 metrów i w końcu w dole dostrzegam jakieś zabudowania. Chcę tam dotrzeć jak najszybciej tym bardziej, że znów zaczyna padać. Zjazd jadę ostrożnie, ale też jak najszybciej się da. Widzę w dole mokrą i błyszczącą powierzchnię asfaltu. Trochę się dziwię bo nie spodziewałem się go tutaj, no ale skoro jest to fajnie.
Mijam już wiejskie opłotki gdy nagle niedaleko wali piorun. Uderza tak głośno i znienacka, że omal nie spadam z roweru. To dodaje mi powera, szybko wypadam na widoczny z góry asfalt i szukam jakiegoś schronienia bo pucuje już konkretnie. Okazuje, że tego asfaltu jest raptem 300 metrów, szybko się kończy i znów straszy mnie kamienisty trakt. Ale to zmartwienie na później, na razie pakuję się na jakąś budowę i chronię przed deszczem.

Nie mija nawet 2 minuty, gdy przybiega do mnie jakiś gość. Na początku coś woła, nie wiem o co chodzi, dopiero po chwili wyłapuję angielskie zwroty – ROOM, GUEST, CAFE. Próbujemy się jakoś porozumieć, mój kiepski angielski nie pozwala mi na wiele, dowiaduję się jednak, że gość jest nauczycielem angielskiego. Mówię mu, że mam mało czasu, jeśli będzie dłużej lało to i tak muszę jechać dalej. Facet potakuje głową, a potem mówi, że to jego plac, że nie mogę tu stać. Przez chwilę zgłupiałem. Myślę sobie – chciał mnie namówić na nocleg, skoro odmówiłem to wynocha. Nie wiem za bardzo jak się zachować, leje na całego, co gość ma przeciwko temu, że przeczekam te kilka minut deszczu. Coś tam jeszcze rozmawiamy, w końcu nawiązujemy jakiś kontakt. Nie chcę noclegu, ale zaprasza na kawę do domu bo tutaj na zewnątrz zimno i wieje. Droga do jego domu jest taka, że musimy razem taszczyć rower. Dom to parterowy budynek z ręcznie robionych pustaków. Wnętrze bardzo surowe, po prawej w piwniczce toaleta. Wszędzie gołe ściany, brak tynku. Na przedpokoju gdzie stoję jakaś szafka. Po lewej wejście do jedynego pokoju. Zaprasza mnie do środka, przed wejściem ściąga buty. Zaglądam do pokoju, jakiś stary dywanik, wersalka, mały stoliczek. Ściągam buty i wchodzę. Albańczyk robi kawę, a ja rozglądam się po wnętrzu. Oprócz tego co już widziałem jest tam jeszcze jakaś szafka, na niej sporo książek. W głębi jeszcze jeden stolik, a na nim o dziwo komputer. Wygląda jednak na to, że z innej epoki, w obudowie dostrzegam szczelinę na dyskietki. Nie widziałem takiego już od kilkunastu lat. Zresztą cały sprzęt wygląda na od bardzo dawna nieużywany.

Pijemy zaparzoną świeżo kawę. Jest bardzo mocna i pije się ją ze sporą ilością cukru. Próbujemy coś rozmawiać, naprawdę świetnie mówi po angielsku i nawet udaje się nam nawiązać jako taki kontakt chociaż moja angielszczyzna jest gorzej niż marna. Dobrze wyszło bo na zewnątrz szaleństwo, leje aż miło przez ponad pół godziny. Czas szybko mija, daję znać, że będę pomału się zbierał. Gość przytakuje i powtarza jeszcze, że jeśli chcę to może mnie przenocować, może zorganizować busa. Mówi też, że jeśli się rozmyślę to mogę wrócić. Pyta też czy nie jestem głodny i oferuje rybę w pomidorach. Bardzo dziękuję za gościnę i ruszam dalej.

Pogoda się ustabilizowała, burza minęła, wyszło słońce i zrobiło się znów bardzo przyjemnie. Do Kurbnesh docieram po solidnej wspinaczce. To stara górnicza osada strasząca szkieletami zrujnowanych budynków. Poza tym kilka nędznych pojedyńczych domków i tyle. Robi się już późno i pomału zaczynam lukać za jakimś biwakiem. Za Kurbnesh czeka mnie dosyć długi i męczący podjazd wprowadzający na ponad 1000 metrów. Potem kawałek płaskiego i zaczynam pomału zjeżdżać w dół. Po lewej na górce dostrzegam małą polankę, okazuje się świetnym miejscem na nocleg. Jakieś 50 metrów od drogi, na odkrytej łączce porośniętej krótką trawką. Rozstawiony namiot jest z drogi zupełnie niewidoczny bo położony za małą górką. Naprawdę znakomite miejsce na nocleg.

Albania - Operacja Vendetta © furman


Albania - Operacja Vendetta © furman


photo.bikestats.eu/zdjecie,393779,albania-operacja-vendetta.html]
Albania - Operacja Vendetta © furman
[/url]
  • DST 91.00km
  • Teren 80.00km
  • Czas 07:38
  • VAVG 11.92km/h
  • Podjazdy 1845m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl