Informacje

  • Wszystkie kilometry: 98158.76 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.92%)
  • Czas na rowerze: 202d 00h 10m
  • Prędkość średnia: 20.19 km/h
  • Suma w górę: 848319 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Gran Canaria

Dystans całkowity:999.84 km (w terenie 57.00 km; 5.70%)
Czas w ruchu:59:34
Średnia prędkość:16.79 km/h
Suma podjazdów:20339 m
Maks. tętno maksymalne:171 (94 %)
Maks. tętno średnie:142 (78 %)
Suma kalorii:20573 kcal
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:76.91 km i 4h 34m
Więcej statystyk
Sobota, 18 lutego 2012 Kategoria Gran Canaria

Gran Canaria - Cruz de Tejeda.

Zapowiadali od dzisiaj zmianę pogody. Na lepszą. Po śniadaniu faktycznie wygląda to obiecująco. Dzisiaj nie marnuję czasu, wcześniej wszystko przygotowałem i 8.30 już jestem na rowerze. Czeka mnie ambitna traska więc nie ma czasu na marudzenie. Szybko przebijam się przez Playa del Ingles i kieruję na Carcados de Espinos. Jak zwykle na Gran Canari już 2-3 km od wybrzeża droga zaczyna się mocno wznosić. Szybko zdobywam wysokość. Pogoda rzeczywiście lepsza. Góry w centrum wyspy opalają się w słonecznych promieniach. Gdzieś na wyskości 800 metrów kończy się asfalt i jadę teraz pokrytą czerwonym pyłem i pełną kamieni drogą terenową. O widoczkach nie wspominam nawet bo trudno mi już znaleźć przymiotniki oddające to co widać.

Droga trochę się wypłaszcza, ale nie jest lekko bo okrutnie kaminista. Sporo drzew, w ogóle zielono się zrobiło, jakieś krzaczki, naprawdę przyjemnie. Posuwam się typowymi dla tej wyspy trawersami, które zdają się być wykute w skale. Za zakrętami widać jak dalsza trasa wije się i znika za kolejnymi górami. Po dłuższej chwili takiej jazdy docieram do zjazdu, który sprowadza mnie do zapory w miejscowości Carcados de Arena. Tutaj znów zaczyna się asfalt i znów czekają na mnie podjazdy.

Robi się naprawdę ciężko, podjazd nie odpuszcza ani na chwilę, najgorsze jest to, że wyraźnie widać co mnie czeka i psycha czasami siada. Pogoda nadal dopisuje, widoki obłędne. Docieram do głównej drogi, którą wczoraj zjeżdzałem z Pico. Wyskakuję trochę wyżej ponad San Bartolome de Tirajana i jadę znaną mi już z wczoraj drogą w stronę Cruz de Tejeda. Rzeźbienie łydy trwa, gdzieś na 1500 metrów muszę zatrzymać się na chwilę i coś zjeść oraz odpocząć chwilę. Po posiłku z animuszem atakuję najwyższe partie wyspy. Mijam miejscowość Ayacata i mam już widok na Roque Nublo. Dobijam prawie na 1800 metrów i przemierzam teraz najwyżej położone drogi na wyspie. Mijam odbicie na Pico, przez chwilę myślę żeby zaatakować szczyt po wczorajszej wtopie, ale obawiam się, że może mi braknąć sił. Dzisiejsza trasa jest bardzo ambitna, a moje odczucia estetyczne zostały dzisiaj zaspokojone. Wczoraj mgła, deszcz i zimno. Dzisiaj z tym trzech zjawisk atmosferycznych jest tylko zimno.

Widoki w każdym kierunku zabójcze, aż muszę uważać na zjazdach żeby kręcąc głową na wszystkie strony nie wjechać do rowu. Zmotoryzowani turyści mają podobnie, co chwilę zatrzymują się auta, otwierają szyby i wysuwają się z nich długie teleobiektywy. Wszyscy zachwyceni - tylko kolarze szosowi bez emocji przemykają szybko skupieni na na swoich wehikułach. Ta wyspa to mekka kolarstwa szosowego. Górali spotyka sie sporadycznie, szosoni za to są wszędzie. Nawet kierowcy do nich przywykli i nie trąbią na wąskich drogach cierpliwie czekając na okazję do wyprzedzenia.

Kieruję się teraz w stronę Cruz de Tejeda. To skrzyżowanie szlaków w centrum wyspy, położone na wysokości 1490 metrów i składające się z kilku kramów i parkingu.
Nie ma się co dziwić bo naprawdę warto się tu zatrzymać. Widok na najwyższe wzniesienia na wyspie z wyraźnie dominującym Pico oraz charakterystycznym Roqu Nublu wręcz powala. Przez kolejne kilkaset metrów zjazdu muszę podtrzymywać swoją szczęka gdyż ta co chwilę opada w dół wobec tego co dane jest mi zobaczyć. Jest cudownie, nie dość, że takie widoki to jeszcze nareszcie w dół. Szybko wytracam wysokość składając się w kolejne serpentyny. Widzę teraz północną część wyspy oraz jej stolicę Las Palmas. W dali ocean zlewa się w jedno z niebem.

Czuję już w nogach przebyte kilometry. Licznik wskazuje wprawdzie dopiero 60 km ale suma podjazdów przekroczyła już 2 tys metrów. Upajam się teraz długim zjazdem w fantastycznym krajobrazie. W dole Tejeda, miasteczko zagubione wśród gór, wiszące wręcz na skraju przepaści. Kilkadziesiąt domów przycupniętych na półkach skalnych. Wszystkie mają płaskie dachy i maleńkie okienka - swoją drogą wszystkie co do jednego wyposażone w pozamykane rolety. Większość pomalowana na biało, tylko kilka w żółtym kolorze. Za to dachy czerwone jak jeden mąż. Mijam miasteczko i to co widzę dalej trochę mnie zatyka. Droga wije się jak wąż i zmierza ku wysokiej przełęczy. Z nadzieją obserwuję okolicę licząc na to, że gdzieś niżej zobaczę wstążkę asfaltu, a to co widzę to jakaś inna droga. Niestety tak nie jest. Chwilę podjeżdżam ale czuję, że nie pociągnę dalej bez jedzenia. Kilka ciastek owsianych i kilka minut odpoczynku stawia mnie tyle na nogi, że jestem w stanie sprawnie zdobywać kolejne metry podjazdu.

Kosztuje mnie to już naprawdę sporo sił i zaczynam pomału wymiękać. Kawałek przed Ayacatą zatrzymuję się gdyż mam tu skręcić w boczną drogę do Cruz de San Antonio. Zastanawiam się co dalej. Wycięty już konkretnie jestem. Jejku to jest dopiero luty, a ja łoję trasy jak w szczycie sezonu. Do tego na góralu z szeroką, giętą kierą i oponami 2,2. Mam do wyboru trasę jaką planowałem albo zjazd znaną mi już drogą przez San Bartolome i Fatagę. Tam jednak też są góry więc decyduję się jechać zgodnie z założeniem. Na szczęście nadal cały czas poruszam się w dół. Chwilo trwaj, chciał bym tak mówić cały czas. Z obawą mijam kolejne zakręty wypatrując dalszej drogi. Udało się, udało się, udało się...ZONK. Gdzieś za kolejną serpentyną widzę w górze samochody zmierzające w stronę wysokiej przełęczy. Nie ma cudów, tu nie ma innej drogi. To co widzę to jest trasa, którą muszę podjechać. O dziwo jednak ciastka dały mi drugie życie. Za Tejedą mijałem też żródło, z którego chętnie skorzystałem i uzupełniłem płyny oraz zatankowałem do pełna. Jedzie mi się teraz zdecydowanie łatwiej ale nie mam złudzeń, że długo tak pociągnę.

Docieram na przełęcz. Nawet nie mam juz ochoty robić zdjęć. Musiał bym stawać co chwilę, bo każdy metr trasy poraża swoim pięknem. No i mam już ochotę dotrzeć jak najszybciej do hotelu. Jestem jeszcze wysoko, GPS wskazuje 1100 metrów, liczę na to, że duża część mojej trasy bedzie biegła w dół. Jest fantastycznie, droga ma świetną nawierzchnię, ruch praktycznie zerowy, bardzo szybko sie teraz poruszam i podciągam średnią. Serpentyna za serpentyną, chwilami krótkie i szywne podjazdy, mijają kilometry, kolejna serpentyna i alarm! GPS wskazuje kierunek w lewo. Zatrzymuję się i patrzę z niedowierzaniem, faktycznie na lewo odbija jakaś asfaltowa droga. Wszystko by było ok. tyle, że biegnie do góry. Wyciągam mapę i dumam co robić. To odbicie na miejscowość Soria. Głowna droga prowadzi do Mogan. Nie za bardzo mam ochotę na kolejny podjazd ale szybko analizuję mapę i wychodzi na to, że z Magan będę musiał drałować spory kawał po wybrzeżu. Musiał bym nadłożyć sporo kilometrów. Wobec powyższego decyduję się na kolejną golgotę i skręcam w lewo.

Podjazd na szczęście nie okazuje się zbyt długi i szybko docieram na szczyt. Droga bardzo wąska. To co nastąpiło na zjeździe zszokowało mnie wręcz. Nie wiem, może to zmęczenie, może moje zmysły zaczęły mnie oszukiwać ale ten zjazd to po prostu MASAKRA. Sorki zjazd jest jako taki, ale podjechać tutaj to nie wiem czy bym dał rady. Miejscami taka stromizna, że nawet tarczówki mają problemy. Pierwszy raz mam problemy żeby nie wylecieć z trasy. Wystarczy na sekundę puścić klamki i potem trzeba już tylko się ratować, Błyskawicznie tracę wysokość, ciągnie się to chwilę i zaczyna mnie męczyć zjeżdżanie w dół. Czuję jak drżą mi łydy, palce bolą od klamek, dłonie cierpną wspierając całe ciało na kierownicy. Docieram do Sorii. Stąd już jadę po płaskim w stronę Maspalomas. Fajnie się jedzie chociaż trochę wieje. Ta część trasy ciągnie mi się okrutnie. Jadę głęboką doliną, droga kluczy i kręci pomiędzy stromo opadającymy stokami wysokich grzbietów górskich.

Zaczynają opuszczać mnie siły, siłą woli odliczam kilometry do hotelu. Na budziku już prawie 120 km, jeszcze trochę, jeszcze trochę wytrzymaj.Widzę już ocean, skręcam w drogę szybiego ruchu i mam przed oczami wysokie wydmy w Maspalomas. Znów dostaję młotem w łeb gdy widzę jak droga wznosi sie i opada, na górze kolejne wzniesienie i następne, następne. Jadę już jak w transie, ostatni podjazd w Playa del Ingles pokonuję już bardziej siłą woli. Już nawet nie mam sił żeby po płaskim krecić. Jadę oddać rower, mam lekko w dół, nie kręcę, w ślimaczym tempie posuwam się do przodu.

Koniec. Dałem popalić dzisiaj. Lubię dostać w tyłek, ale dzisiaj to dałem czadu konkretnie. Ponad 3 tys. metrów przewyższenia, prawie 130 km. Już po pierwszym dniu jazdy na GC wiedziałem, że będzie problem z realizacją planów. Fajnie się rysuje traski palcem po mapie. W rzeczywistości bywa dużo trudniej. Na GC jest to bardzo trudne. Chcąc zobaczyć interior trzeba się liczyć z bólem i zmęczeniem. Przesadziłem dzisiaj trochę ale ale ani trochę tego nie żałuję. Odkułem się za wczorajsze.

Jutro plaża (dosłownie), co dalej się zobaczy. Mam ochotę skołować sobie kolarkę i objechać zachodnie rubieża wyspy. Jednak obawiam się trochę czy dam rady. Być może zaplanuję coś łatwiejszego.

  • DST 127.81km
  • Teren 15.00km
  • Czas 07:23
  • VAVG 17.31km/h
  • HRmax 161 ( 88%)
  • HRavg 131 ( 72%)
  • Kalorie 5413kcal
  • Podjazdy 3530m
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 lutego 2012 Kategoria Gran Canaria

Gran Canaria - Pico de las Nieves

Rano pogada wspaniałe, cieplej niż wczoraj, niebo bezchmurne. Wobec powyższego szybko zbiegam na śniadanko i pakuję bety. Dziś podejmuję próbę zdobycia najwyższego szczytu Gran Canarii - Pico de las Nieves 1949 m. Pierwsze kilkanaście kilometrów drogą szybkiego ruchu, widoczki fajne ale wolał bym być już w górach. Niepokoi mnie trochę niebo nad górami, jeszcze chwilę temu było spoko, teraz widać jak zbierają się tam ciemne chmury. W Sardinie odbijam w lewo i kieruję na Ingenio. Pojawiają się pierwsze podjazdy ale te da się przeżyć, gorzej, że pogoda z minuty na minutę kiepści się coraz bardziej. Już nie tylko góry są w chmurach, znad Atlantyku nadciągają ciemne chmury o obejmują w swoje władanie coraz większy obszar. Po chwili spadają pierwsze krople deszczu. Na razie delikatne ale czuję, że będzie gorzej.



No nic, póki co mam inne zajęcie. Za Ingenio kończy się lajt i zaczyna ostre rzeźbienie łydy. Miejscami jest bardzo ciężko, większość drogi muszę pokonywać na najlżejszym biegu. Naprawdę nie ma tu miejsca dla mięczaków, trzeba zacisnąć zęby i udawać, że jest spoko. Im wyżej tym coraz gorsza pogoda, gdzieś powyżej 1000 metrów wjeżdżam w chmury i znów zaczyna siąpić słaby deszcz. Podjazdy nadal nie odpuszczają, cały czas ostre napieranie pod górę, posuwam się w ślimaczym tempie i co gorsze ta prędkość kosztuje mnie masę sił. Niekiedy wiatr rozwiewa chmury o mam okazję zobaczyć zarąbiste widoki. Niestety chwile te trwają tylko sekundy i jest ich niestety coraz mniej.



Mozolnie zdobywam wysokość, robi się coraz zimniej, deszcz raz pada raz przestaje. Z moich ust zaczyna wydobywać się kłęby pary. Jestem już ponad 1500 metrów na poziomem morza i zatrzymuję sie aby ubrać kurtkę. Nadal bardzo ciężko do góry, przestaję mieć nadzieję na słoneczną pogodę na tej wycieczce i myślę pomału o modyfikacji trasy. Miałem w planie terenowy ( bardzo trudny) zjazd z Pico i jeszcze kilka elementów MTB. Zmęczony docieram na wysokość 1860 metrów, mijam drogę prowadzącą na szczyt. Odpuszczę te 80 metrów bo nie ma sensu. Jestem bardzo zmęczony i wyziębiony. Dość powiedzieć, że mijam całkiem spore miejsca pokryte śniegiem.



Zaczynam zjazd szosą i myślę tylko aby zjechać niżej i zagrzać się trochę. Dopiero teraz jednak czuję jak jest zimno. Wychładzam się momentalnie, nie czuję prawie palców u rąk. Kto by tam brał zimowe rękawiczki Zatrzymuję co by luknąć na mapę. Gdy studiuję przyszłą trasę słyszę jakiś syk. Aż podskakuję w panice i obsłuchuję przednie koło ale nie widzę aby coś się działo złego. Nadal jednak syczy. Trochę spokojniejszy szukam przyczyny tego dźwięku i szybko znajduję w czym jest problem. To woda na gorącej tarczy hamulcowej paruje i syczy. No nic-dajemy dalej.



Niżej już trochę cieplej i w końcu chmury rozwiewają się na tyle, że coś widać. Widoki obłędne, niestety nie mam za bardzo ochoty na wyciąganie aparatu. Chcę do ciepłego, szybko posuwam się w dół. Gdzieś za kolejnym zakrętem odkrywa się widoki na San Bartolome de Tirajana. W dole świeci słońce i aż mi się micha cieszy do tego faktu. Szybko dokręcam żeby tam jak dotrzeć w najkrótszym czasie. Wyjechałem już ze strefy chmur i kręcę głową na wszystkie strony podziwiając widoczki. Naprawdę warto tu być.




Mijam San Bartolome i kieruję się już w stronę Fatagi. Jadę trasą, którą pokonywałem wczoraj tyle, że w drugą stronę. Mijam Fatagę i szybko zjeżdżam w dół. Chcę już zakończyć ten wyjazd. Za Fatagą nie spodziewam się nic szczególnego dlatego tym bardziej dziwię tym co widzę. No po prostu tego nie da się opisać. Co te inżyniery nawyprawiały z tą drogą. Ponoć jeden obraz równa się tysiąc słów. Pozwolę się z tym nie zgodzić. Żadna fotografie nie odda tego co widać. Droga prowadzi półką skalną, barierki odgradzają od urwiska. Serpentyny wręcz nie do opisania, jadące samochody trąbią aby poinformować kierowców jadących z przeciwka o swojej obecności. Po prawej mam kolejny kanion nad którym króluję potężne i poszarpane szczytu górskie.



Jest obłędnie, próbuję fotkę zrobić ale nie ma za bardzo gdzie. Nie ma się gdzie zatrzymać, przejeżdżam kilkaset merów i znajduję lukę skalną. Chowa tam rower, a sam ostrożnie robię zdjęcie. Szybko siadam i jadę dalej, to niezbyt bezpiecznie zatrzymywać się tutaj.

Czeka mnie jeszcze jeden podjazd, na szczęście to raczej zmarszczka i szybo pokonuję go na średniej tarczy. Na górze platforma widokowa, zatrzymuję się na chwilę, jedna fotka i znów daję w dół. Za którymś zakrętem widzę ocean i słynne wydmy w Maspalomas. Tam mam hotel, szybko, dokręcając zjeżdżam w dół. Tutaj już zupełnie inaczej, ciepło, słońce naparza na całego.

Podsumowując dzisiejszą wycieczkę. Bardzo ciężka trasa, pomimo tego, że cały czas asfalt. Rower na oponach 2,2 nie za bardzo spisuje się na takich drogach ale założenie były trochę inne. Pomimo tego, że pogoda nie dopisała i żal tych widoków w szczytowych partiach wyspy to jednak nie mogę narzekać bo nawet to co zobaczyłem rzuca na kolana.

Na jutro plany jeszcze nie sprecyzowane. Sporo zależy do pogody. No i muszę wziąć pod uwagę tutejsze warunki bo 100 km na Gran Canari to nie jest to samo co u nas. Daje wycisk.

  • DST 101.77km
  • Czas 06:08
  • VAVG 16.59km/h
  • HRmax 163 ( 90%)
  • HRavg 133 ( 73%)
  • Kalorie 4351kcal
  • Podjazdy 2472m
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 lutego 2012 Kategoria Wycieczka, Gran Canaria

Gran Canaria - rozpoznanie.

Będzie bez wstępu, no prawie. Jedyne co napiszę to, że stolica wyspy nie sprawia dobrego wrażenia. A i dojazd do Play del Ingels nie powala swoją urodą. Ale wiedziałem, że tak będzie, cierpliwie czekałem na okazję aby oddalić się od wybrzeża i zaatakować góry, które wznoszą sie w środku wyspy.
Na pierwszy dzień zaplanowałem w miarę łatwą trasę. Jak się okazało plany, planami, a życie życiem.

Wyjechałem późno, załatwianie roweru, inne sprawy, chwilę zeszło. Pogoda na rower extra, około 18 stopni, niebo niebieskie ale sporo chmur, które wbrew pozorom okazują się całkiem przydatne chroniąc przed podzwrotnikowym słońcem. Pierwsze kilometry przez miasto nieciekawe, mocno wieje, głowy nie urywa ale przeszkadza. Szybko pojawiają się wzniesienia. Jadę w kierunku Ayaguares, cały czas po dobrym asfalcie i pod górę. Da się jechać, nie jest źle. Widoczki owszem fajne ale czekam na jeszcze lepsze. Ciągle podjazd, startowałem z poziomu morza, a teraz już przekraczam 500 metrów. Wokół wypalone słońcem góry, wierzchołki skaliste, pełne wysokich turni. Za moimi plecami Ocean Atlantycki. Nie ma co ściemniać, być tutaj, w takich okolicznościach to piękna sprawa.



Wspinam się dalej, co chwilę mijają mnie wręcz tabuny szosowców zjeżdżających w dół. Pędzą nachyleni nad kierownicą widząc tylko przednio koło i kilka metrów drogi przed sobą. Tymczasem ja docieram na szczyt wzniesienia, w dole majaczy już wioska, do której zmierzam. Przede mną zjazd. I to jaki ! Tego się nie da opisać, droga wąska, z jednej strony skała, z drugiej strony urwisko, nachylenie takie, że rower nabiera momentalnie prędkości. Zakręty tak ciasne, że nawet na rowerze trudno się złożyć. I taka jazda trwa dobrych kilka minut, aż zaczyna wręcz nudzić. Na dole przejeżdżam koroną zapory i zaczynam terenową część wycieczki.

Wjeżdżam teraz do Grand Canyon. To bardzo popularne miejsce wśród osobników ujeżdżających MTB na Gran Canarii. Droga jest szutrowa, pełna kamieni, na kolarce nie przejedzie. Wielki Kanion - tak brzmi jego nazwa. Nigdy nie jechałem kanionem ale trzeba powiedzieć, że jazda tutaj robi wrażenie. Droga wije się zakosami trawersując potężne góry. Co ciekawe nie są one takie wysokie, ale wrażenie robią ogromne. Jak to na trawersach bywa sporo podjazdów i zjazdów ale nie jakichś specjalnie ciężkich i długich.



Ciągnie się to trochę i mija druga godzina jazdy gdy wyskakuję na szosę w oklicach Fatagi. Tutaj już inaczej niż na wybrzeżu. Więcej zielonych roślinek, palmy nie takie uschnięte, zresztą jest ich tutaj mnóstwo. Wzdłuż drogi plantacje pomarańczy, pobocze zasłane owocami, które spadły z drzewek i stoczyły się w doł. Podoba mi się tutaj, jest zielono i pięknie. Sama Fataga to maleńka miejscowość, popularna wśród turystów ale bardzo spokojna. Szybko mijam miasteczko, a to co widzę dalej odbieram jak uderzenie pałką w łeb. Droga szaleje, jak na doni widać co czeka mnie przez najbliższe kilometry.

Wije się serpentynami i dociera wysoko w górę na szczyt gdzie czają się ciemne chmury. Widać jadące samochody, pojawiają się i znikają za kolejnymi serpentynami. Tych na górze prawie nie sposób uchwycić okiem, tylko jakiś refleks świetlny i ruch pozwala dostrzec, że tam coś jest.

Kończy się zabawa, robi się ciężko chociaż trzeba powiedzieć, że nie extremalnie. Jednak serpentyny pozwalają na w miarę swobodną jazdę. Jeśli przedtem mijałem tabuny szosowców to teraz to wręcz stada. Zjeżdżają w dół wyprzedzając samochody. Wszyscy ubrani w kurtki kolarskie, łopoczą głośno na wietrze i szybko znikają w dole.



Docieram na szczyt, chmury nadal mają tu punkt zborny, ale w wyższych partiach gór widzę, że jest jeszcze gorzej. Zjazd stąd to bajka. Szerszy i nie tak niebezpieczny, w końcu mogę puścić wodze fantazji. Odbijam w stronę Santa Lucia. Jeśli chwilę temu było pięknie to teraz jest cudownie. Droga delikatnie opada, dokręcam lekko i lecę bez wysiłku ponad 4 dychy. Bajka, bajka, bajka. Tak mi się to spodobało, że przejechałem kolejny zjazd. Wracam się kawałek i szukam drogi, którą mam wrócić do domu. Jest - nie wygląda ciekawie. Pokryta czerwonym pyłem, prowadzi ku krawędziom wysokich gór i znika gdzieś na ich stokach. Z żalem patrzę na drogę, którą leciałem pięć dyszek i trochę bez przekonania wjeżdżam w teren.



I właśnie tutaj zaczyna się prawdziwa jazda. Nie ukrywam, że długo żałowałem tego asfalciku w dół ale teraz siedząc w domu micha mi się cieszy, że zdeydowałem się ma jazdę terenową trasę. Było ciężko, cały czas trawersy stokami potężnych gór. Tutaj pojecie "droga boczna" nabiera zupełnie innego znaczenie i należy bardzo ostrożnie do tego podchodzić. Pojęcie skrótu nie istnieje. Z tyły przejechany szlak, z przodu wielka niewiadoma. Z prawej niebosiężna góra, z lewej ogromny kanion. Mam wrażenie, że Grand Canyon, którym jechałem jakiś czas temu nawet do pięt nie urasta temu tutaj. Niby niedaleko widzę dasfalcik, którego tak było mi żal. Naprawdę w lini prostej pewnie nie dalej jak 1 - 1, 5 km. Ale dzieli mnie od niego ogromna rozpadlina, głęboka na co najmniej 300-400 metrów. Nie ma tutaj skrótów. Mogę jedynie wrócić albo jechac dalej. Oczywiście cały czas bezludzie, droga wznosi sie i opada. Trzeba uważać bo luźny żwir bywa bardzo zdradziecki, a trafiają się również miejsca pokryte sypiącymi się z góry sporymi kamieniami. Nie szarżuję tutaj, jestem sam, trzeba uważać, a pomimo tego przeżywam kilka niebezpiecznych momentów. Kilka technicznych fragmentów, ale genaralnie do przejechanie dla każdego.



Jestem już zmęczony, picie mi się kończy, końca nie widać. Za kolejnymi trawersami pojawiają się następnę, za kolejną górą wyrasta inna, wcale nie nie mniejsza.
Nie ma jednak alternatywy, trochę podkręcam tempo, a po kolejnym rozczarowaniu gdy na górze widac następne góry jestem już trochę zirytowany. Zjazdy pokonuję szybciej i znów robi się nieciekawie gdy podbija mi przednie koło na jakimś kamieniu. Jakoś się ratuję jednak i napieram dalej. W końcu za którymś tam zakrętem widzę ocean i miasto. To Sardina, wydaje sie, że wystarczy tylko zjechać ale mija jeszcze sporo czasu gdy w końcu widzę ją na końcu drogi, którą jadę. Szybki zjazd i wjezdżam na asfalt. Zwiększam uwagę co by nie wpakowac się na autostradę i szcześliwie laduję na drodze do Playa del Ingles. Fortuna wynagradza mi teraz moją irytację i wspomaga wiatrem w plecy. Jedzie się wspaniale, sporo poprawiam swoją srednią na tym odcinku i dosyć mocno zmęczony docieram do hotelu.

Jak na pierwszy dzień jazdy i tzw. rozpoznanie zafundowałem sobie całkiem solidną dawkę kilometrów i zmęczenia. Ale było cudownie. Jutro jak pogoda dopisze planuję zaatakować najwższy szczyt Gran Canarii - Pico de las Nieves.


  • DST 84.69km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:34
  • VAVG 18.55km/h
  • HRmax 171 ( 94%)
  • HRavg 142 ( 78%)
  • Kalorie 3421kcal
  • Podjazdy 1992m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl