Informacje

  • Wszystkie kilometry: 98158.76 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.92%)
  • Czas na rowerze: 202d 00h 10m
  • Prędkość średnia: 20.19 km/h
  • Suma w górę: 848319 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Piątek, 13 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 7 dzień - kawałek przed Shkoder - Shkoder - Koman

Kolejna spokojna noc za nami. Nie niepokojeni przez nikogo zwijamy pomału obóz i niecierpliwie czekamy na chwilę gdy wjedziemy do Albanii. To już moja druga wizyta w tym kraju, a i tak czuję na plecach dreszczyk emocji. Chociaż byłem już tu i ówdzie, to jednak takie kraje jak Albania powodują u mnie szybsze bicie serca. Jeszcze całkiem nie tak dawno za żelazną kurtyną, synonim biedy i zacofania, a równocześnie kraj z pięknym morzem i wspaniałymi górami, w których czas zatrzymał się w miejscu i zdaje się wcale stamtąd nie ruszać. Albania to Kanun, to vendetta, Albania to bunkry, mercedesy stare i nowe , dziurawe drogi nie omijające żadnej góry i przełęczy prowadzącej do celu oraz wspaniali ludzie. Jeszcze mam przed oczami artykuł z jakiejś gazety informujący, że w Tiranie właśnie uruchomiono pierwszą w tym kraju sygnalizację świetlną. Tak niedawno, a tak wiele się zmieniło w tym kraju. Świat pędzi do przodu, a Albania próbuje się załapać do peletonu.
Dla ludzi mojego pokroju zmiany jakie tam zachodzą nie zawsze idą w tym kierunku jakiego bym oczekiwał, ale i tak jest to nadal najbardziej egzotyczny kraj w jakim byłem i pewnie długo jeszcze takim pozostanie. Bo chociaż Albańskie kurorty i co większe miasta szybko się cywilizują to jednak na prowincji życie toczy się po staremu, odmierzane wschodem i zachodem słońca, poranną kawą i śpiewem muezina wzywającego do modlitwy.
Jedziemy więc ku przygodzie, ku albańskiej granicy. Pogoda nadal trzyma, słońce jara na całego. Na razie jest fajnie bo długo zjeżdżamy w dół tracąc zyskaną wczoraj wysokość. Droga dobra, kilometry szybko uciekają. Niżej robi się płasko i zaczynamy czuć upał, ale nagle zmienia się krajobraz, pojawiają się lasy, które zapewniają nam fantastyczne warunki do jazdy. Gęsto rosnące drzewa dają przyjemny cień i tworzą bardzo miły klimat. Kawałek przed granicą robimy sobie przerwę w sklepie. Mamy już wypracowane procedury, drożdżówka, zimna woda, jakieś piwko i ławeczka lub krzesełka w cieniu.
Po odpoczynku szybko docieramy do granicy. W kolejce samochodów dostrzegam jeden na polskich numerach. Postanawiam to wykorzystać. Moja komórka umarła dzisiaj rano przy wysyłaniu sms-a. Zapasowa bateria nawet nie mrugnęła. Podchodzę do rodaków i witam się grzecznie. Nawet nie są bardzo zaskoczeni, kobieta obok kierowcy mówi, że właśnie nas obserwowali i rozmawiali o nas. Mówi, że wyglądamy na Polaków, a poza tym kto by mógł przyjechaćtutaj na rowerze jeśli nie Polacy właśnie Chwilę rozmawiamy wesoło, oczywiście moja komórka zostaje natychmiast wpięta do ładowarki samochodowej. Otrzymuję propozycję zajęcie miejsca obok kierowcy i skorzystania z telefony podczas ładowania. Umawiamy się, że odbiorę telefon gdy przekroczą granicę. Trwa to jakieś 20 minut, podjeżdżają do nas i mówią, że mogą jeszcze poczekać kilkanaście minut żeby telefon się jeszcze doładował. Bardzo miłe zachowanie zadające kłam twierdzeniu, że Polacy na obczyźnie są wobec siebie bardzo nieuprzejmi. Trudno w to uwierzyć w sytuacji gdy już drugi raz spotykamy się za takim bezinteresownym i miłym zachowaniem w stosunku do nas.
Żegnamy się z rodakami i szybko docieramy do Shkoder. Miasto nie zmieniło się wiele od zeszłego roku. Jak zwykle gorąco, gwarno i duszno. Zakurzone ulice, smaczne lody i ładne dziewczyny. Lody zjadamy ze smakiem, potem pyszna kawa, co do dziewczyn to pozostaje nam tylko patrzeć
Akurat południe, grzeje okropnie, dobrze, że trafił się nam fajny stolik w cieniu. Patrzymy na mapę i myślimy nad naszą trasą. Upały bardzo utrudniają nam jazdę i zabierają sporo czasu. Chociaż dzień bardzo długi to nasze dystanse wahają się w granicach 80-90 km. Albo narzucimy większy reżim, albo trzeba będzie zmodyfikować trasę chcąc uniknąć problemów z dotarciem na czas do Splitu. Rozmawiamy i myślimy w czym tkwi problem. Jednak 80 km to nie jest dużo. Powinniśmy robić trochę więcej. Wychodzi na to, że ciężko będzie coś podciągnąć. Wstajemy z reguły między 6-7 rano. Śniadanie, pakowanie, suszeniu namiotów, wyjeżdżamy przed 9 rano. W czasie jazdy jakieś odpoczynki, przekąski. Gdzieś między 12-15 sjesta połączana z jakimś solidniejszym posiłkiem. Potem jazda do 19 i szukanie miejsca na nocleg. Teren dosyć trudny, cały czas góry, musimy wozić duże zapasy wody, średnie mizerne. Wychodzi na to, że można by trochę podciągnąć ale musiało by to się odbyć kosztem naszego komfortu jazdy. No, a tego chcemy uniknąć bo to w końcu ma być jakaś przyjemność.
Podejmujemy decyzję o zmianie trasy. Mieliśmy jechać w głąb Albanii, ale teraz postanawiamy jechać do Koman skąd promem przepłyniemy do Fierze. Stamtąd mamy już kawałek do Bajram Curri gdzie spotkamy się znów z naszą trasą. Na szybko szacując wychodzi jakieś 120-150 km urwane na dystansie, a to pozwoli nam bezpiecznie wypełniać założony plan. Ostatni rzut oka na mapę i wyjeżdżamy z miasta. Grzeje okropnie, już po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się na stacji żeby wypić coś zimnego. Dobrze, że chociaż płasko bo ruch powietrza daje jako taką ulgę.
Jedziemy dalej, przejeżdżamy obok sklepu, ktoś do nas macha, woła nas. Patrzymy, a tam nasz przyjaciel Turek we własnej osobie. Siedzi sobie przy stoliku i popija piwko w wesołym towarzystwie. Chwilkę rozmawiamy, tubylcy słysząc gdzie jedziemy ostrzegają nas przed wilkami. Mówią żebyśmy unikali jazdy po zmroku.
Ja tam wilków się nie boję
Szybko docieramy do odbicia droga do Koman. Początkowo jedzie się przyjemnie, nawierzchnia nawet spoko, płasko albo delikatnie w dół. Jednak w miarę połykania kolejnych kilometrów sytuacja się zmienia. Najpierw droga na krótkich odcinkach robi się dziurawa, takie kawałki mają 50-100 metrów. Potem robią się coraz dłuższe i zaczynają się pokazywać coraz częściej. Do tego pojawiają się całkiem solidne zjazdy i podjazdy. Jedzie się coraz trudniej, ale za to widoki niesamowite. Wszędzie wokół pustka i ogromne przestrzenie ograniczone tylko pasmami wysokich gór. Na drodze pustka, raz na kilkanaście minut przejedzie jakiś samochodowy przybłęda nie zakłócając nam długo czasu. Jedziemy cały czas wzdłuż brzegów jeziora o granatowym kolorze wody. Z gór spływają strumienie chłodnej i czystej wody, z których oczywiście skrzętnie korzystamy. Chociaż robi się coraz trudniej to humory mamy coraz lepsze bo plenery naprawdę wspaniałe.
Droga pogarsza się coraz bardziej, z szacunków wynika, ze Koman jest już tuż tuż...ale ciągle go nie widać, ciągle za kolejnymi zakrętami pojawiają się następne i następne...jeszcze jeden podjazd po wertepach, pot kapie z nosa, trochę ulgi na krótkim zjedzie po dziurawej drodze i znów kolejny podjazd w grzejącym słońcu. I tak kilka razu....w końcu jest! Gdzieś z przodu pojawiają się jakieś zabudowania, przejeżdżamy przez stary most i stajemy. Tutaj droga zdaje się kończyć. Nasze wyobrażenia o tym miejscu miały się zupełnie inaczej wobec tego co widzimy. Wzrokiem szukamy przystani, wokół księżycowy krajobraz. Zimne granatowe wody jeziora kontrastują z jasnymi i spalonymi przez słońce skałami. Przez chwilę głupiejemy. Gdzie jest przystań, gdzie jest ten prom?
Kręcimy głowami próbując ogarnąć całą tą sytuację. Ktoś się do nas coś mówi. Dopiero teraz zauważamy stojącego mężczyznę w bramie przy drodze. Widzimy też napis camping. Gość zaprasza nas gestem do środka i oferuje nocleg. Woła sobie po 3 euro od osoby co nie jest wygórowaną ceną. Mówi też, że prom odpływa dopiero jutro. Nie mamy za bardzo wyboru i decydujemy się tu zostać tym bardziej, że cena wydaje się bardzo atrakcyjna. Potem okazuje się, że wobec warunków jakie tu mamy jest jeszcze lepsza.
Mamy fajne miejsce na namiot, w cieniu, tuż nad brzegiem jeziora. Do dyspozycji są oczywiście toalety, prysznic z ciepłą wodą, gniazdka gdzie można podładować elektroniczne sprzęty. Jest też restauracja gdzie wieczorem zjadamy smaczny i niedrogi obiad. Właściciel przedstawia się jako Alberto i jest bardzo miły. Mówi, żebyś się rozbić, a potem pojedziemy autem kupić bilety na przystań. Szybko rozstawiamy namioty, a Alberto uruchamia starą i pobijaną Tempre. Klekot okropny ale jedzie. Wyjeżdżamy z campingu i wjeżdżamy w wąziutką dróżkę, której wcześniej nawet nie zauważyliśmy. Jedziemy stromo w górę po wertepach w kierunku tamy. Przejeżdżamy obok budki strażnika z kałasznikowem na ramieniu. Panowie głośno się pozdrawiają nie zatrzymując samochodu. Dalej wjeżdżamy w dosyć długi tunel. W środku ciemno, mrok rozświetlają tylko reflektory samochodu, nawierzchnia fatalna, dziury i kamienie. Chwilę jedziemy, tunel skręca w prawo i wylot pokazuje się dopiero kilkanaście metrów przed wyjechaniem. Jesteśmy na przystani jeśli tak w ogóle można nazwać to miejsce. Kupujemy bilety u miłej Pani, która urzęduje w jednym z budynków. Oprócz tego widzimy jakiś sklep, bar czy restaurację. Patrzymy na jezioro szukając naszego promu, ale oprócz kilku małych łódek nie widzimy nic co chociaż trochę przypominało by jakiś prom. Kilku mężczyzn tłucze się majstrując coś przy kadłubie czegoś przypominającego katamaran. Póki co, to na razie sterta przeżartego rdzą żelastwa nie wzbudzającego zbyt dużego zaufania. Spawarki i palniki bucząc i sycząc w rękach robotników dają nadzieję, że kiedyś ten stwór naprawdę wypłynie na głębokie wody jeziora, ale raczej nie stanie się to zbyt szybko.
Tymczasem Alberto wita się głośno ze wszystkim. Rozmowa przypomina lawinę głośnych okrzyków przedzielonych gromkimi wybuchami śmiechu. Chwilę to trwa, Rafał nawet zdążył się napić piwa zanim odjeżdżamy z powrotem. Na campingu robimy porządek w sakwach i próbujemy wykąpać się w jeziorze. Nie da rady, woda lodowata, zanurzyłem się tylko po kolana i szybko straciłem chęć do pluskanie. Potem jemy obiad w knajpie gdzie kelnerem jest oczywiście Alberto. Kucharką pewnie żona lub mama. Pod wieczór na camping zaczynają przybywać inni podróżnicy, jakiś samochód, jakieś rowery widzimy, ale głównie motocykliści. Zaszyci w zacienionym zaułku mamy jednak sporo swobody i święty spokój. Wieczór jest długi, korzystamy z możliwości posiedzenia na krześle i przy stoliku. Ciepły prysznic i dostatek wody również dają dużo przyjemności. Nawet komary nie kąsają jakoś specjalnie. Fajnie posiedzieć po zmroku......


  • DST 79.60km
  • Czas 04:25
  • VAVG 18.02km/h
  • Podjazdy 673m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa ycioe
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl