Informacje

  • Wszystkie kilometry: 98158.76 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.92%)
  • Czas na rowerze: 202d 00h 10m
  • Prędkość średnia: 20.19 km/h
  • Suma w górę: 848319 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Sobota, 18 lutego 2012 Kategoria Gran Canaria

Gran Canaria - Cruz de Tejeda.

Zapowiadali od dzisiaj zmianę pogody. Na lepszą. Po śniadaniu faktycznie wygląda to obiecująco. Dzisiaj nie marnuję czasu, wcześniej wszystko przygotowałem i 8.30 już jestem na rowerze. Czeka mnie ambitna traska więc nie ma czasu na marudzenie. Szybko przebijam się przez Playa del Ingles i kieruję na Carcados de Espinos. Jak zwykle na Gran Canari już 2-3 km od wybrzeża droga zaczyna się mocno wznosić. Szybko zdobywam wysokość. Pogoda rzeczywiście lepsza. Góry w centrum wyspy opalają się w słonecznych promieniach. Gdzieś na wyskości 800 metrów kończy się asfalt i jadę teraz pokrytą czerwonym pyłem i pełną kamieni drogą terenową. O widoczkach nie wspominam nawet bo trudno mi już znaleźć przymiotniki oddające to co widać.

Droga trochę się wypłaszcza, ale nie jest lekko bo okrutnie kaminista. Sporo drzew, w ogóle zielono się zrobiło, jakieś krzaczki, naprawdę przyjemnie. Posuwam się typowymi dla tej wyspy trawersami, które zdają się być wykute w skale. Za zakrętami widać jak dalsza trasa wije się i znika za kolejnymi górami. Po dłuższej chwili takiej jazdy docieram do zjazdu, który sprowadza mnie do zapory w miejscowości Carcados de Arena. Tutaj znów zaczyna się asfalt i znów czekają na mnie podjazdy.

Robi się naprawdę ciężko, podjazd nie odpuszcza ani na chwilę, najgorsze jest to, że wyraźnie widać co mnie czeka i psycha czasami siada. Pogoda nadal dopisuje, widoki obłędne. Docieram do głównej drogi, którą wczoraj zjeżdzałem z Pico. Wyskakuję trochę wyżej ponad San Bartolome de Tirajana i jadę znaną mi już z wczoraj drogą w stronę Cruz de Tejeda. Rzeźbienie łydy trwa, gdzieś na 1500 metrów muszę zatrzymać się na chwilę i coś zjeść oraz odpocząć chwilę. Po posiłku z animuszem atakuję najwyższe partie wyspy. Mijam miejscowość Ayacata i mam już widok na Roque Nublo. Dobijam prawie na 1800 metrów i przemierzam teraz najwyżej położone drogi na wyspie. Mijam odbicie na Pico, przez chwilę myślę żeby zaatakować szczyt po wczorajszej wtopie, ale obawiam się, że może mi braknąć sił. Dzisiejsza trasa jest bardzo ambitna, a moje odczucia estetyczne zostały dzisiaj zaspokojone. Wczoraj mgła, deszcz i zimno. Dzisiaj z tym trzech zjawisk atmosferycznych jest tylko zimno.

Widoki w każdym kierunku zabójcze, aż muszę uważać na zjazdach żeby kręcąc głową na wszystkie strony nie wjechać do rowu. Zmotoryzowani turyści mają podobnie, co chwilę zatrzymują się auta, otwierają szyby i wysuwają się z nich długie teleobiektywy. Wszyscy zachwyceni - tylko kolarze szosowi bez emocji przemykają szybko skupieni na na swoich wehikułach. Ta wyspa to mekka kolarstwa szosowego. Górali spotyka sie sporadycznie, szosoni za to są wszędzie. Nawet kierowcy do nich przywykli i nie trąbią na wąskich drogach cierpliwie czekając na okazję do wyprzedzenia.

Kieruję się teraz w stronę Cruz de Tejeda. To skrzyżowanie szlaków w centrum wyspy, położone na wysokości 1490 metrów i składające się z kilku kramów i parkingu.
Nie ma się co dziwić bo naprawdę warto się tu zatrzymać. Widok na najwyższe wzniesienia na wyspie z wyraźnie dominującym Pico oraz charakterystycznym Roqu Nublu wręcz powala. Przez kolejne kilkaset metrów zjazdu muszę podtrzymywać swoją szczęka gdyż ta co chwilę opada w dół wobec tego co dane jest mi zobaczyć. Jest cudownie, nie dość, że takie widoki to jeszcze nareszcie w dół. Szybko wytracam wysokość składając się w kolejne serpentyny. Widzę teraz północną część wyspy oraz jej stolicę Las Palmas. W dali ocean zlewa się w jedno z niebem.

Czuję już w nogach przebyte kilometry. Licznik wskazuje wprawdzie dopiero 60 km ale suma podjazdów przekroczyła już 2 tys metrów. Upajam się teraz długim zjazdem w fantastycznym krajobrazie. W dole Tejeda, miasteczko zagubione wśród gór, wiszące wręcz na skraju przepaści. Kilkadziesiąt domów przycupniętych na półkach skalnych. Wszystkie mają płaskie dachy i maleńkie okienka - swoją drogą wszystkie co do jednego wyposażone w pozamykane rolety. Większość pomalowana na biało, tylko kilka w żółtym kolorze. Za to dachy czerwone jak jeden mąż. Mijam miasteczko i to co widzę dalej trochę mnie zatyka. Droga wije się jak wąż i zmierza ku wysokiej przełęczy. Z nadzieją obserwuję okolicę licząc na to, że gdzieś niżej zobaczę wstążkę asfaltu, a to co widzę to jakaś inna droga. Niestety tak nie jest. Chwilę podjeżdżam ale czuję, że nie pociągnę dalej bez jedzenia. Kilka ciastek owsianych i kilka minut odpoczynku stawia mnie tyle na nogi, że jestem w stanie sprawnie zdobywać kolejne metry podjazdu.

Kosztuje mnie to już naprawdę sporo sił i zaczynam pomału wymiękać. Kawałek przed Ayacatą zatrzymuję się gdyż mam tu skręcić w boczną drogę do Cruz de San Antonio. Zastanawiam się co dalej. Wycięty już konkretnie jestem. Jejku to jest dopiero luty, a ja łoję trasy jak w szczycie sezonu. Do tego na góralu z szeroką, giętą kierą i oponami 2,2. Mam do wyboru trasę jaką planowałem albo zjazd znaną mi już drogą przez San Bartolome i Fatagę. Tam jednak też są góry więc decyduję się jechać zgodnie z założeniem. Na szczęście nadal cały czas poruszam się w dół. Chwilo trwaj, chciał bym tak mówić cały czas. Z obawą mijam kolejne zakręty wypatrując dalszej drogi. Udało się, udało się, udało się...ZONK. Gdzieś za kolejną serpentyną widzę w górze samochody zmierzające w stronę wysokiej przełęczy. Nie ma cudów, tu nie ma innej drogi. To co widzę to jest trasa, którą muszę podjechać. O dziwo jednak ciastka dały mi drugie życie. Za Tejedą mijałem też żródło, z którego chętnie skorzystałem i uzupełniłem płyny oraz zatankowałem do pełna. Jedzie mi się teraz zdecydowanie łatwiej ale nie mam złudzeń, że długo tak pociągnę.

Docieram na przełęcz. Nawet nie mam juz ochoty robić zdjęć. Musiał bym stawać co chwilę, bo każdy metr trasy poraża swoim pięknem. No i mam już ochotę dotrzeć jak najszybciej do hotelu. Jestem jeszcze wysoko, GPS wskazuje 1100 metrów, liczę na to, że duża część mojej trasy bedzie biegła w dół. Jest fantastycznie, droga ma świetną nawierzchnię, ruch praktycznie zerowy, bardzo szybko sie teraz poruszam i podciągam średnią. Serpentyna za serpentyną, chwilami krótkie i szywne podjazdy, mijają kilometry, kolejna serpentyna i alarm! GPS wskazuje kierunek w lewo. Zatrzymuję się i patrzę z niedowierzaniem, faktycznie na lewo odbija jakaś asfaltowa droga. Wszystko by było ok. tyle, że biegnie do góry. Wyciągam mapę i dumam co robić. To odbicie na miejscowość Soria. Głowna droga prowadzi do Mogan. Nie za bardzo mam ochotę na kolejny podjazd ale szybko analizuję mapę i wychodzi na to, że z Magan będę musiał drałować spory kawał po wybrzeżu. Musiał bym nadłożyć sporo kilometrów. Wobec powyższego decyduję się na kolejną golgotę i skręcam w lewo.

Podjazd na szczęście nie okazuje się zbyt długi i szybko docieram na szczyt. Droga bardzo wąska. To co nastąpiło na zjeździe zszokowało mnie wręcz. Nie wiem, może to zmęczenie, może moje zmysły zaczęły mnie oszukiwać ale ten zjazd to po prostu MASAKRA. Sorki zjazd jest jako taki, ale podjechać tutaj to nie wiem czy bym dał rady. Miejscami taka stromizna, że nawet tarczówki mają problemy. Pierwszy raz mam problemy żeby nie wylecieć z trasy. Wystarczy na sekundę puścić klamki i potem trzeba już tylko się ratować, Błyskawicznie tracę wysokość, ciągnie się to chwilę i zaczyna mnie męczyć zjeżdżanie w dół. Czuję jak drżą mi łydy, palce bolą od klamek, dłonie cierpną wspierając całe ciało na kierownicy. Docieram do Sorii. Stąd już jadę po płaskim w stronę Maspalomas. Fajnie się jedzie chociaż trochę wieje. Ta część trasy ciągnie mi się okrutnie. Jadę głęboką doliną, droga kluczy i kręci pomiędzy stromo opadającymy stokami wysokich grzbietów górskich.

Zaczynają opuszczać mnie siły, siłą woli odliczam kilometry do hotelu. Na budziku już prawie 120 km, jeszcze trochę, jeszcze trochę wytrzymaj.Widzę już ocean, skręcam w drogę szybiego ruchu i mam przed oczami wysokie wydmy w Maspalomas. Znów dostaję młotem w łeb gdy widzę jak droga wznosi sie i opada, na górze kolejne wzniesienie i następne, następne. Jadę już jak w transie, ostatni podjazd w Playa del Ingles pokonuję już bardziej siłą woli. Już nawet nie mam sił żeby po płaskim krecić. Jadę oddać rower, mam lekko w dół, nie kręcę, w ślimaczym tempie posuwam się do przodu.

Koniec. Dałem popalić dzisiaj. Lubię dostać w tyłek, ale dzisiaj to dałem czadu konkretnie. Ponad 3 tys. metrów przewyższenia, prawie 130 km. Już po pierwszym dniu jazdy na GC wiedziałem, że będzie problem z realizacją planów. Fajnie się rysuje traski palcem po mapie. W rzeczywistości bywa dużo trudniej. Na GC jest to bardzo trudne. Chcąc zobaczyć interior trzeba się liczyć z bólem i zmęczeniem. Przesadziłem dzisiaj trochę ale ale ani trochę tego nie żałuję. Odkułem się za wczorajsze.

Jutro plaża (dosłownie), co dalej się zobaczy. Mam ochotę skołować sobie kolarkę i objechać zachodnie rubieża wyspy. Jednak obawiam się trochę czy dam rady. Być może zaplanuję coś łatwiejszego.

  • DST 127.81km
  • Teren 15.00km
  • Czas 07:23
  • VAVG 17.31km/h
  • HRmax 161 ( 88%)
  • HRavg 131 ( 72%)
  • Kalorie 5413kcal
  • Podjazdy 3530m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Ja zaatakowałem Roque Nublo jadąc z Puerto de Mogan. Zajęło mi to 2h 42min, dojechałem ile się dało pod skałę. Pirx - 07:29 piątek, 22 czerwca 2012 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa zycie
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl