Wtorek, 7 czerwca 2011
Kategoria Trening
Wolbrom
Miałem jechać z Waxmundem i Robinem. No ale chłopaki wpuścili mnie w maliny, w nocy zmieniła się godzina wyjazdu z 6:30 na 8:30 i wylądowałem w końcu sam. Ponieważ byłem prawie w Zielonkach to poleciałem na Skałę i jadąc kombinowałem gdzie dalej uderzyć. Stanęło na Wolbromiu. Odcinek do Skały pokonałem dosyć szybko ale jakoś tam muliło mnie okropnie. W Skale złapał mnie deszcz, który postanowiłem przeczekać. Zagryzając drożdżówką obserwowałem życie miejscowych pijaczków. W sumie to fajnie mają, stresu po nich nie widać, zadowoleni z życia.
Po kilkunastu minutach przestało padać i ruszyłem dalej. Odcinek Skała-Trzyciąż to rewelacja. Świetna nawierzchnia, piękne widoczki, pofałdowany teren, kręciło się super. Za Trzyciążem kicha, zerwany asfalt, roboty drogowe, wytrzepało mnie solidnie. Tak było aż do samego Wolbromia. Skręcam na Miechów. Znów zaczyna pokapywać ale tym razem nie decyduję się na postój. Jadę dalej. Pomiędzy Wolbromiem i Miechowem niekiedy spory ruch. Jeśli dodać do tego miejscami bardzo kiepską nawierzchnię to już oczywiste, że jakoś specjalnie fajnie tu nie jest. Sporo górek, nawet całkiem solidne podjazdy. Droga mokra, trochę cykam się na zjazdach bo asfalt sprawia wrażenie bardzo śliskiego, a moje oponki na mokrym nie trzymają ani trochę.
Na szczęście opady zanikają i droga szybko wysycha. W Miechowie już nie kombinowałem, trzeba było lecieć do domu. Główną drogą do Krakowa nie jedzie się jakoś specjalnie miło ale źle też nie jest. Auta śmigają non-stop, ale pobocze szerokie, no i profil drogi pasuje mi okropnie. Na trening super, zjazdy, podjazdy, na tyle krótkie, że jest gdzie dokręcić, jest gdzie wstać z siodełka i na sztywno dociągnąć do szczytu wzniesienia. Noga zaczęła mi się fajnie kręcić więc dosyć szybko dojechałem do Krakowa.
Po kilkunastu minutach przestało padać i ruszyłem dalej. Odcinek Skała-Trzyciąż to rewelacja. Świetna nawierzchnia, piękne widoczki, pofałdowany teren, kręciło się super. Za Trzyciążem kicha, zerwany asfalt, roboty drogowe, wytrzepało mnie solidnie. Tak było aż do samego Wolbromia. Skręcam na Miechów. Znów zaczyna pokapywać ale tym razem nie decyduję się na postój. Jadę dalej. Pomiędzy Wolbromiem i Miechowem niekiedy spory ruch. Jeśli dodać do tego miejscami bardzo kiepską nawierzchnię to już oczywiste, że jakoś specjalnie fajnie tu nie jest. Sporo górek, nawet całkiem solidne podjazdy. Droga mokra, trochę cykam się na zjazdach bo asfalt sprawia wrażenie bardzo śliskiego, a moje oponki na mokrym nie trzymają ani trochę.
Na szczęście opady zanikają i droga szybko wysycha. W Miechowie już nie kombinowałem, trzeba było lecieć do domu. Główną drogą do Krakowa nie jedzie się jakoś specjalnie miło ale źle też nie jest. Auta śmigają non-stop, ale pobocze szerokie, no i profil drogi pasuje mi okropnie. Na trening super, zjazdy, podjazdy, na tyle krótkie, że jest gdzie dokręcić, jest gdzie wstać z siodełka i na sztywno dociągnąć do szczytu wzniesienia. Noga zaczęła mi się fajnie kręcić więc dosyć szybko dojechałem do Krakowa.
- DST 106.96km
- Czas 03:30
- VAVG 30.56km/h
- Temperatura 20.0°C
- HRmax 165 ( 91%)
- HRavg 130 ( 71%)
- Kalorie 3870kcal
- Podjazdy 579m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 6 czerwca 2011
Kategoria Trening
Plaskato.
Wypad do Niepołomic.
- DST 54.00km
- Czas 01:55
- VAVG 28.17km/h
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 czerwca 2011
Kategoria Przejażdżka
Luzik.
Kibicowanie na Tour de UE :)
- DST 15.00km
- Czas 00:50
- VAVG 18.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 czerwca 2011
Kategoria Trening
Odwiedziny w Zawoi.
Oj ja zryty jestem konkretnie. Początek był luzacki ale od Harbutowic to rzeźnie totalna. Najpierw Hujówka, potem kawałek zjazdu i z Jachówki podjazd na Górę Makowską. W słońcu i upale, ścianka za ścianką, chyba bardziej dało popalić niż sama Hujówka. Potem zjazd do Makowa i do Grzechyni znów golgota za golgotą. Do Zawoji przyjechaliśmy już dosyć zmachani. Tam posiedzieliśmy chwilę, zjedliśmy po kebabie, obejrzeliśmy dekorację Macia i pogadali ze zjeżdżającymi właśnie na metę chłopakami. Zaczęło się zbierać na burzę i niestety nie mogliśmy czekać na gigowców Lukcia i Szbikera bo trzeba było uciekać. W Białce Pocio się odłączył i poleciał do Makowa na pociąg, a my z Dragiem uderzyliśmy w stronę Juszczyna.
Za Wieprzcem jeden naprawdę solidny podjazd i długi zjazd przez Tokarnię do Pcimia. W miarę upływu czasu Drag dostawał napadów przypływu energii i zasuwał jak dziki osioł. Apogeum miał na podjeździe w Krzyszkowicach za Myślenicami gdzie poleciał pod górę w takim tempie, że przez chwilę aż zgłupiałem. Zanim się pozbierałem był już kilka metrów z przodu i musiałem ostro dawać żeby go utrzymać. Na szczęście im wyżej tym pomału zaczęło go odcinać i w końcu udało się na szczyt wjechać na prowadzeniu
Do samego Krakowa szarpał mocno, ma gość zadatki na długodystansowca.
Mnie osobiście jechało się średnie. Najgorzej było rano, żebra mnie bolą, potłuczone mocno i mam problemy z oddychaniem. Jak wolno jadę to jako tako, ale gdy trzeba zacząć mocno pracować płucami to ból nie pozwala i robi się okropny dług tlenowy. Na szczęście w miarę upływu czasu jakoś to wszystko zaczęło się układać i udało się dosyć sprawnie przejechać całą trasę. Były plany żeby wjechać na trasę maratonu ale jednak przeliczyliśmy się z czasem. Poza tym błoto solidne było jak widziałem po zjeżdżających zawodnikach i jakoś żaden z nas nie miał za bardzo ochoty tam ruszać. Ale trening za to super!!!
No a Pocio w końcu też musiał jechać na rowerze gdyż okazało się pociąg dopiero wieczorem leci. Koniec końców doleciał sam do Krakowa.
Za Wieprzcem jeden naprawdę solidny podjazd i długi zjazd przez Tokarnię do Pcimia. W miarę upływu czasu Drag dostawał napadów przypływu energii i zasuwał jak dziki osioł. Apogeum miał na podjeździe w Krzyszkowicach za Myślenicami gdzie poleciał pod górę w takim tempie, że przez chwilę aż zgłupiałem. Zanim się pozbierałem był już kilka metrów z przodu i musiałem ostro dawać żeby go utrzymać. Na szczęście im wyżej tym pomału zaczęło go odcinać i w końcu udało się na szczyt wjechać na prowadzeniu
Do samego Krakowa szarpał mocno, ma gość zadatki na długodystansowca.
Mnie osobiście jechało się średnie. Najgorzej było rano, żebra mnie bolą, potłuczone mocno i mam problemy z oddychaniem. Jak wolno jadę to jako tako, ale gdy trzeba zacząć mocno pracować płucami to ból nie pozwala i robi się okropny dług tlenowy. Na szczęście w miarę upływu czasu jakoś to wszystko zaczęło się układać i udało się dosyć sprawnie przejechać całą trasę. Były plany żeby wjechać na trasę maratonu ale jednak przeliczyliśmy się z czasem. Poza tym błoto solidne było jak widziałem po zjeżdżających zawodnikach i jakoś żaden z nas nie miał za bardzo ochoty tam ruszać. Ale trening za to super!!!
No a Pocio w końcu też musiał jechać na rowerze gdyż okazało się pociąg dopiero wieczorem leci. Koniec końców doleciał sam do Krakowa.
- DST 158.00km
- Czas 06:30
- VAVG 24.31km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 1372m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 1 czerwca 2011
Kategoria Trening
Ałć...ałć...ałć!
Nie dawał mi spokoju ten zjazd. Odpaliłem dzisiaj startówkę i poleciałem na Zakrzówek. Na tym rowerku czuję się lepiej, mam go opanowanego, wiem jak się zachowa i czego się można po nim spodziewać. Na Zakrzówku zrobiłem najpierw kilka zjazdów rynną. Poszło bez problemów, nie było po co za długo tu siedzieć.
No to daję na drugi zjazd. Dzisiaj gorsze warunki, ziemia trochę wilgotna i bardziej ślisko. No nic, raz kozie śmierć. Pierwszy zjazd - jest ostro, trasa stromo opada, kamień, uskok, przednie koło opada niczym w przepaść, trzeba mocno za siodełko się wychylić, amorek ugina się mocno, kierownica usiłuje wyrwać się z rąk ale udaje się zapanować i jestem na dole.
Drugi zjazd nadal niepewnie. Nie ma się co oszukiwać. Ten zjazd robi na mnie wrażenie i zjeżdżam tam maksymalnie skupiony oraz mocno stremowany. Zjeżdżam drugi i trzeci raz. Każda próba wydaje się być tą pierwszą. Pomimo tego, że udało się już zjechać kilka razy nie mam wrażenia rozpracowania tego zjazdu.
W sumie robią go kilka razy i zbieram się do domu. Ale jakoś tak wyszło, że tuż przed odjazdem rzucam okiem na ściankę i postanawiam jeszcze raz zjechać. No nic, wszystko jak przedtem, tył za siodełko, mocne uderzenie przedniego koła, amorek ugina się solidnie. Kierownica znów szarpie. No i tym razem wyszarpała się.
Prawa ręka spada z chwytu, przód momentalnie zaczyna wariować i już wiem, że polecę. Bekło o ziemię, rower koziołkuje. Prawa ręka coś stłuczona, boli trochę, żebra też niezbyt zadowolone. Pomału się zbieram. Że tez mnie podkusiło jeszcze raz jechać. Kurna chata, niby nic mi nie jest ale czuję wszystkie kości. Boli prawy nadgarstek. Trudno jechać po nierównościach bo żeberka protestują mocno.
Zobaczymy co jutro będzie ale coś czuję po kościach, że maraton w Muszynie mam już załatwiony. Tak po prawdzie, to nie za bardzo miałem ochotę tam jechać, ale wobec powyższych wydarzeń to nawet dobre chęci nie wystarczą. No nic - zobaczę jak jutro się obudzę. Jeśli wstanę bez jęczenia to jeszcze będą szanse :)
No to daję na drugi zjazd. Dzisiaj gorsze warunki, ziemia trochę wilgotna i bardziej ślisko. No nic, raz kozie śmierć. Pierwszy zjazd - jest ostro, trasa stromo opada, kamień, uskok, przednie koło opada niczym w przepaść, trzeba mocno za siodełko się wychylić, amorek ugina się mocno, kierownica usiłuje wyrwać się z rąk ale udaje się zapanować i jestem na dole.
Drugi zjazd nadal niepewnie. Nie ma się co oszukiwać. Ten zjazd robi na mnie wrażenie i zjeżdżam tam maksymalnie skupiony oraz mocno stremowany. Zjeżdżam drugi i trzeci raz. Każda próba wydaje się być tą pierwszą. Pomimo tego, że udało się już zjechać kilka razy nie mam wrażenia rozpracowania tego zjazdu.
W sumie robią go kilka razy i zbieram się do domu. Ale jakoś tak wyszło, że tuż przed odjazdem rzucam okiem na ściankę i postanawiam jeszcze raz zjechać. No nic, wszystko jak przedtem, tył za siodełko, mocne uderzenie przedniego koła, amorek ugina się solidnie. Kierownica znów szarpie. No i tym razem wyszarpała się.
Prawa ręka spada z chwytu, przód momentalnie zaczyna wariować i już wiem, że polecę. Bekło o ziemię, rower koziołkuje. Prawa ręka coś stłuczona, boli trochę, żebra też niezbyt zadowolone. Pomału się zbieram. Że tez mnie podkusiło jeszcze raz jechać. Kurna chata, niby nic mi nie jest ale czuję wszystkie kości. Boli prawy nadgarstek. Trudno jechać po nierównościach bo żeberka protestują mocno.
Zobaczymy co jutro będzie ale coś czuję po kościach, że maraton w Muszynie mam już załatwiony. Tak po prawdzie, to nie za bardzo miałem ochotę tam jechać, ale wobec powyższych wydarzeń to nawet dobre chęci nie wystarczą. No nic - zobaczę jak jutro się obudzę. Jeśli wstanę bez jęczenia to jeszcze będą szanse :)
- DST 40.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:00
- VAVG 20.00km/h
- Podjazdy 200m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 31 maja 2011
Kategoria Trening
Zakrzówek z Bartkiem.
Trening z Bartkiem Janowskim. Miałem nie jechać ale nie za bardzo chciało mi się samemu jeździć i w końcu wylądowałem na Błoniach.
Dzisiaj polecieliśmy na Zakrzówek gdzie rozkminialiśmy ciekawe zjazdy.
Pierwszy poszedł spoko. Wąska i stromy rynna z małym uskokiem i mocnym zakrętem w dolnej części wyglądała poważanie ale poszła gładko i nie pozostawiła po sobie jakichś specjalnych wrażeń.
Za to ten drugi to już wyższa szkoła jazdy. Stroma ściana, w połowie solidny głaz, a za nim jakiś 20-30 uskok. Nie przepadam za chwilami gdy przednie koło odrywa się od podłoża. Chłopaki zjeżdżali ale ja sobie odpuściłem dzisiaj. Byłem na fullu, który pozwala na łatwiejsze pokonanie takich przeszkód, ale to nie jest startowy rower, nie mam go tak opanowanego i paradoksalnie właśnie to nie puściło mojej psychy na ten zjazd.
Dzisiaj polecieliśmy na Zakrzówek gdzie rozkminialiśmy ciekawe zjazdy.
Pierwszy poszedł spoko. Wąska i stromy rynna z małym uskokiem i mocnym zakrętem w dolnej części wyglądała poważanie ale poszła gładko i nie pozostawiła po sobie jakichś specjalnych wrażeń.
Za to ten drugi to już wyższa szkoła jazdy. Stroma ściana, w połowie solidny głaz, a za nim jakiś 20-30 uskok. Nie przepadam za chwilami gdy przednie koło odrywa się od podłoża. Chłopaki zjeżdżali ale ja sobie odpuściłem dzisiaj. Byłem na fullu, który pozwala na łatwiejsze pokonanie takich przeszkód, ale to nie jest startowy rower, nie mam go tak opanowanego i paradoksalnie właśnie to nie puściło mojej psychy na ten zjazd.
- DST 40.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:00
- VAVG 20.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 30 maja 2011
Kategoria Trening
Las Wolski.
Nie ma co pisać. Plaża.
- DST 34.36km
- Teren 15.00km
- Czas 01:59
- VAVG 17.32km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 157 ( 86%)
- HRavg 114 ( 62%)
- Kalorie 1631kcal
- Podjazdy 477m
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 maja 2011
Kategoria Zawody
Powerade Marathon - Krynica. Dr Jekyll i Mr Hyde :)
Takiego startu jeszcze nie przeżyłem. Wszyscy straszyli pogodą, było wiadome, że deszczu nie unikniemy, no ale w to co się stało, to trudno nawet uwierzyć. Sygnał startu i dosłownie ściana deszczu. Jak na zawołanie, jak na sygnał dosłownie.
Psycha mi siadła w sekundzie. No bo jeśli teraz tak pucuje to co będzie dalej na trasie. Jak zachowa się organizm ubrany w mokre ciuchy gdy minie startowe podniecenie i zacznie się kilkugodzinne tyranie. Ciepło nie jest, liczyłem się z opadami i ubrałem odpowiednio, ale nie zakładałem, że już na starcie niebo potraktuje nas wiadrami wody. Jak zachowa się sprzęt? Strugi wody płynące ulicą penetrują napęd i bez emocji wypłukują pieczołowicie nakładany wczoraj smar. Okulary moment parują i już na pierwszym podjeździe trzeba je ściągać aby coś zobaczyć. No i w końcu co jest ze mną??!! Dlaczego te nogi nie chcą kręcić, dlaczego tętno nie może wznieść się ponad 160 uderzeń. Dlaczego wlokę się jak żółw?
Taki fatalny początek, a jak się okazało później w miarę upływu czasu było jeszcze gorzej. Zdobywamy pierwszą górkę, jakiś zjeździk, kolarz przede mną omija jakąś dziurę. Ja już nie mam czasu, próbuję poderwać przednie koło ale już za późno i czuję jak przód roweru leci w otchłań. Takiego lotu jeszcze nie zaliczyłem. To było jakoś tak, że najpierw poszybowałem w górę, gdy stopy miałem na wysokości kierownicy moje ciało zaczęło posuwać się do przodu i przeżyłem chwilę jakich wiele przeżył Adam Małysz. Może rekordu świata nie zrobiłem ale obstawiam, że rekord tej dziury należy do mnie.
Pozbierałem się jakoś i gonitwa za rywalami. Pierwsze zjazdy pokonuję dosyć zachowawczo. Tak wychwalane przeze mnie Rocket Rony spisują się nieźle ale na mokre korzenie nawet one nie poradzą. Szybko zaczynają się problemy z napędem. Młynek z przodu zaciąga okropnie, w zasadzie jestem pozbawiony jazdy na nim. Nadal nie mogę dogadać się z własnym organizmem i pomimo prób mocniejszej jazdy nic z tego nie wychodzi. Robimy bardzo stromy zjazd po błotnistym stoku. Jest bardzo stromo, kawałek zjeżdżam ale nie trwa to długo, drobny błąd i leżę na boku. Ludzie próbują zjeżdżać, z podobnym skutkiem, jedni dłużej, inni krócej ale generalnie kończy to się glebami.
Potem długi zjazd okropnie kamienistą drogą. Pomimo dobrego amorka mam wrażenie jak gdybym jechał na sztywniaku. Ręce zdają się już eksplodować. Dochodzi do sprzężenie zwrotnego. Trudno mi operować hamulcem gdyż raz, że dłonie odmawiają wspołpracy, a dwa, że takie wibracje, że strach oderwać choćby jeden palec od chwytów. Nie hamuję więc jadę coraz szybciej. Zaczyna pojawiać się panika. JADĘ ZA SZYBKO!! ZARAZ WYKROCHMALĘ .
Jakoś jednak wracam do świata żywych. Docieramy do asfaltu, a kawałek dalej zaczyna się podjazd na Jaworzynę. Jechałem tędy już kilka razy i wiem co można się po nim spodziewać. Mozolna i długa wspinaczka do góry. Gdzieś z przodu dostrzegam Spootnicka i to pierwszy pozytywny sygnał. Za to z napędu dochodzą same negatywne. Ktoś mnie wyprzedza i pyta się jaka kategoria jestem. Mówię jak jest, okazuje się, że to Wojtek Kozłowski. Też M4, chwilę gadamy i jedziemy razem. Jedzie w moim tempie więc nie jest źle. Muszę się go trzymać, być może między nami rozegra się walka o pudło.
Niestety robi się coraz stromiej. Młynek zaciąga okropnie, Wojtek odjeżdża i coraz trudniej mi go dogonić po szarpaniu się ze sprzętem. W końcu podejmuję strategiczną decycję. Muszę mieć młynek, jadę dystans giga. Do mety pozostało 50 km, nawet jeśli teraz wyjadę te stromizny na średniej tarczy to później zapłacą za to srogą cenę. Mam szmatkę, czyszczę łańcuch, a następnie obficie traktuję go smarem. W międzyczasie mija mnie kilkunastu kolarzy. Gdy kończę właśnie przejeżdża Justyna Frączek. To dowód na to, że naprawdę jest kiepsko dzisiaj. Justyna dobrze jeździ ale ja jednak facet jestem i powinienem być już kilka km z przodu. Potem za plecami słyszę znajomy głos Szbikera.
No nic, jedziemy dalej. Smarowanie pomogło, dalsza cześć podjazdu mija jako tako. Coś jak by mnie przetkało. W końcu pomału zaczynam wyprzedzać. Trauma z początku jak by mija i wraca znajome uczucie gdy pedały zdają się być jakieś miękkie takie. Wiadomo, gardło piecze od oddechu, mięśnie bolą, puls skacze ale cała ta ludzka machineria posuwa się do przodu. Wolno ale skutecznie.
Zjazd do Wierchomli, tam przy drodze stoi Maciu i pyta o telefon. Nie pomogę mu niestety. Wyprzedzam kogoś w koszulce bikestats. To jpbike, czasem zaglądam na jego blog rowerowy. Dłuższy kawałek asfaltu wykorzystuję na przemyślenia. Kiepsko dzisiaj jest, pewnie rywale daleko z przodu. Może chociaż powalczę z Wojtkiem. Jechał moim tempem, na smarowanie straciłem ze 2-3 minuty. Do mety jeszcze kawałek, jest szansa go dogonić tym bardziej, że jakoś się rozkręciłem. Muszę go dogonić. Zbyt często jechałem maratony gdzie przegrywałem o sekundy czołowe miejsca.
Za Wierchomlą zaczyna się bardzo długi podjazd. Najpierw kawałek asfaltu, potem szutrówka, dalej jedzie się glinianką aż w końcu posuwamy się w górę wąskimi ścieżkami. Ten podjazd zdaje się nie mieć końca. Do czego to doszło, czy kiedyś mogłem sądzić, że właśnie takie podjazdy staną się moim wybawieniem. Długie podjazdy to zmora maratończyków, wykańczają, wysysają siły. Ja też przeżywam tu ciężkie chwile ale ZACZYNAM JECHAĆ. Kolejne sylwetki kolarzy zbliżają się do mnie, potem pojawiają z boku, w końcu zostają za plecami. Mijam Erni-ege. Mówi do mnie, że gość z M4 jest z przodu. Widzę kilka metrów przed sobą znajomą sylwetkę.
Dojeżdżam, Wojtek się pyta - kto za mną? No ja - mówię.
Piotrek ? Tak ,odpowiadam. Obaj wiemy, że fajnie pogadać ale w końcu ścigamy się ze sobą. Jadę z tyłu, badam rywala. Doszedłem go, a to wiele mówi. Kilka minut wyczekiwania i w końcu decyzja. Wóz albo przewóz. Wojtek fajny gość, ale pora go zostawić na tyłach. Czekam na jakiś stromy fragment i daję ogień. Kilka minut jadę na maksa, łykam przy okazji kilka osób. Nie oglądam się za siebie. Tu nie chodzi o taktykę, mam siłę to trzeba dawać ile fabryka pozwala.
Podjazd ciągnie się nadal i pomału zaczynam odczuwać jego trudy. Znów problemy z młynkiem ale póki co nie decyduję się na ponowne smarowanie. Szkoda czasu. Lecimy teraz grzbietem. Gdzieś tutaj łączymy się z zawodnikami mega. Akurat jedzie Andy, kilka słów wzajemnej otuchy i jedziemy dalej. Teraz mijam Michała, który przyjmuje od stojącej obok mamy jakiś zestaw przetrwalnikowy
Dalej seria krótkich ale śliskich zjazdów, podjazd po stoku narciarskim i wypadamy w Krynicy. Pozostała nam jeszcze Góra Parkowa. Na bufecie Miki oferuje smarowanie łańcucha z czego skrzętnie korzystam. Opłaciło się bo chociaż Parkowa to nie Jaworzyna, to aby tam wjechać trzeba było pokonać kilka stromych ścianek. Bez młynka było by ciężko.
Z Góry Parkowej słynny zjazd. Atakuję go na rowerze, przesuwam się za siodełko, bardzo stromo i ślisko ale jakoś jadę. Z opisów na forum pamiętam, żeby jechać po prawej. Jakaś kobitka również krzyczy - jedź z prawej. Cóż z tego jak zniosło mnie na lewą stronę, na razie jakoś sobie radzę ale w końcu podejmuję próbę zmiany toru jazdy. To błąd - uślizg przedniego koła i leżę. Szybko się podrywam i zbiegam w dół. Teraz seria łatwiejszych ale też nieprzyjemnych zjazdów.
W końcu docieram do ostatniego. W dole widać już drogę wyłożoną kostką, kilka osób pokrzykuje i robi zdjęcia. Aby tam, dotrzeć muszę pokonać kilkumetrowy odcinek po korzeniach. Pasuje zrobić pokazówkę kibicom. Puszczam klamki hamulcowe i momentalnie nabieram prędkości. Korzenie prawie przelatuję, a na dole z przerażeniem dostrzegam przed sobą betonowy murek. Obok kilka schodków prowadzących na drogę.
Aż mi trudno teraz uwierzyć jak szybko wtedy myślałem. Tyle opcji przewinęło się przez moją głowę.
1- wpadam na murek z pełną prędkością. Sprawa oczywista. Nie będzie czego zbierać
2- podejmuję próbę wjechania na schody. Jeśli się nie uda to patrz pkt 1, jeśli się uda i nawet jakoś zeskoczę z tych schodów to wyląduję na przeciwległym murze i będzie niewiele lepiej niż w punkcie 1
3- stosuję hamowanie awaryjne i kładę się na boku.
Byś może instynkt pokierował moimi poczynaniami bo wybrałem opcję trzecią i z impetem ląduję na lewym boku. Na szczęście sporo trawy i miękkie podłoże łagodzą ból upadku. Nie mam jakichś większych obrażeń i szybko wsiadam na rower. Na metę docieram już spokojnie ignorując sprinterów walczących ze mną na tych ostatnich metrach.
Podsumowując - ten maraton jechało dwóch Furmanów. Jeden leszcz, nie wierzący w swoje siły i ten drugi do którego przywykłem w tym roku. Dobrze, że to ułożyło się tak jak ułożyło i początek należał do pierwszego. Dzięki temu ten drugi mógł podciągnąć wynik i nadrobić starty z pierwszej części. Lekko nie było, miałem sporo chwil naprawdę kryzysowych. Pomimo tego jakoś się pozbierałem i bardzo się cieszę, że pomimo słabości udało się zająć miejsce na pudle. Tym bardziej się cieszę, że jechałem na 4 miejscu, wtedy o tym nie widziałem ale podświadomie czułem, że muszę się zmobilizować i dojść Wojtka Kozłowskiego, bo być może ktoś z nas stanie na tym upragnionym pudle. Udało się, ale sporo mnie to kosztowało.
Co dalej? Sam nie wiem. Nie ukrywam, że zaczynam pomału pękać. Zabierzów, Iwonicz, Krynica kosztowały mnie sporo zdrowia. Na hasła deszcz i błoto przechodzą mnie ciarki. Za kilka dni maraton w Muszynie. Z jednej strony nie chce mi się, ale z drugiej jest szansa zmierzyć się z Krzyśkiem Gierczakiem. Będzie również Mariusz Sychowskie. To ścisła czołówka kategorii M4. Dobrze było by się sprawdzić. Wprawdzie forma jakoś zaczyna przeciekać przez palce, ale nie ma też tragedii.
Zobaczymy jeszcze co ze sprzętem. Póki co na bank zgubione okulary. Klocki pewnie do wymiany, za chwilę idę oblukać jak łożyska i inne sprawy. Finanse też są ważne, jeśli budżet nie puści to sorry Winnetou :)
__________
Psycha mi siadła w sekundzie. No bo jeśli teraz tak pucuje to co będzie dalej na trasie. Jak zachowa się organizm ubrany w mokre ciuchy gdy minie startowe podniecenie i zacznie się kilkugodzinne tyranie. Ciepło nie jest, liczyłem się z opadami i ubrałem odpowiednio, ale nie zakładałem, że już na starcie niebo potraktuje nas wiadrami wody. Jak zachowa się sprzęt? Strugi wody płynące ulicą penetrują napęd i bez emocji wypłukują pieczołowicie nakładany wczoraj smar. Okulary moment parują i już na pierwszym podjeździe trzeba je ściągać aby coś zobaczyć. No i w końcu co jest ze mną??!! Dlaczego te nogi nie chcą kręcić, dlaczego tętno nie może wznieść się ponad 160 uderzeń. Dlaczego wlokę się jak żółw?
Taki fatalny początek, a jak się okazało później w miarę upływu czasu było jeszcze gorzej. Zdobywamy pierwszą górkę, jakiś zjeździk, kolarz przede mną omija jakąś dziurę. Ja już nie mam czasu, próbuję poderwać przednie koło ale już za późno i czuję jak przód roweru leci w otchłań. Takiego lotu jeszcze nie zaliczyłem. To było jakoś tak, że najpierw poszybowałem w górę, gdy stopy miałem na wysokości kierownicy moje ciało zaczęło posuwać się do przodu i przeżyłem chwilę jakich wiele przeżył Adam Małysz. Może rekordu świata nie zrobiłem ale obstawiam, że rekord tej dziury należy do mnie.
Pozbierałem się jakoś i gonitwa za rywalami. Pierwsze zjazdy pokonuję dosyć zachowawczo. Tak wychwalane przeze mnie Rocket Rony spisują się nieźle ale na mokre korzenie nawet one nie poradzą. Szybko zaczynają się problemy z napędem. Młynek z przodu zaciąga okropnie, w zasadzie jestem pozbawiony jazdy na nim. Nadal nie mogę dogadać się z własnym organizmem i pomimo prób mocniejszej jazdy nic z tego nie wychodzi. Robimy bardzo stromy zjazd po błotnistym stoku. Jest bardzo stromo, kawałek zjeżdżam ale nie trwa to długo, drobny błąd i leżę na boku. Ludzie próbują zjeżdżać, z podobnym skutkiem, jedni dłużej, inni krócej ale generalnie kończy to się glebami.
Potem długi zjazd okropnie kamienistą drogą. Pomimo dobrego amorka mam wrażenie jak gdybym jechał na sztywniaku. Ręce zdają się już eksplodować. Dochodzi do sprzężenie zwrotnego. Trudno mi operować hamulcem gdyż raz, że dłonie odmawiają wspołpracy, a dwa, że takie wibracje, że strach oderwać choćby jeden palec od chwytów. Nie hamuję więc jadę coraz szybciej. Zaczyna pojawiać się panika. JADĘ ZA SZYBKO!! ZARAZ WYKROCHMALĘ .
Jakoś jednak wracam do świata żywych. Docieramy do asfaltu, a kawałek dalej zaczyna się podjazd na Jaworzynę. Jechałem tędy już kilka razy i wiem co można się po nim spodziewać. Mozolna i długa wspinaczka do góry. Gdzieś z przodu dostrzegam Spootnicka i to pierwszy pozytywny sygnał. Za to z napędu dochodzą same negatywne. Ktoś mnie wyprzedza i pyta się jaka kategoria jestem. Mówię jak jest, okazuje się, że to Wojtek Kozłowski. Też M4, chwilę gadamy i jedziemy razem. Jedzie w moim tempie więc nie jest źle. Muszę się go trzymać, być może między nami rozegra się walka o pudło.
Niestety robi się coraz stromiej. Młynek zaciąga okropnie, Wojtek odjeżdża i coraz trudniej mi go dogonić po szarpaniu się ze sprzętem. W końcu podejmuję strategiczną decycję. Muszę mieć młynek, jadę dystans giga. Do mety pozostało 50 km, nawet jeśli teraz wyjadę te stromizny na średniej tarczy to później zapłacą za to srogą cenę. Mam szmatkę, czyszczę łańcuch, a następnie obficie traktuję go smarem. W międzyczasie mija mnie kilkunastu kolarzy. Gdy kończę właśnie przejeżdża Justyna Frączek. To dowód na to, że naprawdę jest kiepsko dzisiaj. Justyna dobrze jeździ ale ja jednak facet jestem i powinienem być już kilka km z przodu. Potem za plecami słyszę znajomy głos Szbikera.
No nic, jedziemy dalej. Smarowanie pomogło, dalsza cześć podjazdu mija jako tako. Coś jak by mnie przetkało. W końcu pomału zaczynam wyprzedzać. Trauma z początku jak by mija i wraca znajome uczucie gdy pedały zdają się być jakieś miękkie takie. Wiadomo, gardło piecze od oddechu, mięśnie bolą, puls skacze ale cała ta ludzka machineria posuwa się do przodu. Wolno ale skutecznie.
Zjazd do Wierchomli, tam przy drodze stoi Maciu i pyta o telefon. Nie pomogę mu niestety. Wyprzedzam kogoś w koszulce bikestats. To jpbike, czasem zaglądam na jego blog rowerowy. Dłuższy kawałek asfaltu wykorzystuję na przemyślenia. Kiepsko dzisiaj jest, pewnie rywale daleko z przodu. Może chociaż powalczę z Wojtkiem. Jechał moim tempem, na smarowanie straciłem ze 2-3 minuty. Do mety jeszcze kawałek, jest szansa go dogonić tym bardziej, że jakoś się rozkręciłem. Muszę go dogonić. Zbyt często jechałem maratony gdzie przegrywałem o sekundy czołowe miejsca.
Za Wierchomlą zaczyna się bardzo długi podjazd. Najpierw kawałek asfaltu, potem szutrówka, dalej jedzie się glinianką aż w końcu posuwamy się w górę wąskimi ścieżkami. Ten podjazd zdaje się nie mieć końca. Do czego to doszło, czy kiedyś mogłem sądzić, że właśnie takie podjazdy staną się moim wybawieniem. Długie podjazdy to zmora maratończyków, wykańczają, wysysają siły. Ja też przeżywam tu ciężkie chwile ale ZACZYNAM JECHAĆ. Kolejne sylwetki kolarzy zbliżają się do mnie, potem pojawiają z boku, w końcu zostają za plecami. Mijam Erni-ege. Mówi do mnie, że gość z M4 jest z przodu. Widzę kilka metrów przed sobą znajomą sylwetkę.
Dojeżdżam, Wojtek się pyta - kto za mną? No ja - mówię.
Piotrek ? Tak ,odpowiadam. Obaj wiemy, że fajnie pogadać ale w końcu ścigamy się ze sobą. Jadę z tyłu, badam rywala. Doszedłem go, a to wiele mówi. Kilka minut wyczekiwania i w końcu decyzja. Wóz albo przewóz. Wojtek fajny gość, ale pora go zostawić na tyłach. Czekam na jakiś stromy fragment i daję ogień. Kilka minut jadę na maksa, łykam przy okazji kilka osób. Nie oglądam się za siebie. Tu nie chodzi o taktykę, mam siłę to trzeba dawać ile fabryka pozwala.
Podjazd ciągnie się nadal i pomału zaczynam odczuwać jego trudy. Znów problemy z młynkiem ale póki co nie decyduję się na ponowne smarowanie. Szkoda czasu. Lecimy teraz grzbietem. Gdzieś tutaj łączymy się z zawodnikami mega. Akurat jedzie Andy, kilka słów wzajemnej otuchy i jedziemy dalej. Teraz mijam Michała, który przyjmuje od stojącej obok mamy jakiś zestaw przetrwalnikowy
Dalej seria krótkich ale śliskich zjazdów, podjazd po stoku narciarskim i wypadamy w Krynicy. Pozostała nam jeszcze Góra Parkowa. Na bufecie Miki oferuje smarowanie łańcucha z czego skrzętnie korzystam. Opłaciło się bo chociaż Parkowa to nie Jaworzyna, to aby tam wjechać trzeba było pokonać kilka stromych ścianek. Bez młynka było by ciężko.
Z Góry Parkowej słynny zjazd. Atakuję go na rowerze, przesuwam się za siodełko, bardzo stromo i ślisko ale jakoś jadę. Z opisów na forum pamiętam, żeby jechać po prawej. Jakaś kobitka również krzyczy - jedź z prawej. Cóż z tego jak zniosło mnie na lewą stronę, na razie jakoś sobie radzę ale w końcu podejmuję próbę zmiany toru jazdy. To błąd - uślizg przedniego koła i leżę. Szybko się podrywam i zbiegam w dół. Teraz seria łatwiejszych ale też nieprzyjemnych zjazdów.
W końcu docieram do ostatniego. W dole widać już drogę wyłożoną kostką, kilka osób pokrzykuje i robi zdjęcia. Aby tam, dotrzeć muszę pokonać kilkumetrowy odcinek po korzeniach. Pasuje zrobić pokazówkę kibicom. Puszczam klamki hamulcowe i momentalnie nabieram prędkości. Korzenie prawie przelatuję, a na dole z przerażeniem dostrzegam przed sobą betonowy murek. Obok kilka schodków prowadzących na drogę.
Aż mi trudno teraz uwierzyć jak szybko wtedy myślałem. Tyle opcji przewinęło się przez moją głowę.
1- wpadam na murek z pełną prędkością. Sprawa oczywista. Nie będzie czego zbierać
2- podejmuję próbę wjechania na schody. Jeśli się nie uda to patrz pkt 1, jeśli się uda i nawet jakoś zeskoczę z tych schodów to wyląduję na przeciwległym murze i będzie niewiele lepiej niż w punkcie 1
3- stosuję hamowanie awaryjne i kładę się na boku.
Byś może instynkt pokierował moimi poczynaniami bo wybrałem opcję trzecią i z impetem ląduję na lewym boku. Na szczęście sporo trawy i miękkie podłoże łagodzą ból upadku. Nie mam jakichś większych obrażeń i szybko wsiadam na rower. Na metę docieram już spokojnie ignorując sprinterów walczących ze mną na tych ostatnich metrach.
Podsumowując - ten maraton jechało dwóch Furmanów. Jeden leszcz, nie wierzący w swoje siły i ten drugi do którego przywykłem w tym roku. Dobrze, że to ułożyło się tak jak ułożyło i początek należał do pierwszego. Dzięki temu ten drugi mógł podciągnąć wynik i nadrobić starty z pierwszej części. Lekko nie było, miałem sporo chwil naprawdę kryzysowych. Pomimo tego jakoś się pozbierałem i bardzo się cieszę, że pomimo słabości udało się zająć miejsce na pudle. Tym bardziej się cieszę, że jechałem na 4 miejscu, wtedy o tym nie widziałem ale podświadomie czułem, że muszę się zmobilizować i dojść Wojtka Kozłowskiego, bo być może ktoś z nas stanie na tym upragnionym pudle. Udało się, ale sporo mnie to kosztowało.
Co dalej? Sam nie wiem. Nie ukrywam, że zaczynam pomału pękać. Zabierzów, Iwonicz, Krynica kosztowały mnie sporo zdrowia. Na hasła deszcz i błoto przechodzą mnie ciarki. Za kilka dni maraton w Muszynie. Z jednej strony nie chce mi się, ale z drugiej jest szansa zmierzyć się z Krzyśkiem Gierczakiem. Będzie również Mariusz Sychowskie. To ścisła czołówka kategorii M4. Dobrze było by się sprawdzić. Wprawdzie forma jakoś zaczyna przeciekać przez palce, ale nie ma też tragedii.
Zobaczymy jeszcze co ze sprzętem. Póki co na bank zgubione okulary. Klocki pewnie do wymiany, za chwilę idę oblukać jak łożyska i inne sprawy. Finanse też są ważne, jeśli budżet nie puści to sorry Winnetou :)
__________
- DST 67.53km
- Teren 60.00km
- Czas 04:57
- VAVG 13.64km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 166 ( 91%)
- HRavg 147 ( 81%)
- Kalorie 4155kcal
- Podjazdy 2405m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 26 maja 2011
Kategoria Trening
Tlenik.
Tlenik sobie zrobiłem. Tylko podjazd w Rybnej poleciałem mocniej, reszta to w zasadzie plaża. Jutro może jakieś godzinne rege, no i w sobotę rzeźnia.
Maraton w Krynicy, nie ukrywam, że czuję respekt przed takimi startami. Gorzej, że jakoś nie bardzo mi się chce jechać. No ale może jak pójdzie start i adrenalinka będzie buzować w krwioobiegu to wszystko wróci do normy.
Maraton w Krynicy, nie ukrywam, że czuję respekt przed takimi startami. Gorzej, że jakoś nie bardzo mi się chce jechać. No ale może jak pójdzie start i adrenalinka będzie buzować w krwioobiegu to wszystko wróci do normy.
- DST 69.57km
- Czas 02:33
- VAVG 27.28km/h
- Temperatura 17.0°C
- HRmax 165 ( 91%)
- HRavg 123 ( 67%)
- Kalorie 2599kcal
- Podjazdy 241m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 25 maja 2011
Kategoria Trening
W końcu ten Chełm.
Wybierałem się na Chełm już kilka razy. Raz nie wyszło, drugi raz nie wyszło. No i w końcu dzisiaj się udało. Środa to ostatni dzień na jakiś mocniejszy trening. Wyjazd w górki to dobra opcja, czy chcę czy nie chcę na podjazdach robi się interwały :)
Do Myślenic jechałem dosyć mocno. Dobrze, że rękawki wziąłem bo chłodno trochę i szybko je zakładałem. Sam podjazd na Chełm, a raczej Talagówkę zajął mi 16 minut 49 sekund. Nie jechałem w trupa ale nie opieprzałem się też na młynku i starałem się sprawnie pokonać ten podjazd. Na górze chwila odpoczynku i nazad. Zjazd bardzo niebezpieczny. Pełno żwiru na drodze, dziury, nierówności. Na kolarce wolałem nie szaleć na zjechałem go bardzo ostrożnie.
Powrót zrobiłem tą samą drogą, musiałem szybko do domu dotrzeć.
Średnie tętno może nie jakieś specjalnie wysokie ale ten trening naprawdę dał mi w kość. Dziwne bo już drugi przypadek mam gdy pulsometr świruje i pokazuje jakąś kosmiczną wartość. Gdzieś tam w okolicy 20 km pokazuje się 190. Hmm..nie pamiętam żebym aż tak mocno leciał, zresztą to niemożliwe bo takich wartości tętna chyba w życiu nie osiągałem :)
Do Myślenic jechałem dosyć mocno. Dobrze, że rękawki wziąłem bo chłodno trochę i szybko je zakładałem. Sam podjazd na Chełm, a raczej Talagówkę zajął mi 16 minut 49 sekund. Nie jechałem w trupa ale nie opieprzałem się też na młynku i starałem się sprawnie pokonać ten podjazd. Na górze chwila odpoczynku i nazad. Zjazd bardzo niebezpieczny. Pełno żwiru na drodze, dziury, nierówności. Na kolarce wolałem nie szaleć na zjechałem go bardzo ostrożnie.
Powrót zrobiłem tą samą drogą, musiałem szybko do domu dotrzeć.
Średnie tętno może nie jakieś specjalnie wysokie ale ten trening naprawdę dał mi w kość. Dziwne bo już drugi przypadek mam gdy pulsometr świruje i pokazuje jakąś kosmiczną wartość. Gdzieś tam w okolicy 20 km pokazuje się 190. Hmm..nie pamiętam żebym aż tak mocno leciał, zresztą to niemożliwe bo takich wartości tętna chyba w życiu nie osiągałem :)
- DST 76.37km
- Czas 02:48
- VAVG 27.28km/h
- Temperatura 15.0°C
- HRmax 170 ( 93%)
- HRavg 127 ( 70%)
- Kalorie 3021kcal
- Podjazdy 886m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze