Informacje

  • Wszystkie kilometry: 98158.76 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.92%)
  • Czas na rowerze: 202d 00h 10m
  • Prędkość średnia: 20.19 km/h
  • Suma w górę: 848319 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:2893.68 km (w terenie 2022.05 km; 69.88%)
Czas w ruchu:163:06
Średnia prędkość:17.74 km/h
Suma podjazdów:61114 m
Maks. tętno maksymalne:185 (101 %)
Maks. tętno średnie:177 (97 %)
Suma kalorii:142864 kcal
Liczba aktywności:60
Średnio na aktywność:48.23 km i 2h 43m
Więcej statystyk
Sobota, 13 października 2012 Kategoria Zawody

Ustawka w Pychowicach.

Ustawka w Pychowicach. Wbrew zapowiedziom pogoda trafiła się idealna. Na trasie sucho, można było jechać szybko i bezpiecznie. Sporo ludzi przyjechało, tak na oko to ponad 20 osób startujących plus kibicujący oraz obsługa.

Sam wyścig, co by to powiedzieć, dla mnie bida z nędzą. Niby spodziewałem się tego, kilka razy przeżyłem już podobne sytuacje jednak za każdym kolejnym razem boli chyba bardziej. Można powiedzieć, że nie ścigałem się wczoraj. Po prostu nie byłem w stanie mocniej przycisnąć. Przejechałem 4 rundy i tuż przed metą dostałem dubla od Bulego co paradoksalnie przyjąłem z dużą ulgą gdyż mogłem z honorem zakończyć wyścig :)

Oj trzeba się wziął za siebie, nie ma co biadolić nad rozlanym mlekiem tylko wprowadzić jakiś plan przywracający mi zdolność w miarę szybkiego poruszania się na rowerze. Zawsze dobrze działały na mnie takie bolesne wtopy. I pewnie nie tylko na mnie. Gdy jest dobrze człowiek osiada na laurach, przestaje pracować, cieszy się z tego co ma w danej chwili, brakuje mu motywacji. Dopiero gdy jest naprawdę źle zaczyna się kombinowanie, włącza się determinacja i znieczulacz na niesprzyjające warunki. Może tak będzie i tym razem. Fajnie by było znów czuć tą miękkość w pedałach przy kręceniu pod górę i pomimo bólu w nogach mieć możliwość szybkiego przebieranie nimi.

Nie wiem czy starczy mi tego zapału bo chyba straciłem już to mocne parcie na wynik. Ale z drugiej strony coś trzeba robić. A co ja mam robić? Przecież gdybym przestał jeździć na rowerze to całe życie, moje i rodziny przewróciło by się do góry nogami. Wolał bym nie ryzykować. Czyli jednak rower zostaje. No, a jak już mam jeździć to może tak by to robić żeby jeździć szybko :)

  • DST 43.11km
  • Teren 18.00km
  • Czas 02:33
  • VAVG 16.91km/h
  • HRmax 177 ( 97%)
  • HRavg 135 ( 74%)
  • Kalorie 1796kcal
  • Podjazdy 292m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 sierpnia 2012 Kategoria Zawody

W Krainie Wilka - wyścig MTB

Całkowity spontan wyszedł z tym wyścigiem. Jadąc na wieś zobaczyłem jakiegoś kolarza i przypomniało mi się, że w Polańczyku są jakieś zawody. W sumie z Błażkowej nie tak daleko. Można by wziąć rodzinkę nad Solinę, oni sobie spędzą czas po swojemu, a ja bym się bryknął na zawody. No i tak z minuty na minutę nabierałem większego smaka na ten wyjazd. Już od Korbielowea myślałem co by gdzieś wystartować ale nie czuję się jeszcze na siłach żeby pokazać się renomowanych zawodach. No, ale taki ogórek jak ten w Polańczyku to zupełnie co innego.

Tak więc w sobotę rano poleciałem w Bieszczady. Zawody faktycznie kameralne, zebrało się może ze 30-40 startujących osób. Dużo znajomych z Cyklokarpat. Trasa miała mieć 30 km. Start niby honorowy ale czołówka od razu mocno poszła pod górę. Ja jak zwykle trochę zamarudziłem, ale na asfalcie szybko przebiłem się do przodu i usadowiłem się w grupie goniącej czołówkę. Doszliśmy ich na zjeździe na jakieś 40-50 metrów ale kolejny podjazd i znów się oddalili. Czołową grupę prowadzi Arek Krzesiński. To bardzo mocny zawodnik, ścisła szpica polskiego MTB, chociaż nie tak znany jak pozostali. Arek pomimo tego, że ma możliwości aby wygrywać najbardziej prestiżowe cykle maratonów to woli jednak imprezy w stylu Cyklokarpat czy takie jak tan , w którym właśnie ciągnie czołówkę za sobą.

Po takim ostrym starcie musze chwilę odsapnąć. Nie przyjechałem tu żeby wygrać ale jak już mam jechać to pasuje przynajmniej powalczyć o jakiś niezły wynik. Szybko oceniam kto jedzie ze mną i jakie ma możliwości. Obok jedzie Kuba Gryzło, na razie idzie mu ciężko ale to typowy maratończyk, wolno się rozkręca, z każdym kilometrem będzie coraz mocniejszy. Moja obecna forma nie pozwala na nawiązanie walki z takim zawodnikiem. Poza tym to młodsza kategoria, nie zagraża mi więc nie ma co szarżować za nim.

Jest też dwóch młodych zawodników. Kolarskie sylwetki sugeruję dobre warunki ale zostali w tyle, być może początkujący, widać że nie są jakoś specjalnie mocni. Jeśli pomimo świetnych warunków fizycznych nie zostawili mnie na tych pierwszych podjazdach to ciężko im będzie na dalszej części trasy ze mną. Jedzie też jakiś mocno zbudowany gość. Jest groźny bo jakaś starsza kategoria, być może nawet z mojej. Typowy siłacz, sylwetka ewidentnie zbudowana na siłowni, podjazdy pokonuje na stojąco. Słaby nie jest ale jak długo będzie mógł generować takie moce? Trasa nie jest długa, ale 30 kilometrów na stojąco to nikt nie jest w stanie przejechać.

Kończy się asfalt, wjeżdżamy w teren. Organizator ostrzegał, że pierwsza część trasy jest bardzo błotnista. Tragedii nie ma ale szybko łapię warstwę błota na całym ciele. Pierwszy terenowy podjazd trzeba z buta dawać. Na razie jedzie się dobrze, ustabilizowałem puls i staram się równym tempem posuwać do przodu. Gość z siłowni ma wyraźne problemy z jazdą w błocie. Kilka razy próbuję go wyprzedzić ale nie ma gdzie, co chwilę kałuże z wodą, facet mija je bokiem, nie ma miejsca na dwoje. W końcu decyduję się wyprzedzić go przejeżdżając przez kałużę. Traf chciał, że była bardzo głęboka i prawie zatrzymałem się w jej środku. Gostek ucieka na kilka metrów. Napęd po takiej kąpieli zgrzyta jak zarzynana świnia. Dochodzę znów gościa i łykam go na krótkim podjeździe.

Pomimo tego, że nawet jakoś jadę czuję, że to nie jest to. Niby podjeżdżam dosyć sprawnie ale nie mam tego odejścia jakie nieraz czułem. Płaskie odcinki nie jestem w stanie pokonywać na blacie. Każdy podjazd wymaga ode mnie chwili odpoczynku na szczycie, puls nie spada w dół tak szybko jak bym sobie tego życzył. Na szczęście nawet to starcza mi do tego żeby uciec dwóm młodzieńcom oraz strong-menowi. Przede mną jednak kolejna przeszkoda. Drogę przecina rzeka o szerokości kilku metrów. Woda mętna nie widać dna, szukam jakiegoś węższego miejsca, nie ma nic takiego, schodzi mi kilkanaście sekund, w końcu nie widząc wyjścia atakuję ją z buta. Okazuje się płytka i o twardym podłożu, gdy dochodzę do drugiego brzegu dojeżdża siłacz i widząc mnie brodzącego po kostki w wodzie sprawnie pokonuje rzeczkę na rowerze. No i 30-sekudnowa przewaga poszła się rypać. Po chwili kolejna rzeka, tym razem atakuję ją na rowerze, nie jest taka łatwa jak poprzednia ale udaje się przejechać. Znów jedziemy w kupie. Jadę pierwszy, dłuższy odcinek dosyć trudnego zjazdu błotnistą ścieżką, jadę dosyć szybko, muszę tutaj odskoczyć trochę. Cały czas słyszę jednak za sobą rywali. Gdy drga robi się sucha i teren się wypłaszcza czas na rozglądnięcie się.

Strong-men jednak został gdzieś z tyłu, jedziemy w trójkę, ja i tych dwóch młodych z początku wyścigu. Jeden wyraźnie słabnie, zostaje na jakimś podjeździe. Małe kłopoty orientacyjne, jedziemy na czuja, z przeciwka nadjeżdża Kuba Gryzło wprowadzony w błąd przez jakiegoś dzieciaka mówiącego jakoby jechał złą trasą. My też nie jesteśmy pewni ale decydujemy wszyscy razem jechać dalej tą trasą. Kuba zawraca i jedzie razem z nami.
Chłopaki mocno dają podjazd i zostaję z tyłu. Czuję, że muszę trochę zwolnić bo długo nie pociągnę takim tempem. Zostaję sam, z tyłu spokój, nie ma już co się szarpać, tych z przodu nie dogonię, muszę tylko pilnować tyłów. Dobrze, że błoto się skończyło bo kałuża skutecznie wypłukała smar z łańcucha i łańcuch na małej tarczy coraz częściej przejawie skłonności do zaciągania.

Dalszą trasę pokonuję już spokojnie. Robimy pętlę i wpadamy na część tarasy, którą już jechaliśmy. Szybko zbliżam się do mety czując, że coś nie jest tak. Miało być 30 km, a tymczasem ja mam 20 km na liczniki i już widzę dojazdówkę do mety. Trochę głupieję i tuż przed linią mety po pokonaniu stromego zjazdu zatrzymuję się pytając się kogoś jaką długość miała trasa. Na mecie widzę jednak Arka i Kubę więc jadę w ich stronę przejeżdżając linię mety. Okazuje się, że trasa jednak została skrócona w związku z nocnymi opadami deszczu.

No i teraz podsumowanie. Udało się stanąć na pudle ...ale ten wynik traktuję z naprawdę dużą rezerwą. Nie ma nogi, nie ma szybkości, nie ma wytrzymałości siłowej. Na leszczy starczyło ale z solidnymi maratończykami mam problem. Z drugiej strony nie jest źle. Zrzucić skumulowane w wakacje kilogramy, zrobić solidna bazę, wprowadzić bardziej intensywne treningi i można by w sumie pokazać się nawet u Golonki. Ale jeśli już to raczej w przyszłym sezonie.



  • DST 20.97km
  • Teren 15.00km
  • Czas 01:27
  • VAVG 14.46km/h
  • HRmax 180 ( 99%)
  • HRavg 161 ( 88%)
  • Kalorie 1130kcal
  • Podjazdy 560m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 kwietnia 2012 Kategoria Zawody

Wkurzony.

Pierwszy start w tym roku, miało być miło i przyjemnie, bez napinki, zabawa. I było przez chwilę. Zaraz po starcie lecimy wygodnym singielkiem lekko w dół. Mijam bokiem kilku gości i zajmuję zdawało by się wygodne miejsce w stawce. Przede mną gość w ciuchach Sikorskiego, przed nim pruje Maciu, a jeszcze kawałek przed nim zasuwa Lukcio. Droga wygodna, suchutko, fajnie wyprofilowana, składamy się w kolejne zakręty i mocno dokręcamy na blatach. No i właśnie w takim momencie, gość z przodu, na prostej drodze, przy prędkości 40 km/h (sprawdzane na Garminie)nagle gwałtownie hamuje. Żeby tak jakieś trudności techniczne były, ciężki zjazd, uskoki, kamienie, korzenie....ale tutaj!!!!

Momentalnie siedzę gościowi na kole, nawet nie było czasu na reakcję, zanim się zorientowałem już leciałem ponad kierownicą. Gość ogląda się za siebie i rzuca krótkie "sorry" No i co mi z tego, szybko podnoszę się z ziemi, wsiadam na rower, jeszcze kilkaset metrów jadę dalej, dopiero gdy adrenalina przestaje działać, a wraz z nią znieczulenie to wiem, że ten wyścig dla mnie się skończył.

Rzadko bywam taki spontaniczny, ale teraz napiszę to wprost. Jestem wkurzony bo o ile nieraz już leżałem, różne przygody było to tym razem nie czuję się ani trochę winny. Jak ja zaczynałem swoją przygodę z zawodami to znałem swoje miejsce w szeregu. Znam je również teraz chociaż już trochę doświadczenia złapałem. Po prostu nie pchałem się nigdy na czub wyścigu jeśli nie umiałem jeździć.

Tak więc chcę publicznie podziękować zawodnikowi z Timu Sikorski za manewr hamowanie na prostej i gładkiej ścieżce dzięki, któremu jestem wyłączony z jazdy na rowerze pewnie na kilka tygodni. DZIEKUJĘ !!!
  • DST 26.79km
  • Teren 5.00km
  • Czas 01:46
  • VAVG 15.16km/h
  • HRmax 174 ( 96%)
  • HRavg 102 ( 56%)
  • Kalorie 1257kcal
  • Podjazdy 491m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 11 września 2011 Kategoria Zawody

Maraton Jasło - to już chyba koniec.l

Koniec ściganie w tym roku. Co będzie za rok to się zobaczy.

Na maraton w Jaśle trochę się przygotowywałem. Począwszy od końca czerwca moja forma gwałtownie zniżkowała czemu zresztą nie przeciwdziałałem. Jednak po przejechaniu maratonu w Komańczy przeżyłem szok gdy przekonałem się co dzieje się z organizmem po 6 tygodniach obijania się. Widziałem, że tak będzie ale moc z jaką uderzyła we mnie rzeczywistość oszołomiła mnie wręcz i nie ukrywam, że przygnębiła.

Wiecie jak to jest, człowiek przyzwyczajony do walki o trofea przyjeżdża na maraton po dłuższym czasie obijania się. Wie, że nie jest w stanie walczyć na swoim zwykłym poziomie, ale w najgłębszych zakamarkach duszy czai się nadzieja. Przecież tego robiłem, tamtego objeżdżałem, może jednak uda się to zrobić ponownie. I chociaż jest przygotowany na porażkę to ta jest sporym rozgoryczeniem.

Dlatego właśnie postanowiłem pożegnać sezon z Cyklokarpatami z honorem. Potrenowałem trochę w sierpniu i jechałem do Jasła nadzieją na jako-taki wynik.
Pogoda dopisała, wyszedł cudowny maraton. Aż chce się jeździć na takie. Jeśli tak będą wyglądać maratony w przyszłym sezonie to chcę w nich jeździć :)

Runda honorowa po Jaśle przebiegła bez wypadków. Po wjeździe na pierwsze szutry peleton szybko zaczął się rozciągać, a gdy pojawiły się pierwsze podjazdy wszystko zaczęło się rwać i dzielić na grupki. Byłem dosyć daleko z tyłu i dopiero podjazdy pozwoliły mi przebić się trochę do przodu. Na tyle żeby znaleźć się w sprawnie jadącej części stawki ale też nie zagotować już na samym początku.

Kątem oka dostrzegam Andrzeja Wytrwała z Tarnowa. Omal z nim nie przegrałem w Komańczy, teraz jest chyba lepiej bo bez większego wysiłku odjeżdżam mu na pierwszej górce. Jeden podjazd, drugi podjazd i zaczynam kojarzyć rywali. Jest z przodu Kuba Zbiegień, jedzie Wojtek Szustak z Tarnowa, Jurek Świderski też śmiga obok.

Początki mam zawsze kiepskie, nie inaczej jest i tym razem, dlatego też nie cisną na siłę i raczej próbuję wejść w swój rytm. Nie ma tragedii, wprawdzie wymienione wyżej osoby powinny być już sporo za mną ale ich obecność oznacza przyzwoitą jazdę.

Tutejsze górki nie są długie ale za to bywają strome. Zbliżamy się do masywu Liwocza i podjazdy zaczynają wchodzić w nogi. Kuba Zbiegień i Jurek Świderski zostają w tyle ale Wojtek wraz z gościem w stroju Sikorskiego i jeszcze ktoś pomału odjeżdżają. Na podjeździe pod Liwocz próbuję szarpać i zmniejszyć dystans ale jakoś nie bardzo wychodzi.

Na bufecie łapię tylko picie i szybko staram się zdobyć szczyt. Na górze kawałek lekkiego zjazdu, a potem dwie bardzo niebezpieczne ścianki. Pierwsza bardzo stroma i pełna luźnych kamieni. Pokonuję ją szybko i trzeba powiedzieć, że dosyć ryzykownie. Druga ścianka mniej stroma ale za to prowadzi w wąwozie pełnym głębokich kolein. Gdyby było mokro to w tym miejscu ratownicy mieliby co robić.

Na szczęście jest spoko i uważnie jadąc docieram bez problemów w dół. Kawałem płaskiego i podjazd pod mały Liwocz. Króciutki i szybko go pokonuję. Coś zaczyna mnie przetykać i czuję, że jedzie się świetnie. Mykam jakiegoś gościa i zaczyna się długi i szybki zjazd. Na dole zakręt o 270 stopni. Tuż za mną czai się Michał Żywiec. Krótki ale stromy podjazd, podkręcam trochę tempo, puls idzie w górę ale nogi jakoś dają radę. No to redukcja, ząbek niżej i znów mocno deptam.

Czuję wyraźnie, że zwiększyłem tempo ale skoro organizm nie protestuje to treba to kontynuować. Widać już efekty, szybko mija kolejnego gościa, z przody majaczy koszulka z Jedlicza. To Łukasz Pudło, zamieniamy kilka słów i już pomału odjeżdżam. Potem łykam znów dwóch gości i przed sobą widzę trójkę, która uciekła mi przed Liwoczem. Jedzie Wojtek Szustak, gość z Sikorskiego i jeszcze ktoś. Mykam ich przy pierwszej sposobności i szybko zostawiam z tyłu.

Za chwilę rozjazd na giga ale nie mam jakoś ochoty po raz drugi gramolić się Liwocz chociaż czuję się świetnie. Teraz seria długich zjazdów, łapię oddech i mogę znów mocniej przycisną. Jadę obok Milo Cimbala ze Słowacji. Gość robi postępy, jeszcze rok temu nawet nie myślałem o ściganiu się z nim, a w tym roku objechał mnie w Komańczy. Tym razem również ciężko go urwać. Długo jedziemy razem. Za nami jakiś gość z JSC. Dopiero jakiś dłuższy podjazd pozwala odskoczyć.

Jadę już na maksa. Blokada amorka załączona, twarde biegi w robocie, co bardziej strome fragmenty pokonuję na stojąco. Wyprzedzam kolejnych rywali. Dochodzą Mateusza Dachowskiego, a to oznacza, że jadę już naprawdę nieźle. On również zostaje w tyle. Jest ciężko, dług tlenowy coraz większy. Teren strasznie pofałdowany, nie ma kiedy odpocząć. Znów dochodzę jakiegoś gościa w stroju z Przeworska. Ten już nie daje się tak łatwo urwać. Cały czas słyszę za sobą jego rower.

Do mety już naprawdę niedaleko, a ja jadę już na oparach. Na szczęście ostatnie fragmenty są w miarę płaskie. Przejeżdżamy obok Karpackiej Troi, a potem oszmarny odcinek po byłym nasypie kolejowym pozbawionym już torów. Trzęsie okropnie. Mijam kilku gości ale to już chyba niedobitki z Hobby są. Gość z Przeworska cały czas siedzi mi na ogonie. Wyskakujemy na asfalt i daję już na maxa. Wyskakuję na most na Wisłoce. Ostatni fragment trzeba zejść z roweru. Facet cały czas za mną. Na rower i zjazd na wały. Lecę już w trupa, wiatr szumi w uszach, nogi pieką okrutnie, ledwo łapię oddech ale nie oglądam się za siebie. Nie ma co kombinować, jeśli zachował więcej sił to mnie zrobi na ostatnich metrach. Dlatego szkoda czasu na oglądanie się, wypadanie z rytmu. Byle do przodu. Ciężko się jedzie, wiatr wieje prosto w twarz. Jeszcze kilkaset metrów do zjazdu z wału, a ja już nie wydalam. Siły opuszczają mnie coraz bardziej, na kasecie łańcuch wędruje na ósmy bieg, potem siódmy, w końcu przesuwam manetkę na szóstkę. Niech się dzieje co chce. Nie mam już sił. Obracam głowę i widzę za sobą pustkę. Spokojnie zjeżdżam z wału i już bez stresu pokonuję linię mety.

15 miejsce w open i drugie w kategorii M4 bardzo cieszy. Może obstawa nie była jakaś super mocna dzisiaj ale przynajmniej pojechał dobrze. Było warto potrenować trochę w sierpniu. Honorowo zakończyłem ten sezon ścigania.


  • DST 59.70km
  • Teren 15.00km
  • Czas 02:46
  • VAVG 21.58km/h
  • HRmax 178 ( 98%)
  • HRavg 158 ( 87%)
  • Kalorie 2686kcal
  • Podjazdy 1170m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 czerwca 2011 Kategoria Zawody

Maraton Kluszkowce.

Tak wybierałem się na ten maraton jak sójka za morze. W sumie to w piątek wieczorem podjąłem dopiero decyzję o wyjeździe. Jakoś nie miałem ochoty zrywać się o 5 rano z łóżka i wybrałem dystans mega.

Początek to kawałek zjazdu po asfalcie, a potem to już prawie non stop do góry. Przez 20 km. Jak zwykle start nie poszedł mi za dobrze. Strome podjazdy trochę mnie zatkały ale nie było też tragedii. W miarę upływu czasu jechało się coraz lepiej i przed Lubaniem zacząłem pomału wyprzedzać towarzystwo. Może nie jechałem tak mocno jak bym sobie tego życzył ale zapowiadało się to wszystko fajnie. Po osiągnięciu szczytu Lubania mieliśmy chwilę oddechu jadąc halami. Kilka ciekawych zjazdów po kamieniach i generalnie jazda grzbietem czyli góra..dół..góra..dół..

Dalej zaczął się już właściwy zjazd z Lubania. Jadę raczej spokojnie, w miarę upływu lat zjeżdżam coraz bardziej asekurancko. Poza tym nie chciałem ryzykować bo za kilka dni wyjeżdżam na rowerowy urlop do Albanii. Tak sobie spokojnie jadąc wpadam na kamień, rzuciło mnie w stronę drzewa. Jakoś tam udało się uratować ale tylne koło mocno mi podbiło, spadłem z całym impetem na siodełko i słyszę trzask.

W sumie to nie zdziwiłem się bardzo bo siodełko było już uszkodzone i tylko czekałem na chwilę kiedy to się stanie. Tak stwierdziłem, że co ma leżeć na wpół sprawne na półce. A tak to pękło i koniec :)

No ale kolorowo nie było bo ostałem się bez siodełka w chyba najbardziej oddalonym miejscu od mety. Najpierw próbuję zjeżdżać bez siodełka ale nie ma szans na to. Mam na szyi smycz, używam jej do obwiązania siodełka wokół sztycy. Jakoś to się trzyma ale na słowo honoru. Na tyle żeby nie odpaść. No ale przynajmniej jestem zabezpieczony do nadziania się na wspornik siodła.

Oczywiście prędkość jazdy spada zdecydowanie. Najwięcej problemów jest na zjazdach, zwłaszcza tych terenowych. Podjazdy też nie są łatwe ale jakoś da się jechać. Kosztuje to sporo sił ale nawet idzie. Kilometry wloką się teraz okropnie. Zatrzymuję się przy strażakach i pytam czy nie mają sznurka. Gdyby tak solidnie to obwiązać to było by dużo lepiej. W międzyczasie minęło mnie sporo ludzi ale tylko jedna osoba wzbudziła mój niepokój. Do momentu awarii jechałem dobrze i liczyłem się na prowadzenie w kategorii M4. Dopiero teraz wyprzedza mnie ktoś kto sprawia wrażenie, że mi zagraża.

Udaje się go dojść na podjeździe i szybko zwiększam przewagę. Podjazd jest dosyć długi, osiągamy wysokość ponad 900 m.n.p.m. Na górze o gościu ani widu, ani słychu. Potem kawałek płaskiego i długi, trudny zjazd. To dla mnie koszmar. Dosłownie nie sposób tędy jechać bez siodełka. Rower wyczynia cuda, środek ciężkości cały czas się przesuwa. Nie sposób utrzymać go w ryzach. Tracę cenne minuty, znów wyprzedza mnie kilka osób, wśród nich ten, którego się obawiałem.

No cóż zobaczymy na mecie jak to będzie. No i okazało się, że moje obawy były uzasadnione. Facet objechał mnie o 3 minuty i wygrał w naszej kategorii.
Można powiedzieć, że przegrałem na własne życzenie wobec czego nie będę narzekał.
Chociaż szkoda, bo nie aż tak często udaje mi się wygrywać.

  • DST 44.72km
  • Teren 35.00km
  • Czas 03:17
  • VAVG 13.62km/h
  • HRmax 175 ( 96%)
  • HRavg 155 ( 85%)
  • Kalorie 2819kcal
  • Podjazdy 1465m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 maja 2011 Kategoria Zawody

Powerade Marathon - Krynica. Dr Jekyll i Mr Hyde :)

Takiego startu jeszcze nie przeżyłem. Wszyscy straszyli pogodą, było wiadome, że deszczu nie unikniemy, no ale w to co się stało, to trudno nawet uwierzyć. Sygnał startu i dosłownie ściana deszczu. Jak na zawołanie, jak na sygnał dosłownie.
Psycha mi siadła w sekundzie. No bo jeśli teraz tak pucuje to co będzie dalej na trasie. Jak zachowa się organizm ubrany w mokre ciuchy gdy minie startowe podniecenie i zacznie się kilkugodzinne tyranie. Ciepło nie jest, liczyłem się z opadami i ubrałem odpowiednio, ale nie zakładałem, że już na starcie niebo potraktuje nas wiadrami wody. Jak zachowa się sprzęt? Strugi wody płynące ulicą penetrują napęd i bez emocji wypłukują pieczołowicie nakładany wczoraj smar. Okulary moment parują i już na pierwszym podjeździe trzeba je ściągać aby coś zobaczyć. No i w końcu co jest ze mną??!! Dlaczego te nogi nie chcą kręcić, dlaczego tętno nie może wznieść się ponad 160 uderzeń. Dlaczego wlokę się jak żółw?

Taki fatalny początek, a jak się okazało później w miarę upływu czasu było jeszcze gorzej. Zdobywamy pierwszą górkę, jakiś zjeździk, kolarz przede mną omija jakąś dziurę. Ja już nie mam czasu, próbuję poderwać przednie koło ale już za późno i czuję jak przód roweru leci w otchłań. Takiego lotu jeszcze nie zaliczyłem. To było jakoś tak, że najpierw poszybowałem w górę, gdy stopy miałem na wysokości kierownicy moje ciało zaczęło posuwać się do przodu i przeżyłem chwilę jakich wiele przeżył Adam Małysz. Może rekordu świata nie zrobiłem ale obstawiam, że rekord tej dziury należy do mnie.

Pozbierałem się jakoś i gonitwa za rywalami. Pierwsze zjazdy pokonuję dosyć zachowawczo. Tak wychwalane przeze mnie Rocket Rony spisują się nieźle ale na mokre korzenie nawet one nie poradzą. Szybko zaczynają się problemy z napędem. Młynek z przodu zaciąga okropnie, w zasadzie jestem pozbawiony jazdy na nim. Nadal nie mogę dogadać się z własnym organizmem i pomimo prób mocniejszej jazdy nic z tego nie wychodzi. Robimy bardzo stromy zjazd po błotnistym stoku. Jest bardzo stromo, kawałek zjeżdżam ale nie trwa to długo, drobny błąd i leżę na boku. Ludzie próbują zjeżdżać, z podobnym skutkiem, jedni dłużej, inni krócej ale generalnie kończy to się glebami.

Potem długi zjazd okropnie kamienistą drogą. Pomimo dobrego amorka mam wrażenie jak gdybym jechał na sztywniaku. Ręce zdają się już eksplodować. Dochodzi do sprzężenie zwrotnego. Trudno mi operować hamulcem gdyż raz, że dłonie odmawiają wspołpracy, a dwa, że takie wibracje, że strach oderwać choćby jeden palec od chwytów. Nie hamuję więc jadę coraz szybciej. Zaczyna pojawiać się panika. JADĘ ZA SZYBKO!! ZARAZ WYKROCHMALĘ .

Jakoś jednak wracam do świata żywych. Docieramy do asfaltu, a kawałek dalej zaczyna się podjazd na Jaworzynę. Jechałem tędy już kilka razy i wiem co można się po nim spodziewać. Mozolna i długa wspinaczka do góry. Gdzieś z przodu dostrzegam Spootnicka i to pierwszy pozytywny sygnał. Za to z napędu dochodzą same negatywne. Ktoś mnie wyprzedza i pyta się jaka kategoria jestem. Mówię jak jest, okazuje się, że to Wojtek Kozłowski. Też M4, chwilę gadamy i jedziemy razem. Jedzie w moim tempie więc nie jest źle. Muszę się go trzymać, być może między nami rozegra się walka o pudło.

Niestety robi się coraz stromiej. Młynek zaciąga okropnie, Wojtek odjeżdża i coraz trudniej mi go dogonić po szarpaniu się ze sprzętem. W końcu podejmuję strategiczną decycję. Muszę mieć młynek, jadę dystans giga. Do mety pozostało 50 km, nawet jeśli teraz wyjadę te stromizny na średniej tarczy to później zapłacą za to srogą cenę. Mam szmatkę, czyszczę łańcuch, a następnie obficie traktuję go smarem. W międzyczasie mija mnie kilkunastu kolarzy. Gdy kończę właśnie przejeżdża Justyna Frączek. To dowód na to, że naprawdę jest kiepsko dzisiaj. Justyna dobrze jeździ ale ja jednak facet jestem i powinienem być już kilka km z przodu. Potem za plecami słyszę znajomy głos Szbikera.

No nic, jedziemy dalej. Smarowanie pomogło, dalsza cześć podjazdu mija jako tako. Coś jak by mnie przetkało. W końcu pomału zaczynam wyprzedzać. Trauma z początku jak by mija i wraca znajome uczucie gdy pedały zdają się być jakieś miękkie takie. Wiadomo, gardło piecze od oddechu, mięśnie bolą, puls skacze ale cała ta ludzka machineria posuwa się do przodu. Wolno ale skutecznie.

Zjazd do Wierchomli, tam przy drodze stoi Maciu i pyta o telefon. Nie pomogę mu niestety. Wyprzedzam kogoś w koszulce bikestats. To jpbike, czasem zaglądam na jego blog rowerowy. Dłuższy kawałek asfaltu wykorzystuję na przemyślenia. Kiepsko dzisiaj jest, pewnie rywale daleko z przodu. Może chociaż powalczę z Wojtkiem. Jechał moim tempem, na smarowanie straciłem ze 2-3 minuty. Do mety jeszcze kawałek, jest szansa go dogonić tym bardziej, że jakoś się rozkręciłem. Muszę go dogonić. Zbyt często jechałem maratony gdzie przegrywałem o sekundy czołowe miejsca.

Za Wierchomlą zaczyna się bardzo długi podjazd. Najpierw kawałek asfaltu, potem szutrówka, dalej jedzie się glinianką aż w końcu posuwamy się w górę wąskimi ścieżkami. Ten podjazd zdaje się nie mieć końca. Do czego to doszło, czy kiedyś mogłem sądzić, że właśnie takie podjazdy staną się moim wybawieniem. Długie podjazdy to zmora maratończyków, wykańczają, wysysają siły. Ja też przeżywam tu ciężkie chwile ale ZACZYNAM JECHAĆ. Kolejne sylwetki kolarzy zbliżają się do mnie, potem pojawiają z boku, w końcu zostają za plecami. Mijam Erni-ege. Mówi do mnie, że gość z M4 jest z przodu. Widzę kilka metrów przed sobą znajomą sylwetkę.

Dojeżdżam, Wojtek się pyta - kto za mną? No ja - mówię.
Piotrek ? Tak ,odpowiadam. Obaj wiemy, że fajnie pogadać ale w końcu ścigamy się ze sobą. Jadę z tyłu, badam rywala. Doszedłem go, a to wiele mówi. Kilka minut wyczekiwania i w końcu decyzja. Wóz albo przewóz. Wojtek fajny gość, ale pora go zostawić na tyłach. Czekam na jakiś stromy fragment i daję ogień. Kilka minut jadę na maksa, łykam przy okazji kilka osób. Nie oglądam się za siebie. Tu nie chodzi o taktykę, mam siłę to trzeba dawać ile fabryka pozwala.

Podjazd ciągnie się nadal i pomału zaczynam odczuwać jego trudy. Znów problemy z młynkiem ale póki co nie decyduję się na ponowne smarowanie. Szkoda czasu. Lecimy teraz grzbietem. Gdzieś tutaj łączymy się z zawodnikami mega. Akurat jedzie Andy, kilka słów wzajemnej otuchy i jedziemy dalej. Teraz mijam Michała, który przyjmuje od stojącej obok mamy jakiś zestaw przetrwalnikowy

Dalej seria krótkich ale śliskich zjazdów, podjazd po stoku narciarskim i wypadamy w Krynicy. Pozostała nam jeszcze Góra Parkowa. Na bufecie Miki oferuje smarowanie łańcucha z czego skrzętnie korzystam. Opłaciło się bo chociaż Parkowa to nie Jaworzyna, to aby tam wjechać trzeba było pokonać kilka stromych ścianek. Bez młynka było by ciężko.

Z Góry Parkowej słynny zjazd. Atakuję go na rowerze, przesuwam się za siodełko, bardzo stromo i ślisko ale jakoś jadę. Z opisów na forum pamiętam, żeby jechać po prawej. Jakaś kobitka również krzyczy - jedź z prawej. Cóż z tego jak zniosło mnie na lewą stronę, na razie jakoś sobie radzę ale w końcu podejmuję próbę zmiany toru jazdy. To błąd - uślizg przedniego koła i leżę. Szybko się podrywam i zbiegam w dół. Teraz seria łatwiejszych ale też nieprzyjemnych zjazdów.

W końcu docieram do ostatniego. W dole widać już drogę wyłożoną kostką, kilka osób pokrzykuje i robi zdjęcia. Aby tam, dotrzeć muszę pokonać kilkumetrowy odcinek po korzeniach. Pasuje zrobić pokazówkę kibicom. Puszczam klamki hamulcowe i momentalnie nabieram prędkości. Korzenie prawie przelatuję, a na dole z przerażeniem dostrzegam przed sobą betonowy murek. Obok kilka schodków prowadzących na drogę.
Aż mi trudno teraz uwierzyć jak szybko wtedy myślałem. Tyle opcji przewinęło się przez moją głowę.
1- wpadam na murek z pełną prędkością. Sprawa oczywista. Nie będzie czego zbierać
2- podejmuję próbę wjechania na schody. Jeśli się nie uda to patrz pkt 1, jeśli się uda i nawet jakoś zeskoczę z tych schodów to wyląduję na przeciwległym murze i będzie niewiele lepiej niż w punkcie 1
3- stosuję hamowanie awaryjne i kładę się na boku.

Byś może instynkt pokierował moimi poczynaniami bo wybrałem opcję trzecią i z impetem ląduję na lewym boku. Na szczęście sporo trawy i miękkie podłoże łagodzą ból upadku. Nie mam jakichś większych obrażeń i szybko wsiadam na rower. Na metę docieram już spokojnie ignorując sprinterów walczących ze mną na tych ostatnich metrach.

Podsumowując - ten maraton jechało dwóch Furmanów. Jeden leszcz, nie wierzący w swoje siły i ten drugi do którego przywykłem w tym roku. Dobrze, że to ułożyło się tak jak ułożyło i początek należał do pierwszego. Dzięki temu ten drugi mógł podciągnąć wynik i nadrobić starty z pierwszej części. Lekko nie było, miałem sporo chwil naprawdę kryzysowych. Pomimo tego jakoś się pozbierałem i bardzo się cieszę, że pomimo słabości udało się zająć miejsce na pudle. Tym bardziej się cieszę, że jechałem na 4 miejscu, wtedy o tym nie widziałem ale podświadomie czułem, że muszę się zmobilizować i dojść Wojtka Kozłowskiego, bo być może ktoś z nas stanie na tym upragnionym pudle. Udało się, ale sporo mnie to kosztowało.

Co dalej? Sam nie wiem. Nie ukrywam, że zaczynam pomału pękać. Zabierzów, Iwonicz, Krynica kosztowały mnie sporo zdrowia. Na hasła deszcz i błoto przechodzą mnie ciarki. Za kilka dni maraton w Muszynie. Z jednej strony nie chce mi się, ale z drugiej jest szansa zmierzyć się z Krzyśkiem Gierczakiem. Będzie również Mariusz Sychowskie. To ścisła czołówka kategorii M4. Dobrze było by się sprawdzić. Wprawdzie forma jakoś zaczyna przeciekać przez palce, ale nie ma też tragedii.

Zobaczymy jeszcze co ze sprzętem. Póki co na bank zgubione okulary. Klocki pewnie do wymiany, za chwilę idę oblukać jak łożyska i inne sprawy. Finanse też są ważne, jeśli budżet nie puści to sorry Winnetou :)



__________
  • DST 67.53km
  • Teren 60.00km
  • Czas 04:57
  • VAVG 13.64km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • HRmax 166 ( 91%)
  • HRavg 147 ( 81%)
  • Kalorie 4155kcal
  • Podjazdy 2405m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 maja 2011 Kategoria Zawody

Cyklokarpaty - Iwonicz Zdrój - 5 minut od raju.

Po maratonie w Zabierzowie byłem okropnie zryty. W środę podjąłem próbę mocniejszego treningu ale to była tylko próba. Noga nie chciała kręcić wobec czego w zasadzie cały tydzień wyszedł mi regeneracyjny.

Stojąc na linii startu w Iwoniczu obserwowałem rywali. Nie dojechał Krzysiek Gierczak ale za to zobaczyłem Mariusza Sychowskiego z Nowego Sącza. To mocny zawodnik, przewaga psychologiczna była po jego stronie. W Maju zrobił mi łomot na Klasyku Beskidzkim, a ostatni raz udało mi się z nim wygrać na maratonie w Sanoku 2009. Z takich pobieżnych kalkulacji przedstartowych wychodziło, że pomiędzy nami rozegra się walka o zwycięstwo w kategorii M4. Ale to tylko kalkulacje gdyż zawsze istniała możliwość, że na zawody wpadnie ktoś mocny i pokaże nam jak jeździ się na rowerze.

Wobec powyższego plan był prosty. Po pierwsze primo, trzymać się Mariusza. Po drugie primo, jeśli uda się go wyprzedzić i urwać to jechać na 100% i zachować dobre tempo do końca.

Start w Iwoniczu jest bardzo ciężki. Pierwsze kilka km leci mocno pod górę. Najpierw serpentyny po asfalcie, potem szutrówka, kawałek terenu w lesie i w końcu mozolna wspinaczka po trawie. Słońce grzeje na całego, prędkość 4-5 km/h, brak chłodzącego wiaterku, organizm pracuje na pełnych obrotach. Jest gorąco i ciężko, w ustach moment robi się sucho, szybko zaczynam korzystać z bidonu.

Zgodnie z założeniami trzymam się Mariusza. Nie znam jego obecnych możliwości wobec czego przyjmuję strategię wyczekiwania na jego krok. Na szczycie wzniesienia jest kilka metrów przede mną. Gdy zaczyna się zjazd zatrzymuje się i coś grzebie przy łańcuchu. Przejeżdżam obok i szybko zjeżdżam w dół. Dosyć bystro w dół, droga dobra, leci się solidnie. Czuć swąd palonych klocków.

Wypadam na asfalt. Szybko robi się mały peletonik, który mocno ciągnie do przodu. Jedzie Łukasz Pudło, Sławek Skóra, LoveBeer. Chłopaki dają naprawdę mocno, ktoś tam wyraźnie ma ochotę rozerwać grupę i idzie kilka bardzo mocnych zmian ze zmianą kierunku jazdy. Do pierwszego większego podjazdu jedziemy jednak razem. Dopiero gdy nachylenie wzrasta zaczyna się to rwać. Ja odpuszczam, to dopiero początek jazdy, nie chcę się zakwasić, muszę utrzymać mocne ale równe tempo.

Z tyłu dojeżdża Sławek Skóra i razem pokonujemy dalszą część trasy. Nie ma jakichś wielkich gór ale nie jest łatwo. Kilka razy muszę młynek włączyć. Wykończają podjazdy po trawie. W słońcu, nierówna nawierzchnia, nie wiadomo czy jechać twardo czy miękko, muldy wybijają z rytmu, słońce przypieka. Fatalnie się jedzie. Z przodu majaczy jakaś koszulka. Wygląda, że to Łukasz Pudło z Jedlicza. Jechał w peletonie, który urwał mnie na podjeździe jakiś czas temu. Jak widać warto było odpuszczać bo szybko zbliżamy się do niego.

W trójkę pokonujemy dalszą część trasy do mety. Sławek jedzie mega i zaczyna pomału podkręcać tempo. Szybko zbliżamy się do mety. Na niebie gromadzą się chmury i zaczyna grzmieć. Pokonujemy krótką sekcję XC i przejeżdżamy obok mety gdzie znajduje się wjazd wjazd na drugą rundę. Sytuacja wygląda następująco. Za nami runda mega, w nogach 48 km i 2h 9 minut jazdy. Druga runda ma około 18 km. Zaczyna się bardzo stromym i trudnym podjazdem. Pełno korzenie, kamieni, ostro w górę. Grzmi coraz bardziej, wygląda na to, że nie unikniemy deszczu.



Po kilku minutach spadają pierwsze krople deszczu. Uderzając w suchą jak pieprz drogę wzbijają maleńkie grzybki. W miarę upływu czasu grzybki powstają większe i coraz częściej. Pioruny uderzają coraz bliżej. Kilka razy walnęło naprawdę blisko. Akurat pokonuję bardzo stromy podjazd, po nim jest kawałek jazdy po trawie i dalej dosyć trudny zjazd. Dojeżdżając tam czuję lekki niepokój gdyż moje Pythony nie radzą sobie w takich warunkach.

Pierwsze metry zjazdu i próby hamowania kończą się niepowodzeniem. Lepiej nie tykać się klamek hamulcowych bo to grozi glebą. Rower tańczy jak mu pasuje. Krótki trawers atakuję ze sporą prędkością będąc świadomym, że skończy to się glebą. I tak jest, rower kładzie się boku, a ja zaliczam solidny lot z lądowaniem w rowie. Zanim się wyzbierałem przebiega obok Łukasz.

Próbuję wsiąść na rower ale to nie jest łatwe. W końcu się udaje ale znów kolejna gleba. To są jaja. Po prostu zero przyczepności. Żeby chociaż jakiś kamień wystawał z tej drogi, oponki mogły by się chwycić i zapewnić jako-taką przyczepność. A tu nic, gruba warstwa mokrej gliny. Gdy w końcu docieram na dół nie jest lepiej. Po drodze jeszcze kilka mniej spektakularnych gleb ale teraz znów problem z jazdą do przodu. Rower moment łapie błoto, koła przestają się kręcić, pomimo kilkukrotnych prób czyszczenia kończy się tak, że chwytam za mostek i na smyka ciągną go za sobą. Waży pewnie ze 25 kg. Nie jest lekko.

Obok trasy stoi Łukasz, urwał hak. Do asfaltowej drogi mamy jakieś 100 metrów. To najdłuższe 100 metrów na tym maratonie. A raj był tak blisko. Wystarczyło być tu 5 minut wcześnie i mogło być zupełnie inaczej....

Na asfalcie dłuższa chwila czyszczenia roweru, rzut oka do tyłu. Czysto - wygląda na to, że wygram ten maraton. Do mety pozostało jakieś 5 km. Pokonuję je już samotnie. Nie podkręcam jakoś tempa, chcę już tylko dojechać w całości do mety. Ostatni kilometr prowadzi terenem. Słychać jakiś ryk silnika. Sprawa wyjaśnia się gdy wjeżdżam w las. Zakopany w błocie do połowy kół motor, a wokół niego kilku gości walczy i wyrwanie go z błota. Na razie nieskutecznie. Szukam jakiegoś obejścia, ktoś z tyłu krzyczy żebym bokiem szedł.

Pewnie Łukasz poradził sobie z przerzutką i napiera mocno do mety. Obchodzę zakopany motocykl i kątem oka dostrzegam sylwetkę z tyłu. TO NIE ŁUKASZ!
Doszedł mnie Mariusz. Panika! Czy ona 500 metrów przed metą przegram wygrany w zasadzie maraton? W głowie kłębią się myśli. Kto wyjdzie zwycięsko z tej psychologicznej wojny. Mentalnie to ja jestem na przegranej pozycji. Rywal pomimo awarii dogonił mnie po 2 godzinnym pościgu. Atuty są po jego stronie, skoro mnie dogonił ro znaczy, że jechał szybciej. Nieznacznie ale szybciej.

Z drugiej strony taka gonitwa musiała go kosztować sporo sił. Ja jechałem swoim rytmem, tymczasem on musiał cały czas gonić i podkręcać tempo. Musiałem zachować więcej sił.

Daję ogień, ściągam okulary, nie ma miejsca na żaden błąd. Końcówka wiedzie wspominaną już wcześniej sekcją XC. Pierwszy wydostałem się z błota i daje ile wlezie. Wpinam się w pedały, staję w blokach, blat już zapięty. Pokonuję ryzykownie drewniane pomosty. Jest wąsko, nie za bardzo jest gdzie wyprzedzić i w tym widzę swoją szansę. Z drugiej strony obawiam się zjazdów. Jest mokro i muszę uważać na stromych zjazdach. Ostry zakręt o 180 stopni, obracam głowę, nikogo nie ma z tyłu. To dobrze, pokonuję bezpiecznie ostatnie metry i jestem na mecie.



Wygrałem o 30 sekund. Trochę szczęście miałem ale jestem zadowolone ze swojej jazdy. Przyjechałem jako 7 zawodnik w klasyfikacji open, no i pierwszy w M4.
lekko nie było, dobrze jechałem, chociaż miałem wrażenie, że tydzień temu w Zabierzowie jechało mi się lepiej. Ale tam sprzyjała mi aura. Lubię i dobrze się czuję na technicznych zjazdach. Tutaj zjazdy polegały na zapylaniu w dół.

Za tydzień maraton w Krynicy. Nie ukrywam, że boję się tego startu. Nabrałem smaku na dobre wyniki. Forma niby jest ale Krynica będzie bardzo trudna. I kondycyjnie i technicznie. Nie będzie łatwo. Znów będzie bolało....



  • DST 65.38km
  • Teren 50.00km
  • Czas 03:25
  • VAVG 19.14km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • HRmax 176 ( 97%)
  • HRavg 159 ( 87%)
  • Kalorie 3138kcal
  • Podjazdy 1468m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 maja 2011 Kategoria Zawody

Powerade Marathon - Zabierzów. Jest dobrze!

Fatalne prognozy pogody zapowiadane na niedzielę początkowo się nie sprawdzały w Zabierzowie lecz nie wyglądało to dobrze. Tuż przed startem zaczęło kropić. Nie było jakoś specjalnie zimno ale zdecydowałem się ubrać rękawki. Jak się okazało to była bardzo mądra decyzja. Zresztą logistycznie ten maraton rozpracowałem całkiem solidnie. Nówki klocki, nówki opony. Wyciągnąłem z pudełka wygrane w ubiegłym roku w Strzyżowie Rocket Rony i założyłem na koła.

Wszystko wydawało się grać. Taktyka również ustalona. Szacowałem około 5 godzin jazdy. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne ten maraton zapowiadał się na walkę o przetrwanie. Nie będzie miejsca na szaleństwo. Moją mocną stroną jest długa lecz niezbyt intensywna jazda. Wyniszczenie przeciwnika - taka była moja strategia na dzisiaj.

Start zrobiłem dosyć mocno lecz gdy tylko zrobiło się luźniej i usadowiłem się w swoim miejscu stawki trochę odpuściłem. Wyprzedził mnie Spootnick oraz Simo. Ten drugi mocno ciągnął i szybko zaczął znikać z pola widzenia. Spootnick kilkanaście metrów z przodu. Jego nie zamierzałem tak łatwo odpuszczać. Początek maratonu bardzo interwałowy. Nie dziwne, gdyż przebijaliśmy się w poprzek przez dolinki. Kilka stromych i bardzo stromych podjazdów oraz takich samych zjazdów.

Pierwsze zjazdy jadę asekuracyjnie, nie wiem czego mogę się spodziewać po nowych kapciach. Efektem tego są dwa wyloty z trasy gdy nie zaufałem oponom i nie wyrobiłem w zakrętach. Jednak z każdą minutą nabieram zaufania do Rocket Ronów i zaczyna się fajnie jechać. Trzymają rewelacja. To moja pierwsza przygoda z tymi gumkami i muszę powiedzieć, że bardzo miła.

Stawka się pomału stabilizuje. Jest czas na rozglądnięcie się wokół. Mija godzina jazdy. Jedziemy w małym peletoniku. Obok mnie cały czas Spootnick, jest też gość jeżdżący w barwach Torq, który wygląda na moją kategorię. Trzeba będzie się go pozbyć, jedynym sposobem na to jest ucieczka. Przez dłuższą chwilę jedziemy razem ale widać, że każdy ma ochotę na ucieczkę. Trwa tasowanie, co chwilę ktoś wysuwa się na przód, słabnie, dojeżdżamy go, potem ktoś inny. Spootnick zaczyna słabnąć, gdy teren się trochę wypłaszcza i łapię oddech po górach zaczynam podkręcać tempo.

Mija druga godzina jazdy, wchodzę pomału na obroty i naprawdę dobrze zaczyna mi się jechać. Z przodu zaczyna majaczyć czerwona koszulka Simo. Widzę, że często wstaje z siodełka i atakuje podjazdy na stojąco. Simo przejechał w tym roku Cape Epic. Było by fajnie go objechać. Dojeżdżam go tuż przed długim zjazdem prowadzącym kamienistą drogą. Podejmuję kilka prób wyprzedzenia. Jedna z nich omal nie kończy się glebą gdy wjeżdżam na leżący na ukos konar. Kierownica zatrzepotała ale udało się ją opanować i tylko dreszcz grozy przemknął przez moje ciało. Oj - gdybym tam się wyłożył to o własnych siłach bym się chyba nie pozbierał.

Kolejna atak kończy się sukcesem i wychodzę na przód. Przed nami krótki asfaltowy podjazd. Tutaj nie odpuszczam i sprawnie go pokonuję. Mój peletonik został z tyłu i przez dłuższy czas jadę sam. Tereny bardziej płaskie, jest czas na rozejrzenie się pomyślenie nad tym co dalej.

Cały czas kropi lekki deszcz. Zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Zaczynam czuć dyskomfort cieplny. Zwłaszcza palce w dłoniach zgrabiałe przez co utrudniona jest kontrola nad manetkami. Napęd w rowerze rzęzi jak zarzynana świnia. Chyba nie obejdzie się bez smarowania. Wcinam jakiegoś żela. W ogóle staram się co pół godziny wrzucić coś na ruszt bez względu na to czy mam ochotę czy nie.

Pokonuję teraz piaszczyste drogi. W miarę płasko ale jedzie się bardzo ciężko. Kilkunastometrowy odcinek pokonuję biegiem gdyż nie ma szans tego przejechać. Gdy wsiadam ponownie na rower chwytają mnie skurcze w udach. Szok jak dla mnie. Ze skurczami nie mam problemów już od kilku lat. Czasem coś tam mnie zakłuje i pojawiają się pierwsze symptomy ale generalnie spokój. Teraz jest gorzej. Regularne skurcze nie pozwalające na swobodną jazdę.

Po kilku minutach przechodzą i dopiero wtedy kojarzę je z biegiem. No cóż widać wyraźnie, że moje ciało jest już przystosowane pod rower. Warto będzie pomyśleć jednak o jakiejś ogólnorozwojówce. No ale obym tylko takie zmartwienia miał.

Cały czas jadę sam. Z tyłu pusto, z przodu pusto. Dobija już czwarta godzina jazdy. Moja trasa łączy się z mega i pojawiają się kolarze. To mnie trochę mobilizuje do mocniejszej jazdy. Dobrze, bo czułem, że taka jazda w samotności nie jest za bardzo efektywna. Trochę podkręcam tempo. Morale idzie w górę gdyż wpadłem raczej w słabszą część megowców. Łykam jednego po drugim, zjazdy i podjazdy, błoto czy asfalt. Wyprzedzam ogromne ilości zawodników. Ale nie szaleję też za bardzo. Na trudniejszych technicznie fragmentach wolę poczekać spokojnie na dobry moment. Z jednej strony nie ma co ryzykować jazdy gdzieś bokami, z drugiej strony nie jadę po mistrza świata :)

Pojawiają się znów solidne podjazdy. Wjeżdżamy w dolinki, meta już niedaleko ale wiem, że to będzie najtrudniejszy kondycyjnie odcinek trasy. Wcinam ostatniego żela i staram się dać z siebie wszystko. Pojawiają się problemy z małą koronką z przodu. Niby przesmarowałem łańcuch ale coraz częściej zaciąga uniemożliwiając jazdę. Co bardziej strome podjazdy muszę pokonywać albo na środkowej tarczy ( jeśli są do podjechania) albo z buta. Na szczęście takich odcinków nie ma dużo i nie spowalnie mnie to jakoś specjalnie. Para w nogach jeszcze jest więc co się da to pokonuję na środkowej tarczy. Cały czas zjazdy i podjazdy. Trasa już mocno rozjeżdżona, błoto się robi konkretne.

Dłonie mam już strasznie zgrabiałe i zaczynam pomału marzyć o mecie. Na szczęście zero problemów z hamulcami. Nowe klocki sprawdziły się i pozwalają na komfortowe kontrolowanie prędkości na zjazdach. Mijają ostatnie kilometry. Jeszcze jeden zjazd i będzie dojazdówka do mety. Ale to najtrudniejszy zjazd na trasie. Jest trudny nawet gdy sucho, teraz zamienił się przepaść porywającą rowerzystów w swą czuleść.

Pierwszy błąd - nie zdążyłem zdjąć okularów. Chciałem to zrobić ale jakoś zaspałem i mam ograniczone pole widzenia przez zaparowana i schlapane błotem szyby. Drugi błąd - nie zrobiłem należytego odstępy od poprzedzającego zawodnika. Byłem zbyt blisko. Gdy zaczęła się błotnista ściana, gość przede mną kładzie się na bok. Muszę uciekać na lewo żeby nie najechać na niego, a tam teren bardzo mocno opada w dół. Nie widzę dokładnie ukształtowania terenu, mijam tego z przodu i rozpaczliwie próbuję strawersować stok i wrócić na optymalny tor jazdy. Już wydaje się, że jest ok. ale jednak przednie koło nie wytrzymuje i lecę w dół. Nic się nie stało, takie tam obtarcia. Prędkości nie było prawie żadnej więc otrzepuję się tylko i szybko wsiadam na rower aby pokonać ostatnie metry do mety.

Jedziemy Doliną Kobylańską. Błoto okrutne, chlapie na wszystkie strony. Okulary już bezużyteczne, trzeba je ściągnąć. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów jazdy rzeką (dosłownie) i wypadam na asfalt. Krótki podjazd i mijam linię mety.



Podsumowując. Maraton rzeźnia. W dużej mierze przez deszcz i zimno. W słońcu było by dużo przyjemniej. Jeśli chodzi o moją jazdę to wynik świetny. Zajmując 18 miejsce open na dystansie giga tym samym osiągnąłem swój najlepszy rezultat w maratonach Grześka Golonki. Dobrze pojechałem, do tego miałem sporo szczęścia. Obyło się bez kapciów, awarii sprzętowych, jakichś poważnych gleb przez co udało się wskoczyć na ścisłe pudło. Trzecie miejsce w kategorii M4 bardzo cieszy.

Z zielonych bardzo dobrze pojechali Lukcio ( 6 w kategorii M2) oraz Hinol ( 9 w M2). Szkoda, że ten drugi zmagał się z problemami ( kapeć, uszkodzona przerzutka) gdyż była duża szansa na pudło z dwoma zielonymi. Giga ukończyli również Spootnick, który jednak osłabł w drugiej części trasy. Dobrze pojechał szbiker, który pomału zaczyna wracać do formy. Również Michnik ukończył giga, jak i Miki, który po wczorajszym Langu zanotował słabszy występ. Spokojnie giga przejechał też Versus, który chyba w ogóle nie przejmował się zimnem i błotem.
Pepe nie ukończył wyścigu z powodu upadku na trasie.

Jeśli chodzi o megowców to bardzo dobry występ Rozy, która wywalczyła trzecie miejsce w K3. Najszybszy z chłopaków okazał się Andy, po nim finiszował Spinoza. Wycofał się Pocio, który poświęcił dzisiejszy wyścig pomagając kontuzjowanemu rywalowi w oczekiwaniu na karetkę. Glebę wykluczającą z wyścigu zaliczył Kubak.

Tak więc pierwszy maraton w Dolinkach pod Krakowskich przeszedł do historii i zapewne na długo zostanie w pamięci wielu bikerów. Prosta zdawała by się trasa zamieniła się rzeźnię dla sprzętu i ludzi. Ołtarz ofiarny zapełnił się obficie urwanymi przerzutkami, zerwanymi łańcuchami. Były również krwawe ofiary.

Dzisiaj poniedziałek. Trzeba będzie obejrzeć sprzęt i zweryfikować straty. Za tydzień kolejny maraton. Tym razem wracam co Cyklokarpat i będę ścigał się w Iwoniczu. Zobaczymy jak to będzie. Forma wydaje się dobra ale niepokoi mnie ból w nodze, w okolicy kolana. Jakiś naderwany mięsień, który odezwał po 2 tygodniach spokoju. To ten sam, który zaczął marudzić po wyjeździe do Przemyśla. Był spokój, teraz znów coś mruczy. Nie jest to miłe ale optymistyczne jest to, że bardziej go czuję chodząc niż jeżdżąc. Nie ma co martwić się na zapas.

Jakoś to be...



Dane z GPS trochę poparzone bo musiałem gdzieś przez przypadek włączyć pauzę. Rzeczywisty czas jazdy 5:19 + kilka km dystansu :)
  • DST 99.90km
  • Teren 89.00km
  • Czas 05:19
  • VAVG 18.79km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • HRmax 175 ( 96%)
  • HRavg 147 ( 81%)
  • Kalorie 4211kcal
  • Podjazdy 1659m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 maja 2011 Kategoria Zawody

Bikemaraton Zdzieszowice - comback :)

Co tu dużo gadać. Miałem doła po tym klasyku beskidzkim. Pojechałem do Zdzieszowic pełen obaw jak to będzie. Wczoraj byłem w lasku i nawet nieźle noga się kręciła, ale pozwoliłem sobie tylko na kilka minut mocnej jazdy, a tutaj w Zdzieszowicach jednak dłużej trzeba będzie dawać. Zdecydowałem się na jazdę dystansu mega bo po chorobie bałem się dłużej jechać, a poza tym dobrze komponowało mi się to z planami treningowymi.

No nic, wszedłem sobie wcześniej do sektora co okazało się dobrym posunięciem gdyż już po chwili tłok się zrobił taki, że multum ludzi nie mogło wejść za barierki. Spinoza jeszcze się wcisnął, ale Lukcio już nie dał rady.

Start i jedziemy. Ciasno dosyć ale droga szeroka i jedzie się wygodnie. Krótka dojazdówka po płaskim i zaczyna się podjazd na Górę Św. Anny. Nie szaleję bardzo, Spinoza z przodu, z tyłu dojeżdża Lukcio. Droga zaczyna się wyraźnie wznosić, na razie jedzie mi się nieźle ale jeszcze za wcześnie na wnioski. Szybko dochodzimy ogon z pierwszego sektora i wyprzedzamy dużo ludzi. Spinoza trochę został, Lukcio kilka metrów przede mną. Jedna czy dwie serpentyny i wjeżdżamy w teren. Jedzie się dobrze, nie ma jakichś przypadkowych osób i jazda jest dosyć płynna.

Kilka ostrych ale krótkich podjazdów, jakieś szutrowe zjazdy. Lukcio odjeżdża ale i ja czuję, że jest dobrze. Trasa dosyć szybka, bardzo interwałowa, podjazdy na tyle krótkie, że trzeba atakować je na twardych biegach. Cały czas przesuwam się do przodu. Długi asfaltowy odcinek pokonuję w peletonie. Tym razem spokojnie siedzę z tyłu i wiozę się na kole. Prawie plaża, lecimy 35 na godzinę, a ja odpoczywam :)

Gdy zjeżdżamy w teren również nie forsuję tempa i spokojnie wiozę się z tyłu. Zaczynamy kolejny podjazd, o dziwo noga podaje tak, że łykam kolejnych gości. Im stromiej tym coraz bardziej przesuwam się do przodu. To jest jak powrót z dalekiej podróży. Tydzień temu taka wtiopa, a teraz noga podaje aż miło. Już wiem, że dzisiaj będzie dobrze, teraz tylko trzeba to wykorzystać. Nie ma zmiłuj, wcinam żela i odpalam turbo. Przez kolejne kilka minut jadę najmocniej jak się da. Inni też nie próżnują, meta coraz bliżej, każdy podkręca ile potrafi.

Długi i bardzo szybki zjazd. Tutaj już nie ma miejsca na kalkulacje. Lecę ile fabryka dała, podkręcam ile się da, może to i ryzykowne bo jeżdżę na dętkach ale to moje być albo nie być. Ostatnie płaskie kilometry do mety pokonuję już na maxa. Kurz z drogi wciska się do oczu, zaczynam już podkasływać ale teraz to już nie istotne.

No i meta. Bardzo szybki maraton. Niby gór wielkich nie było ale uzbierało się trochę podjazdów. Zmieściłem się poniżej 2 godzin jazdy. Zmęczony byłem ale szybko dochodzę do równowagi. Jak by nie patrzeć to bardzo krótki czas jazdy jak na mnie. Naprawdę jestem zadowolony, miałem doła okropnego, potrzebowałem czegoś takiego. Przyjechałem jako 36 zawodnik na metę, w kategorii przegrałem tylko z jednym rywalem i stanąłem na drugim stopniu podium. Warto było. Co by jednak nie mówić to tęskniłem za moimi ukochanymi Cyklokarpatami. Jadąc wiele razy myślałem o tych wszystkich, którzy w tym samym czasie ścigali się w Strzyżowie. Pozdrawiam wszystkich :) Jeszcze pojeżdżę z Wami!



  • DST 46.49km
  • Teren 35.00km
  • Czas 01:58
  • VAVG 23.64km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 177 ( 97%)
  • HRavg 162 ( 89%)
  • Kalorie 2095kcal
  • Podjazdy 831m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 kwietnia 2011 Kategoria Zawody

Puchar Tarnowa - Las Lipie.

Wyścig jak zawsze w tym miejsce super. Fajna trasa, pogoda wypaśna, towarzycho wyśmienite. Oj było się z kim pościgać. Tym razem zamierzałem powalczyć od samego początku. Forma jest to trzeba pilnować czuba od samego początku. Wystartowałem z pierwszej linii, ogień na maxa, na pierwszym zakręcie wyszedłem na prowadzenie, redukcja raz, wstaję z siodełka, nabieram prędkości, druga redukcja, ogień w nogach....słyszę głośne trrrrraachh....z tyłu chłopaki wołają - po zawodach już masz Furman!

No po zawodach, korba kręci się swobodnie. Po zawodach. Łańcuch leży sobie spokojnie kilkanaście metrów z tyłu. Oczywiście poskładałem to do kupy ale o ściganiu mogłem już zapomnieć. Jeszcze próbowałem z elitą jechać ale sędziowie nie dopuścili mnie nawet poza klasyfikacją z racji dużej frekwencji i tłoku.

Oj kiszkowaty kwiecień wychodzi. Trzeba coś podciągnąć przez najbliższe 2 tygodnie.

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl