Informacje

  • Wszystkie kilometry: 98158.76 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.92%)
  • Czas na rowerze: 202d 00h 10m
  • Prędkość średnia: 20.19 km/h
  • Suma w górę: 848319 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Środa, 15 lutego 2012 Kategoria Wycieczka, Gran Canaria

Gran Canaria - rozpoznanie.

Będzie bez wstępu, no prawie. Jedyne co napiszę to, że stolica wyspy nie sprawia dobrego wrażenia. A i dojazd do Play del Ingels nie powala swoją urodą. Ale wiedziałem, że tak będzie, cierpliwie czekałem na okazję aby oddalić się od wybrzeża i zaatakować góry, które wznoszą sie w środku wyspy.
Na pierwszy dzień zaplanowałem w miarę łatwą trasę. Jak się okazało plany, planami, a życie życiem.

Wyjechałem późno, załatwianie roweru, inne sprawy, chwilę zeszło. Pogoda na rower extra, około 18 stopni, niebo niebieskie ale sporo chmur, które wbrew pozorom okazują się całkiem przydatne chroniąc przed podzwrotnikowym słońcem. Pierwsze kilometry przez miasto nieciekawe, mocno wieje, głowy nie urywa ale przeszkadza. Szybko pojawiają się wzniesienia. Jadę w kierunku Ayaguares, cały czas po dobrym asfalcie i pod górę. Da się jechać, nie jest źle. Widoczki owszem fajne ale czekam na jeszcze lepsze. Ciągle podjazd, startowałem z poziomu morza, a teraz już przekraczam 500 metrów. Wokół wypalone słońcem góry, wierzchołki skaliste, pełne wysokich turni. Za moimi plecami Ocean Atlantycki. Nie ma co ściemniać, być tutaj, w takich okolicznościach to piękna sprawa.



Wspinam się dalej, co chwilę mijają mnie wręcz tabuny szosowców zjeżdżających w dół. Pędzą nachyleni nad kierownicą widząc tylko przednio koło i kilka metrów drogi przed sobą. Tymczasem ja docieram na szczyt wzniesienia, w dole majaczy już wioska, do której zmierzam. Przede mną zjazd. I to jaki ! Tego się nie da opisać, droga wąska, z jednej strony skała, z drugiej strony urwisko, nachylenie takie, że rower nabiera momentalnie prędkości. Zakręty tak ciasne, że nawet na rowerze trudno się złożyć. I taka jazda trwa dobrych kilka minut, aż zaczyna wręcz nudzić. Na dole przejeżdżam koroną zapory i zaczynam terenową część wycieczki.

Wjeżdżam teraz do Grand Canyon. To bardzo popularne miejsce wśród osobników ujeżdżających MTB na Gran Canarii. Droga jest szutrowa, pełna kamieni, na kolarce nie przejedzie. Wielki Kanion - tak brzmi jego nazwa. Nigdy nie jechałem kanionem ale trzeba powiedzieć, że jazda tutaj robi wrażenie. Droga wije się zakosami trawersując potężne góry. Co ciekawe nie są one takie wysokie, ale wrażenie robią ogromne. Jak to na trawersach bywa sporo podjazdów i zjazdów ale nie jakichś specjalnie ciężkich i długich.



Ciągnie się to trochę i mija druga godzina jazdy gdy wyskakuję na szosę w oklicach Fatagi. Tutaj już inaczej niż na wybrzeżu. Więcej zielonych roślinek, palmy nie takie uschnięte, zresztą jest ich tutaj mnóstwo. Wzdłuż drogi plantacje pomarańczy, pobocze zasłane owocami, które spadły z drzewek i stoczyły się w doł. Podoba mi się tutaj, jest zielono i pięknie. Sama Fataga to maleńka miejscowość, popularna wśród turystów ale bardzo spokojna. Szybko mijam miasteczko, a to co widzę dalej odbieram jak uderzenie pałką w łeb. Droga szaleje, jak na doni widać co czeka mnie przez najbliższe kilometry.

Wije się serpentynami i dociera wysoko w górę na szczyt gdzie czają się ciemne chmury. Widać jadące samochody, pojawiają się i znikają za kolejnymi serpentynami. Tych na górze prawie nie sposób uchwycić okiem, tylko jakiś refleks świetlny i ruch pozwala dostrzec, że tam coś jest.

Kończy się zabawa, robi się ciężko chociaż trzeba powiedzieć, że nie extremalnie. Jednak serpentyny pozwalają na w miarę swobodną jazdę. Jeśli przedtem mijałem tabuny szosowców to teraz to wręcz stada. Zjeżdżają w dół wyprzedzając samochody. Wszyscy ubrani w kurtki kolarskie, łopoczą głośno na wietrze i szybko znikają w dole.



Docieram na szczyt, chmury nadal mają tu punkt zborny, ale w wyższych partiach gór widzę, że jest jeszcze gorzej. Zjazd stąd to bajka. Szerszy i nie tak niebezpieczny, w końcu mogę puścić wodze fantazji. Odbijam w stronę Santa Lucia. Jeśli chwilę temu było pięknie to teraz jest cudownie. Droga delikatnie opada, dokręcam lekko i lecę bez wysiłku ponad 4 dychy. Bajka, bajka, bajka. Tak mi się to spodobało, że przejechałem kolejny zjazd. Wracam się kawałek i szukam drogi, którą mam wrócić do domu. Jest - nie wygląda ciekawie. Pokryta czerwonym pyłem, prowadzi ku krawędziom wysokich gór i znika gdzieś na ich stokach. Z żalem patrzę na drogę, którą leciałem pięć dyszek i trochę bez przekonania wjeżdżam w teren.



I właśnie tutaj zaczyna się prawdziwa jazda. Nie ukrywam, że długo żałowałem tego asfalciku w dół ale teraz siedząc w domu micha mi się cieszy, że zdeydowałem się ma jazdę terenową trasę. Było ciężko, cały czas trawersy stokami potężnych gór. Tutaj pojecie "droga boczna" nabiera zupełnie innego znaczenie i należy bardzo ostrożnie do tego podchodzić. Pojęcie skrótu nie istnieje. Z tyły przejechany szlak, z przodu wielka niewiadoma. Z prawej niebosiężna góra, z lewej ogromny kanion. Mam wrażenie, że Grand Canyon, którym jechałem jakiś czas temu nawet do pięt nie urasta temu tutaj. Niby niedaleko widzę dasfalcik, którego tak było mi żal. Naprawdę w lini prostej pewnie nie dalej jak 1 - 1, 5 km. Ale dzieli mnie od niego ogromna rozpadlina, głęboka na co najmniej 300-400 metrów. Nie ma tutaj skrótów. Mogę jedynie wrócić albo jechac dalej. Oczywiście cały czas bezludzie, droga wznosi sie i opada. Trzeba uważać bo luźny żwir bywa bardzo zdradziecki, a trafiają się również miejsca pokryte sypiącymi się z góry sporymi kamieniami. Nie szarżuję tutaj, jestem sam, trzeba uważać, a pomimo tego przeżywam kilka niebezpiecznych momentów. Kilka technicznych fragmentów, ale genaralnie do przejechanie dla każdego.



Jestem już zmęczony, picie mi się kończy, końca nie widać. Za kolejnymi trawersami pojawiają się następnę, za kolejną górą wyrasta inna, wcale nie nie mniejsza.
Nie ma jednak alternatywy, trochę podkręcam tempo, a po kolejnym rozczarowaniu gdy na górze widac następne góry jestem już trochę zirytowany. Zjazdy pokonuję szybciej i znów robi się nieciekawie gdy podbija mi przednie koło na jakimś kamieniu. Jakoś się ratuję jednak i napieram dalej. W końcu za którymś tam zakrętem widzę ocean i miasto. To Sardina, wydaje sie, że wystarczy tylko zjechać ale mija jeszcze sporo czasu gdy w końcu widzę ją na końcu drogi, którą jadę. Szybki zjazd i wjezdżam na asfalt. Zwiększam uwagę co by nie wpakowac się na autostradę i szcześliwie laduję na drodze do Playa del Ingles. Fortuna wynagradza mi teraz moją irytację i wspomaga wiatrem w plecy. Jedzie się wspaniale, sporo poprawiam swoją srednią na tym odcinku i dosyć mocno zmęczony docieram do hotelu.

Jak na pierwszy dzień jazdy i tzw. rozpoznanie zafundowałem sobie całkiem solidną dawkę kilometrów i zmęczenia. Ale było cudownie. Jutro jak pogoda dopisze planuję zaatakować najwższy szczyt Gran Canarii - Pico de las Nieves.


  • DST 84.69km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:34
  • VAVG 18.55km/h
  • HRmax 171 ( 94%)
  • HRavg 142 ( 78%)
  • Kalorie 3421kcal
  • Podjazdy 1992m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Prawie identyczną trasę zrobiłem, tam są niesamowite warunki do jazdy rowerem, widoki powalają! :)
vanhelsing
- 10:39 czwartek, 16 lutego 2012 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa assal
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl