Informacje

  • Wszystkie kilometry: 102304.74 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.64%)
  • Czas na rowerze: 212d 09h 22m
  • Prędkość średnia: 20.02 km/h
  • Suma w górę: 887324 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Niedziela, 15 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 9 dzień - podjazd na Cakor - Cakor - Andrejevica - gdzieś w górach.

To nie była miła noc. Coś tam spałem, ale kilka razy budziły mnie głośne dźwięki samochodowych silników i jasne światła reflektorów przebijających przez cienkie ścianki namiotu. Jeszcze gorzej ten nocleg zniósł Rafał, który jak sam przyznał spał, a raczej czuwał z saperką w ręku. Nie dziwne więc, że wstajemy skoro świt. Nie tylko my zresztą, ludzie tutaj bardzo wcześnie zaczynają dzień. Jeszcze dobrze słońce nie zaczęło świecić, a już mamy na karku stada odwiedzających. Samochody śmigają jeden po drugim, z okolicznych sanatoriów wysypują się tabuny kuracjuszy uprawiających jogging oraz poranną gimnastykę. Swoją drogą to tylko tacy szaleńcy jak my i oni potrafią na urlopie wstać przed 6 raną.

W takich warunkach nie pozostaje nic innego jak w trybie przyspieszonym pozwijać namioty i i już częściowo popakowani możemy udawać zwykłych turystów, którzy zatrzymali się przy źródełko. A źródełko faktycznie przyjemne, woda jak kryształ, to chyba jedyna zaleta tego miejsca. Pogoda niespecjalna, ale też nie zapowiada się tragicznie. Póki co jesteśmy w królestwie mgieł, gdy startujemy do dalszej jazdy i zaczynamy się wznosić przebijamy się przez tabuny mleka wiszącego w powietrzu. Niekiedy silniejszy podmuch wiatru rozwieje gęstą zasłonę i wtedy otwiera się widok na głębokie doliny w dole oraz coraz bardziej okazałe góry zdające się grodzić nam drogę. A ta przebija się wciąż przez głęboki kanion. Wilgoć wisi w powietrzu i chociaż dosyć chłodno to na plecach czuć spływające kropelki potu.

Pomału zdobywamy wysokość, a ja myślę co czeka nas na górze. Już niebawem się o tym przekonuję. Droga nagle się kończy, a raczej zmienia w wąski dukt prowadzący w nieznane. Czas na odcinek specjalny. Rzut oka na ekran GSP, wszystko wydaje się być pod kontrolą, ale jeszcze wolę zerknąć na mapę. Skręcamy w lewo w boczną drogę pełną kamieni, kilkaset metrów wszystko wydaje się ok. ale już po chwili zaczynają narastać w nas wątpliwości. Potem robi się jeszcze gorzej, droga zaczyna zanikać, pojawiają się głębokie koleiny po jakichś ciężkich maszynach, trudno przebić się przez krzal gęsto porastający pobocze. Sięgam pamięcią do opisów przejazdu tym traktem jakie studiowałem przed wyjazdem. Do granicy miała prowadzić szutrówka, a zaraz po czarnogórskiej stronie ma zaczynać się asfalt. Trudno w to uwierzyć będąc w tym miejscu, kilka razy musimy zejść z roweru aby przedostać się dalej. GPS wziąż upewnia nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrym szlaku, a pomimo tego trudno mi to zaakceptować.

Ten odcinek nie był długi, może jakieś 200-300 metrów, ale naprawdę trudno było uwierzyć, że kawałek dalej czeka na na nas gładka wstęga asfaltu. Po pokonaniu serii kolein i wyjściu z krzaków widzimy dwa ogromne bloki skalne grodzące przejazd. Za nimi jeszcze kilka metrów żwirówki, mostek, a za nim już idealnie gładki asfalcik. Niezwykłe miejsce, pełne sprzeczności i antagonizmów. Z jednej strony zarośnięta, zniszczona i błotnista droga, z drugiej strony idealnie gładki asfalt. Granica państw, której nie można przekroczyć w tym miejscu, a jednak wręcz zachęcająca do podróży w głąb kolejnego kraju. Z jednej strony koniec świata, zagubiona wśród gór lasów polanka, z drugiej strony czuć tu obecność innych podróżników wykorzystujących ten szlak do pokonania granicy i zdobycie przełęczy Cakor. Trudno się oprzeć chęci przejechania przez zieloną granicę, zew podróży woła i nie daje spokoju. Kilka łyków wody i już pedałujemy po Czarnogórskiej ziemi.

Nie ma co ściemniać i silić się na epickie opisy. Tutaj jest naprawdę czadowo. Cała droga dla nas, jak dzieci bawimy się naszymi rowerami biorąc całą przestrzeń dla siebie. Nie przeszkadzają nam samochody, nie ma innych bikerów, wszędzie wokół panują wysokie góry. I tylko mgła pozostaje bez zmian. Im wyżej tym lepiej widać jej panowanie. To już nie mgła, to chmury wciskają się w górskie kotliny biorąc we władanie nawet co niższe szczyty. Niekiedy ta szczelna zasłona rozewrze gęste kotary i wtedy przez kilka minut możemy cieszyć się przebłyskującymi z trudem promieniami słońca. Można też w takich rzadkich chwilach nacieszyć oczy dalekimi widokami.

Cakor to drugi co do wysokości punkt na naszej wyprawie i jak już kiedyś napisałem, jeden z dwóch głównych celów, pod które była układana cała trasa. Przełęcz w najwyższym punkcie osiąga wysokość 1908 m.n.p.m. Jeśli chodzi o trudność całego podjazdu również sytuuje się na drugim miejscu. Startując z wysokości około 700 metrów musieliśmy pokonać 1200 metrów różnicy poziomów. Nie jest to mało, ale tego dnia moc była z nami. Upały zostały daleko za nami i rześkie, górskie powietrze daje nam dzisiaj fory. Kręcimy może troszkę mocniej niż spokojnie, ale bez szaleństw. Bez zbędnych postojów i przerw. Na ekranie GPS szybko przybywa metrów na wskaźniku wysokości. Droga jest świetnie zaprojektowana, nachylenie trzyma cały czas w granicach 7-8%, tylko na serpentynach wzrasta do większych wartości. Nie dziwne, że w takich okolicznościach błyskawicznie meldujemy się na górze.

Tam wita nas wiatr i chmury, opuszczony i na wpół zrujnowany dom, jakiś pomnik, źródło z zimną i krystalicznie czystą wodą oraz wszechogarniająca pustka. Cudowne miejsce dla samotników szukających odludzia. Żadnego człowieka, żadnych śladów ludzkich siedlisk, cisza zakłócana tylko silniejszymi podmuchami zimnego wiatru. Chmury panoszą się coraz bardziej, biorą nas we władanie, jeszcze przed chwilą widzieliśmy dolinę skąd przybyliśmy, a teraz nie widać oddalonej o kilkanaście metrów drogi. Wiatr wścieka się coraz bardziej, lodowate podmuchy zmuszają nas do sięgnięcia po ciepłe ciuchy zalegające gdzieś na dnie sakw. Zupka chińska rozgrzewa od środku, ale nie na wiele to się zdaje. Pogoda załamuje się coraz bardziej, wszelkie siły natury starają się wygonić nas z tego miejsca. Nie opieramy się zbyt mocno i wsiadamy na rowery.

Szybko zjeżdżamy w dół, robi się trochę cieplej ale niebo wygląda coraz gorzej. Ciemne i ponure nie nastraja optymistycznie. Tymczasem zaczynają się jakieś zabudowania, obok jakiegoś domu stoi kilku mundurowych. Są odwróceni do nas tyłem, a my z pełną prędkością szybko się do nich zbliżamy. Są już kila metrów od nas gdy jeden z nich słysząc szum opon odwraca się w naszą stronę. Dalej wydarzenie następują błyskawicznie. Krzyczy coś głośno, jego kumple też się odwracają, a on sam wykonuje długi skok na drogę wyciągając jednocześnie rękę w naszym kierunku. Zatrzymujemy się i wyciągamy paszporty. Goście wyglądają na Straż Graniczną. Szybko przewracają kartki paszportu szukając granicznych stempli. Pytają gdzie jedziemy więc głośno i wyraźnie mówię prawdę.

Jedziemy do domu.

Skąd jedziecie?

Mówię co i jak wspomagając się wyciągniętą mapą. Strażnicy marudzą coś i pokazując na paszporty pytają się gdzie przekraczaliśmy granicę. Na początku coś próbuję tłumaczyć, ale nagle ogarnie mnie fala irytacji tą całą sytuacją. Podnoszę trochę głos i mówię, że nie było żadnych znaków informujących o granicy (bo faktycznie nie było). Goście pokazują mi na mapie najbliższe oficjalne przejście i wyjaśniają, że tam powinniśmy jechać. Coraz bardziej denerwuje mnie ta sytuacja i wbrew swoim nawykom bycia uległym wobec służb mundurowych całkiem poważnie i bez żartów pytam czy mamy wracać i tam jechać. Trochę za ostro to wyszło, ale o dziwo ta strategia przynosi efekty i oddają nam paszporty wskazując ręką w dół. Możemy jechać. W ułamku sekundy zmieniam nastrój nie chcąc zepsuć tego co właśnie nam się udało. Nietrudno zagrać w takich okolicznościach szczery uśmiech bo w rzeczy samej usta same układają się w banana.

Do dzisiaj nie wiem jaki jest status tego przejścia granicznego. Bo to, że kiedyś ono tam będzie to jest sprawa oczywista. Nie sądzę aby Czarnogórcy tylko dla kaprysu robili taką extra drogę. Wygląda na to, że wśród pograniczników istnieje ciche przyzwolenie na pokonanie granicy w tym miejscu co nie jest sprzeczne z tym aby pouczać tych, którzy to zrobili, że tak nie wolno.
Co ciekawsze podczas zjazdu spotykamy grupę sakwiarzy jadących do góry. Zanim się zorientowaliśmy już zostali daleko za nami, a mogliśmy uprzedzić ich o czekających kłopotach. Ciekawe jak sobie poradzili.

My tymczasem mamy inne problemy. Psująca się od samego rana pogoda osiągnęła w końcu punkt krytyczny i zaserwowała nam deszcz. Na razie jedziemy, chcemy dotrzeć do najbliższego miasteczka w nadziei na jakieś ciepłe żarcie i dobrą kawę. Andrejevica na mapie wyglądała spoko, ale srogo nas rozczarowała. Typowa dziura, jeden sklep, jedna knajpa. Padający deszcz przepłoszył mieszkańców, wszyscy pochowani w domach, niekiedy tylko ktoś z musu szybkim krokiem przejdzie przez ulicę. Robimy zakupy w sklepie i chroniąc się pod daszkiem zajadamy się próbując przeczekać opady. Cały czas siąpi mżawka. Na chwilę wydaje się niegroźna ale poznaliśmy już jej siłę przyjeżdżając tu przed chwilą. Nie przechodzi, niebo zaniesione totalnie. Do tego robi się chłodno. Dajemy sobie jeszcze jedną szansę i lądujemy w kawiarni. Tam się trochę podsuszamy i zabijamy trochę czasu co chwilę zerkając na zewnątrz. A tam bez zmian, cały czas pada drobny deszcz. Robi się kicha bo czeka nas kolejna solidna przełęcz. Wyjechać wyjedziemy ale żal widoków, które nam przepadną.

Nie ma jednak rady, robi się coraz później, trzeba wsiadać na rower. Zaczynamy podjazd. Trzeba jechać w kurtkach przeciwdeszczowych. Problem polega na tym, że nie jest aż tak zimno i szybko zaczynamy mieć problemy z przegrzaniem. Ściągnięcie kurtek nie wchodzi w rachubę bo kilka minut jazdy w takim deszczyku i człowiek cały mokry. Radzimy sobie jakoś jadąc ślimaczym tempem. Im wyżej tym powietrze robi się coraz bardziej rześkie. Chmury nie odpuszczają nawet na chwilę, cały czas zaniesione, nie widać ani kawałka błękitnego nieba, natura nie daje nam nawet odrobiny nadziei w postaci chociażby skrawka słońca. Dopiero na przełęczy przestaje padać dzięki czemu zjazd okazał się całkiem przyjemny. Wykorzystujemy tą przerwę w opadach na znalezienie miejscówki na nocleg. Dzisiaj nie byliśmy wybredni, wzięliśmy pierwsze lepsze miejsce. Chociaż liczyliśmy na poprawę pogody woleliśmy nie ryzykować i rozbić się przed kolejną falą opadów.

Stojąc obok rozbitego namiotu oglądam się wokół. Jesteśmy na opadającej lekko w dół polance. Nasze namioty stoją schowane pod drzewami. Naprzeciwko nas rozpościera się ogromna, zielona od łąk góra z oddalonymi od siebie domami wyglądającymi stąd jak by były zbudowane z klocków lego. Te najdalsze stojące na samej górze prawie nikną w oczach, ogromny kawał przestrzeni z nami u jej stóp. Czarujemy pogodę, po wielu próbach i staraniach rozpalamy ognisko. Mamy co suszyć. Potem jakieś jedzenie, ognisko bucha już na całego gdy znów czujemy krople wody spadające z nieba. Już nie widać domków, nie widać góry za nami, paskudna chmura uwięziła nas w swoim wnętrzu. Jeszcze udaje się nam zjeść w jako takich warunkach ale mżawka pomału robi swoją robotę. Ognisko jeszcze płonie, ale powieszone nad nim ciuchy już nie schną tylko znów nasiąkają wodą. Na namiotach ciurkiem spływające krople wody tworzą już prawie potoki.

Nie pozostaje nic innego jak ewakuować się do namiotów. Za każdą minutą deszcz nabiera siły. To już nie mżawka ale solidne opady. Krople uderzają o ścianki namiotu wydając niemiłe nam dźwięki. Po chwili leje już na całego. Notuję sobie coś w notesie gdy na kartkę spada mi kropla wody. Patrzę w górę, coś przecieka. Wyskakuję na zewnątrz i poprawiam naciągi. Te kilkanaście sekund starczyły żebym całkiem przemókł. Na sobie wnoszę do namiotu wilgoć. Wycieram się szybko ręcznikiem i kładę go obok wejścia ale i tak czuję, że śpiwór przyjął trochę wody.
Zastanawiam się jak namiot zniesie taką aurę. Ma już swoje lata i podczas wiosennego zlotu w Pokrzywnej ujawnił swoje słabe strony. Wiedząc o tym zrobiłem mu odpowiednią kurację dawkując solidną porcje impregnatu, ale nie wiem na ile to się zdało. Kilka minut mam spokoju lecz kolejna kropla lądująca w notesie budzi już mój niepokój. Nie mam wyboru, trzeba wyjść na zewnątrz i coś z tym zrobić. Problem jest z daszkiem zakrywającym otwór wentylacyjny. Ewidentnie przecieka. Nie ma czasu i możliwości na jakiś solidny serwis więc zadowalam się tylko starą reklamówką przykrywając felerne miejsce. Póki co działa. Teraz jest problem ze ściankami. Dopiero co naciągnięte namakają mocno wodą i opadają na tropik przekazując mu wilgoć. Jeszcze raz wyskakuję na zewnątrz i już w całkowitych ciemnościach poprawiam znów naciągi. Wydaje się, że pomogło. Reklamówka na daszku skutecznie odprowadza wodę na ścianki namiotu, które trzymają szczelność i pozwalają spłynąć jej na dół. Poprawione naciągi dają sporo przestrzeni między tropikiem i ściankami zapewniając suche wnętrze.

Noc nie zapowiada się nieciekawie. Teraz to już prawdziwa ulewa, z daleka dobiegają nas grzmoty i nie trzeba długo czekać gdy jasne światła błyskawic rozświetlają wnętrza namiotów. Jeszcze w świetle czołówki kontroluję kondycję namiotu. Wielka plama u góry wydaje się wysychać, ciemne plamy na tropiku też takie jak by mniejsze. Można iść spać. Śpiwór w nogach trochę mokry ale generalnie nie jest źle. Tej nocy może się przydać.



  • DST 96.80km
  • Czas 06:50
  • VAVG 14.17km/h
  • Podjazdy 2122m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - ósmy dzień - Koman - Bajram Curri - Dakovica - Peje - początek podjazdu na Cakor

Ależ te psy się darły tej nocy. Rafał twierdzi, że słyszał wycie wilków tuż za ogrodzeniem. Faktycznie kilka razy się budziłem o co zresztą nie było trudno bo chwilami jazgot był okropny.
Poranne pakowanie poszło sprawnie, wyprane ciuchy porządnie wysuszone, namiot podobnie, śniadanie przy stole i na ławeczkach z oparciem. Wypas na całego. Żegnamy się z naszym gospodarzem i ruszamy na zaporę.

Podjazd jest dosyć stromy, ale spokojnie rozgrzewamy nogi i kręcimy bez pośpiechu. Mijamy budkę ze strażnikiem. Pozdrawiamy się wzajemnie podniesieniem ręki. W tunelu trzeba odpalić lampki bo dosyć długi fragment wiedzie w całkowitej ciemności, a nawierzchnia bardzo kiepska i nie sposób jechać na ślepo. Gdy docieramy do przystani jest tam jeszcze spokojnie. Sadowimy się gdzieś z boku i obserwujemy tutejsze życie. Wbrew pozorom okazuje się, że kwitnie ono tutaj na całego. Obsługa promów, sklepu, baru to kilkanaście osób wśród których prym wodzi dorodny młody człowiek o imieniu Marko. Wszędzie go pełno, wszędzie go słychać i wszędzie go widać. Szczególnie upodobały go sobie przybywające starsze pasażerki promu, z którymi Marko pozuje do frywolnych fotek.

My również mamy zaszczyt przyciągnięcia uwagi lokalnego playboya, który poświęca nam kilka sekund, a gdy dowiaduje się, że jesteśmy Polakami cytuje wierszyk – Dobra dobra to jest zupa z bobra, jeszcze lepsza zupa z wieprza” i zadowolony odchodzi.

Tymczasem na przystani zaczyna się robić tłoczno. W ciągu kilku minut przyjeżdżają kolejne zapakowane do maxa busy. Za każdym razem wydaje się nam, że już więcej osób tu się nie zmieści, a jednak przybywa ich z każdą chwilą. Jaja się zaczynają dziać gdy z tunelu wyjeżdża autobus, a z jego wnętrza wysypuje się prawdziwy tłum turystów. Atmosfera zaczyna się robić gęsta bo choć do godziny odpłynięcia pozostało 15 minut nic nie zwiastuje tego żeby miało to zaraz nastąpić. Obsługa zaczyna się robić nerwowa, biegają tam i z powrotem, krzyczą coś do siebie, wydzwaniają przez komórkę. Przy brzegu stoi łupinka, którą wczoraj zdyskwalifikowaliśmy jako prom. Okazuje się, że chyba się myliliśmy. Na razie nie wiemy co robić, wszędzie wokół panuje chaos i bałagan. Ludzi coraz więcej, wszyscy obładowani tobołami z towarami przeróżnej maści, do cebuli po trzonki do łopaty.

W końcu przypływa jakaś solidniejsze łódka i wołają nas z rowerami. Rowery wędrują na dach, ale szybko je ściągają i pokazują nam żebyśmy przeszli na łupinkę. Robi się coraz później, a tu wszystko nadal w proszku. Dzisiaj sobota, a to chyba nie jest bez znaczenie. Podjeżdża grupa czeskich motocyklistów, a za nimi jeszcze inni. Czesi widząc naszą łupinkę długo się zastanawiają, rozmawiają ze sobą, nawet Marko poświęca im kilka minut głośno coś objaśniając Pomimo tego Czesi kręcą głowami patrząc na łódki, którymi miały by płynąć ich motocykle. W końcu odpalają swoje maszyny i odjeżdżają z powrotem. Tymczasem wypakowana do oporu pierwsza łódka odpływa od brzegu. My odbijamy po kilkunastu minutach w swojej łupince. Każdy dostaje po butelce piwa i rogalu 7-days. W sumie to nawet lepiej, że płyniemy w łupince bo jest nas tutaj zaledwie kilka osób. Można wybrać sobie wygodne miejsce, pospacerować po pokładzie, swobodnie obserwować widoki. A jest co oglądać. Wysokie szczyty wyrastają wprost z wody i wznoszą się kilkaset metrów ponad jej lustrem.

Atmosferę burzy albańska muzyka wyjąca z głośnika. Coś okropnego jakie darcie i wycie. Nie jestem w stanie odróżnić jednej piosenki od drugiej. Każda kolejna zlewa się z poprzednią w jeden wielki jazgot łomoczący mi po głowie. Dobrze, że szybko płynąca łódź oferuje podmuchu wiatru trochę zagłuszające ten harmider. Nasza łódka już na brzegu nie prezentowała się dobrze, teraz tylko utwierdza nas przy takiej opinii. Pokład chociaż solidnie nadgnity i noszący ślady wielu napraw nie przecieka, ale silnik już ledwo dyszy. Kilka razy krztusi się i gaśnie. Albańskie polo daje wtedy tak głośno, że aż skóra mi cierpnie. Chłopak wskakuje pod pokład, coś tam robi koło starego diesla i na szczęście możemy płynąć dalej.

Przy brzegach, na stromo nachylonych stokach widać sporo domów. Trudno powiedzieć jak ich mieszkańcy docierają do reszty świata, ale jakoś sobie radzą bo można poznać, że są zamieszkane. Kilka osób z naszej łódki wysiada na wydawało by się przypadkowym brzegu na pustkowiu.
Łódka kieruje się w stronę stromego i zarośniętego krzakami brzegu. Tutaj wysiada ojciec z synem. Patrzę z niedowierzaniem jak wspinają się po stromym zboczu w drodze do niczego. Wszędzie wokół dzikie i bezludne góry pokryte kamiennymi gołoborzami. Aż trudno uwierzyć w to, że można tu niedaleko mieszkać. Ale chyba tak jest, dwójka pasażerów odwraca się i macha nam na pożegnanie rękami po czym odwracają się wspinają dalej po stromym stoku.

Nasza podróż trwa jakieś 2,5 godziny. W Fierze wysiadamy na ląd i już na rowerach zmierzamy do Bajram Curri. Do miasta jest krótki ale stromy podjazd. Zabudowa jest dosyć mocno rozproszona i trudno zlokalizować jakieś jedno, konkretne centrum. Zatrzymujemy się obok ulicznego stoiska z owocami. Fundujemy sobie arbuza i konsumujemy na miejscu. Ludzie bardzo mili. Jakiś Albańczyk widząc jak siadamy na schodach podbiegł do nas, wskazał ręką na stojące obok krzesło, a potem szybko przyniósł drugie aby po chwili zza węgła wytargać plastikowy stolik. Widząc jak patrzymy na mapę podszedł i wyjaśnił jak mam jechać dalej.

Wyjeżdżamy z miasta boczną drogą, to okropnie zniszczona i dziurawa szutrówka, z ulgą wjeżdżamy na gładki asfalt prowadzący do granicy z Kosowem. Aby tam dotrzeć musimy przebić się przez graniczny grzbiet górki. Przełęcz nie jest wysoka, a podjazd łagodny i przyjemny. Dwudniowa przygoda z Albanią dobiega końca. Albania żegna nas ciemniejącym niebem i odległymi grzmotami dochodzącymi z oddali. Granicę przekraczamy szybko i sprawnie po czym zaczynamy długi zjazd do Kosowa. Tutaj dopadają nas pierwsze opady, które na szczęście szybko przechodzą. Tutejsze miasteczka są stoją dużo wyżej cywilizacyjnie niż albańskie, trudno mi określić co jest tego przyczyną ale widać to wyraźnie.

Do Peje docieramy już wieczorem. Nie spędzamy tu wiele czasu, szybko wcinamy jakiegoś hamburgera i kierujemy się w stronę przełęczy Cakor. To jedno z dwóch głównych celów tego wyjazdy. O ile Sv Jura wpadła przy okazji bo w sumie i tak przejeżdżaliśmy u jej podnóża to Cakor była planowana z premedytacją. Cała trasa była tak kombinowana żeby z Kosowa do Czarnogóry wjechać właśnie przez Cakor. Byłem do tego stopnie zdecydowany, że świadomie pogodziłem się z ryzykiem jakie nam tam zagrażało. Nie ma tam oficjalnego przejścia granicznego, ale rowerzyści mogą przejechać zawdzięczając to informacjom od innych bikerów, którym wcześnie ta sztuka już się udała.

Wyjazd z Peja trochę mnie zaskoczył bo spodziewałem się jakiejś totalnie bocznej drogi, wąskiej i pozbawionej zupełnie ruchu samochodowego. Tymczasem pierwsze kilometry podjazdu to zatłoczona arteria zabudowana z obu stron jakimiś ośrodkami i sanatoriami. Na szczęście widoki rekompensowały tę niedogodność i są rewelka. Po wyjechaniu z zabudowanego tereny czuć wysokie góry. Droga prowadzi głębokim kanionem, strome ściany robią potężne wrażenie, niekiedy przejeżdżamy pod skalnymi nawisami zakrywającymi prawie całą drogę.

No ale nie za bardzo jest czas na podziwianie widoków bo wychodzi kiszka z noclegiem. Już szarówka, a tu nie za bardzo jest się gdzie rozbić. Do tego po burzy zrobiło się zdecydowanie chłodniej i wszędzie panuje wilgoć. Podkręcamy trochę tempo, w nadziei, że wyżej może będzie lepiej. Przejeżdżamy obok wiaty z ławeczkami. Potem jeszcze kilka minut do góry, ale tam nic ciekawego. Coraz ciemniej, zatrzymujemy się na chwilę i odbywamy naradę. Do góry nie ma co jechać, droga wciśnięta między strome ściany, trudno uwierzyć aby na odcinku najbliższych kilku kilometrów trafić jakąś miejscówkę. Szybka decyzja, wracamy do wiaty. Zjeżdżamy w dół. Już prawie ciemno gdy zatrzymujemy się przy wiacie. Na ławeczce siedzi kierowca ze stojącego obok auta. Nie mamy wyboru, nie przejmując się towarzystwem rozbijamy namioty w wiacie.

To nie będzie spokojna noc. Tuż obok jest źródełko gdzie co chwilę zatrzymują się samochody. Niby nikt nami się nie interesuje. ale nie czujemy się tu zbyt pewnie. Gość siedzący obok coś tam do nas gada ale bariera językowa nie pozwala nam na wiele. W końcu wsiada do auta i odjeżdża. Rowery lądują między namioty, a ściankę wiaty, a my ładujemy się do środka. Ruch już mniejszy ale co chwilę słychać podjeżdżające i zatrzymujące się samochody. Trudno usnąć w takich warunkach, niby coś tam śpię ale kilka razy budzi mnie jaskrawe światło reflektorów. Zmęczenie jednak bierze górę i odpływam.....


  • Teren 84.50km
  • Czas 05:21
  • Podjazdy 1207m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 13 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 7 dzień - kawałek przed Shkoder - Shkoder - Koman

Kolejna spokojna noc za nami. Nie niepokojeni przez nikogo zwijamy pomału obóz i niecierpliwie czekamy na chwilę gdy wjedziemy do Albanii. To już moja druga wizyta w tym kraju, a i tak czuję na plecach dreszczyk emocji. Chociaż byłem już tu i ówdzie, to jednak takie kraje jak Albania powodują u mnie szybsze bicie serca. Jeszcze całkiem nie tak dawno za żelazną kurtyną, synonim biedy i zacofania, a równocześnie kraj z pięknym morzem i wspaniałymi górami, w których czas zatrzymał się w miejscu i zdaje się wcale stamtąd nie ruszać. Albania to Kanun, to vendetta, Albania to bunkry, mercedesy stare i nowe , dziurawe drogi nie omijające żadnej góry i przełęczy prowadzącej do celu oraz wspaniali ludzie. Jeszcze mam przed oczami artykuł z jakiejś gazety informujący, że w Tiranie właśnie uruchomiono pierwszą w tym kraju sygnalizację świetlną. Tak niedawno, a tak wiele się zmieniło w tym kraju. Świat pędzi do przodu, a Albania próbuje się załapać do peletonu.
Dla ludzi mojego pokroju zmiany jakie tam zachodzą nie zawsze idą w tym kierunku jakiego bym oczekiwał, ale i tak jest to nadal najbardziej egzotyczny kraj w jakim byłem i pewnie długo jeszcze takim pozostanie. Bo chociaż Albańskie kurorty i co większe miasta szybko się cywilizują to jednak na prowincji życie toczy się po staremu, odmierzane wschodem i zachodem słońca, poranną kawą i śpiewem muezina wzywającego do modlitwy.
Jedziemy więc ku przygodzie, ku albańskiej granicy. Pogoda nadal trzyma, słońce jara na całego. Na razie jest fajnie bo długo zjeżdżamy w dół tracąc zyskaną wczoraj wysokość. Droga dobra, kilometry szybko uciekają. Niżej robi się płasko i zaczynamy czuć upał, ale nagle zmienia się krajobraz, pojawiają się lasy, które zapewniają nam fantastyczne warunki do jazdy. Gęsto rosnące drzewa dają przyjemny cień i tworzą bardzo miły klimat. Kawałek przed granicą robimy sobie przerwę w sklepie. Mamy już wypracowane procedury, drożdżówka, zimna woda, jakieś piwko i ławeczka lub krzesełka w cieniu.
Po odpoczynku szybko docieramy do granicy. W kolejce samochodów dostrzegam jeden na polskich numerach. Postanawiam to wykorzystać. Moja komórka umarła dzisiaj rano przy wysyłaniu sms-a. Zapasowa bateria nawet nie mrugnęła. Podchodzę do rodaków i witam się grzecznie. Nawet nie są bardzo zaskoczeni, kobieta obok kierowcy mówi, że właśnie nas obserwowali i rozmawiali o nas. Mówi, że wyglądamy na Polaków, a poza tym kto by mógł przyjechaćtutaj na rowerze jeśli nie Polacy właśnie Chwilę rozmawiamy wesoło, oczywiście moja komórka zostaje natychmiast wpięta do ładowarki samochodowej. Otrzymuję propozycję zajęcie miejsca obok kierowcy i skorzystania z telefony podczas ładowania. Umawiamy się, że odbiorę telefon gdy przekroczą granicę. Trwa to jakieś 20 minut, podjeżdżają do nas i mówią, że mogą jeszcze poczekać kilkanaście minut żeby telefon się jeszcze doładował. Bardzo miłe zachowanie zadające kłam twierdzeniu, że Polacy na obczyźnie są wobec siebie bardzo nieuprzejmi. Trudno w to uwierzyć w sytuacji gdy już drugi raz spotykamy się za takim bezinteresownym i miłym zachowaniem w stosunku do nas.
Żegnamy się z rodakami i szybko docieramy do Shkoder. Miasto nie zmieniło się wiele od zeszłego roku. Jak zwykle gorąco, gwarno i duszno. Zakurzone ulice, smaczne lody i ładne dziewczyny. Lody zjadamy ze smakiem, potem pyszna kawa, co do dziewczyn to pozostaje nam tylko patrzeć
Akurat południe, grzeje okropnie, dobrze, że trafił się nam fajny stolik w cieniu. Patrzymy na mapę i myślimy nad naszą trasą. Upały bardzo utrudniają nam jazdę i zabierają sporo czasu. Chociaż dzień bardzo długi to nasze dystanse wahają się w granicach 80-90 km. Albo narzucimy większy reżim, albo trzeba będzie zmodyfikować trasę chcąc uniknąć problemów z dotarciem na czas do Splitu. Rozmawiamy i myślimy w czym tkwi problem. Jednak 80 km to nie jest dużo. Powinniśmy robić trochę więcej. Wychodzi na to, że ciężko będzie coś podciągnąć. Wstajemy z reguły między 6-7 rano. Śniadanie, pakowanie, suszeniu namiotów, wyjeżdżamy przed 9 rano. W czasie jazdy jakieś odpoczynki, przekąski. Gdzieś między 12-15 sjesta połączana z jakimś solidniejszym posiłkiem. Potem jazda do 19 i szukanie miejsca na nocleg. Teren dosyć trudny, cały czas góry, musimy wozić duże zapasy wody, średnie mizerne. Wychodzi na to, że można by trochę podciągnąć ale musiało by to się odbyć kosztem naszego komfortu jazdy. No, a tego chcemy uniknąć bo to w końcu ma być jakaś przyjemność.
Podejmujemy decyzję o zmianie trasy. Mieliśmy jechać w głąb Albanii, ale teraz postanawiamy jechać do Koman skąd promem przepłyniemy do Fierze. Stamtąd mamy już kawałek do Bajram Curri gdzie spotkamy się znów z naszą trasą. Na szybko szacując wychodzi jakieś 120-150 km urwane na dystansie, a to pozwoli nam bezpiecznie wypełniać założony plan. Ostatni rzut oka na mapę i wyjeżdżamy z miasta. Grzeje okropnie, już po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się na stacji żeby wypić coś zimnego. Dobrze, że chociaż płasko bo ruch powietrza daje jako taką ulgę.
Jedziemy dalej, przejeżdżamy obok sklepu, ktoś do nas macha, woła nas. Patrzymy, a tam nasz przyjaciel Turek we własnej osobie. Siedzi sobie przy stoliku i popija piwko w wesołym towarzystwie. Chwilkę rozmawiamy, tubylcy słysząc gdzie jedziemy ostrzegają nas przed wilkami. Mówią żebyśmy unikali jazdy po zmroku.
Ja tam wilków się nie boję
Szybko docieramy do odbicia droga do Koman. Początkowo jedzie się przyjemnie, nawierzchnia nawet spoko, płasko albo delikatnie w dół. Jednak w miarę połykania kolejnych kilometrów sytuacja się zmienia. Najpierw droga na krótkich odcinkach robi się dziurawa, takie kawałki mają 50-100 metrów. Potem robią się coraz dłuższe i zaczynają się pokazywać coraz częściej. Do tego pojawiają się całkiem solidne zjazdy i podjazdy. Jedzie się coraz trudniej, ale za to widoki niesamowite. Wszędzie wokół pustka i ogromne przestrzenie ograniczone tylko pasmami wysokich gór. Na drodze pustka, raz na kilkanaście minut przejedzie jakiś samochodowy przybłęda nie zakłócając nam długo czasu. Jedziemy cały czas wzdłuż brzegów jeziora o granatowym kolorze wody. Z gór spływają strumienie chłodnej i czystej wody, z których oczywiście skrzętnie korzystamy. Chociaż robi się coraz trudniej to humory mamy coraz lepsze bo plenery naprawdę wspaniałe.
Droga pogarsza się coraz bardziej, z szacunków wynika, ze Koman jest już tuż tuż...ale ciągle go nie widać, ciągle za kolejnymi zakrętami pojawiają się następne i następne...jeszcze jeden podjazd po wertepach, pot kapie z nosa, trochę ulgi na krótkim zjedzie po dziurawej drodze i znów kolejny podjazd w grzejącym słońcu. I tak kilka razu....w końcu jest! Gdzieś z przodu pojawiają się jakieś zabudowania, przejeżdżamy przez stary most i stajemy. Tutaj droga zdaje się kończyć. Nasze wyobrażenia o tym miejscu miały się zupełnie inaczej wobec tego co widzimy. Wzrokiem szukamy przystani, wokół księżycowy krajobraz. Zimne granatowe wody jeziora kontrastują z jasnymi i spalonymi przez słońce skałami. Przez chwilę głupiejemy. Gdzie jest przystań, gdzie jest ten prom?
Kręcimy głowami próbując ogarnąć całą tą sytuację. Ktoś się do nas coś mówi. Dopiero teraz zauważamy stojącego mężczyznę w bramie przy drodze. Widzimy też napis camping. Gość zaprasza nas gestem do środka i oferuje nocleg. Woła sobie po 3 euro od osoby co nie jest wygórowaną ceną. Mówi też, że prom odpływa dopiero jutro. Nie mamy za bardzo wyboru i decydujemy się tu zostać tym bardziej, że cena wydaje się bardzo atrakcyjna. Potem okazuje się, że wobec warunków jakie tu mamy jest jeszcze lepsza.
Mamy fajne miejsce na namiot, w cieniu, tuż nad brzegiem jeziora. Do dyspozycji są oczywiście toalety, prysznic z ciepłą wodą, gniazdka gdzie można podładować elektroniczne sprzęty. Jest też restauracja gdzie wieczorem zjadamy smaczny i niedrogi obiad. Właściciel przedstawia się jako Alberto i jest bardzo miły. Mówi, żebyś się rozbić, a potem pojedziemy autem kupić bilety na przystań. Szybko rozstawiamy namioty, a Alberto uruchamia starą i pobijaną Tempre. Klekot okropny ale jedzie. Wyjeżdżamy z campingu i wjeżdżamy w wąziutką dróżkę, której wcześniej nawet nie zauważyliśmy. Jedziemy stromo w górę po wertepach w kierunku tamy. Przejeżdżamy obok budki strażnika z kałasznikowem na ramieniu. Panowie głośno się pozdrawiają nie zatrzymując samochodu. Dalej wjeżdżamy w dosyć długi tunel. W środku ciemno, mrok rozświetlają tylko reflektory samochodu, nawierzchnia fatalna, dziury i kamienie. Chwilę jedziemy, tunel skręca w prawo i wylot pokazuje się dopiero kilkanaście metrów przed wyjechaniem. Jesteśmy na przystani jeśli tak w ogóle można nazwać to miejsce. Kupujemy bilety u miłej Pani, która urzęduje w jednym z budynków. Oprócz tego widzimy jakiś sklep, bar czy restaurację. Patrzymy na jezioro szukając naszego promu, ale oprócz kilku małych łódek nie widzimy nic co chociaż trochę przypominało by jakiś prom. Kilku mężczyzn tłucze się majstrując coś przy kadłubie czegoś przypominającego katamaran. Póki co, to na razie sterta przeżartego rdzą żelastwa nie wzbudzającego zbyt dużego zaufania. Spawarki i palniki bucząc i sycząc w rękach robotników dają nadzieję, że kiedyś ten stwór naprawdę wypłynie na głębokie wody jeziora, ale raczej nie stanie się to zbyt szybko.
Tymczasem Alberto wita się głośno ze wszystkim. Rozmowa przypomina lawinę głośnych okrzyków przedzielonych gromkimi wybuchami śmiechu. Chwilę to trwa, Rafał nawet zdążył się napić piwa zanim odjeżdżamy z powrotem. Na campingu robimy porządek w sakwach i próbujemy wykąpać się w jeziorze. Nie da rady, woda lodowata, zanurzyłem się tylko po kolana i szybko straciłem chęć do pluskanie. Potem jemy obiad w knajpie gdzie kelnerem jest oczywiście Alberto. Kucharką pewnie żona lub mama. Pod wieczór na camping zaczynają przybywać inni podróżnicy, jakiś samochód, jakieś rowery widzimy, ale głównie motocykliści. Zaszyci w zacienionym zaułku mamy jednak sporo swobody i święty spokój. Wieczór jest długi, korzystamy z możliwości posiedzenia na krześle i przy stoliku. Ciepły prysznic i dostatek wody również dają dużo przyjemności. Nawet komary nie kąsają jakoś specjalnie. Fajnie posiedzieć po zmroku......


  • DST 79.60km
  • Czas 04:25
  • VAVG 18.02km/h
  • Podjazdy 673m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 12 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 6 dzień - Cetinje - Virpazar - kawałek przed Shkoder.

Fajnie się spało tej nocy, aż nie bardzo miałem ochotę wyjść rano z namiotu. Na żołądku już trochę lepiej, nawet udało się zjeść normalne śniadanie. Jakoś nie spieszyło się nam tego ranka. Spokojnie wypiliśmy po kawce i pomału zaczęli zbierać do drogi. Po wczorajszych burzach ani śladu, zapowiada się kanikuła. Wyjeżdżamy na główną drogą, kawałek jedziemy w stronę Podgoricy , ale szybko znów uciekamy w boczną drogę. Początkowo jadę według zaplanowanej wcześniej trasy, którą mam wczytaną do GPS. Moim zamiarem było objechanie od południa Jeziora Shkoderskiego tak aby wjechać do Albanii unikając jazdy głównymi szosami. Przyznam się jednak, że potraktowałem ten fragment trasy po macoszemu. Skupiony na Durmitorze, Cakor i innych wysokich przełęczach nie liczyłem tutaj na coś extra. No i jakoś tak z automatu wytyczyłem trasę, którą teraz właśnie jedziemy.
Sytuacja się jednak zmieniła bo widzę, że okolice bezbłędne. Odnogi jeziora wciskają się wąskimi zatoczkami w głąb lądu tworzą coś w rodzaju fiordów. Granatowy kolor wody kontrastuje z bujną zielenią terenów nadbrzeżnych. Nad tym wszystkim wznoszą się góry wyrastające niekiedy wprost z wody, a wszystko to otoczone jest wokół barierą potężnych wierzchołków pokrytych śniegiem połyskującym z oddali w słonecznych promieniach. Studiując rano mapę dostrzegłem fajną drogę, która zdawaje się prowadzić w pożądanym przez nas kierunku. Teraz jadąc obserwuję ekran GPS i tu też widzę skrót, który pasuje do naszej trasy. Chociaż więc plan zakładał jazdę prosto to ryzykujemy i odbijamy w wąziutką drogę prowadzącą w dolinę.

Kilka razy słyszymy głośne pozdrowienia jakie wykrzykują do nas ludzie pracujący w polu. Podnoszą ręce i pozdrawiają nas z daleka. Tymczasem okolica robi się niesamowicie piękna. Dróżka już wąska od samego początku teraz robi się jeszcze węższa, zaczynają się serpentyny, szybko zjeżdżamy w dół, coś pięknego! Jezioro już prawie na wyciągnięcie ręki, zdaję się czuć na twarzy chłodną bryzę wiejącą od chłodnej wody. Nie da się przejechać obojętnie tego kawałka. Co chwilę zatrzymujemy się i wodzimy wzrokiem dookoła. Migawki aparatów co kilka sekund odzywają się głośnymi trzaskami. Trudno powstrzymać się od robienia kolejnych fotek bo klimaty zaiste bezbłędne, dróżka coraz bardziej zbliża się do brzegu, przez chwilę mam wręcz obawy, że zawijasy zaraz się skończą, a my wylądujemy nad wodą bez możliwości dalszego przejazdu.

Już widzimy inną drogą, do której mamy dojechać ale wciąż trudno uwierzyć, że uda się tam dojechać. Jeszcze kilka serpent, dróżka co chwilę zmienia kierunek, raz prowadzi we właściwym kierunku, by po chwili prowadzić nas zupełnie gdzie indziej. Całkowicie zdezorientowani postanawiamy jednak kontynuować jazdę i to się opłaciło bo już po kilku minutach docieramy do interesującej nas drogi. Zjeżdżamy na samo dno doliny, jesteśmy teraz prawie na poziomie morza. Kierujemy się do miasteczka Virpazar, robi się coraz goręcej, liczymy tam na jakąś fajną miejscówkę i ciepły posiłek. Wzdłuż brzegów jeziora, uroczą dróżką ze wspaniałymi widokami docieramy tam około południe. Virpazar to miasteczko w miniaturce, poza centrum nie ma nic, a to jest skumulowane w kwadracie 100 na 50 metrów. Jeden sklep, kilka kawiarni, dwie restauracje, jakiś punkt z pamiątkami i to wszystko. Sporo ludzi i świetny klimat. Lokujemy się na ławeczce w cieniu, potem przenosimy się do knajpki, w której zjadamy bardzo smaczny obiad.

Spędzamy tu ze dwie godziny, grzeje okropnie, trudno zmotywować się do wyjścia z cienia i przekroczenia bram piekła. Do granicy z Albanią mamy spory kawał drogi, do tego spodziewamy się mocno pofałdowanego terenu. Pierwsze metry są najgorsze, o ile po płaskim jeszcze jako tako bo pęd powietrza trochę chłodzi, to byle podjazd powoduje, że czuję się jak kurczak na rożnie. Wąziutka dróżka nieubłaganie prowadzi w stronę gór, znikając w oddali między szczytami. Zapasy wody znikają momentalnie, podjazdy robią się coraz dłuższe, każdy prowadzi w słonecznej ekspozycji. Zaczynam gotować, każdy skrawek cienia witam jak wybawcę, nadchodzi jednak moment, że już nie dam rady. Kilka razy zatrzymuję się regulując temperaturę. Coraz trudniej przychodzi mi jazda w górę. Rafał oddala się coraz bardziej, a ja nie jestem w stanie przyspieszyć. W przydrożnym domu udaje się dostać wody. Pokazany nam kranik zaoferował czystą ale ciepłą wodę. Nie ma jednak co marudzić bo okolice strasznie suche i od samego rana nie widzieliśmy żadnego źródła z wodą. Pozostają sklepy oraz życzliwi ludzie w takich właśnie przydrożnych domach. Kontynuujemy naszą jazdą, droga nie odpuszcza, wznosimy się coraz wyżej, brzegi jeziora zaczynają ginąć w dole. Ulga przychodzi w momencie gdy zmieniamy kierunek jazdy i słońce kryje się za górą. Znów podjazd, ale o ileż łatwiej to idzie gdy cień daje ulgę od upału.

W górze przed sobą widzimy dwójkę bikerów z sakwami. Spotkanie następuję bardzo szybko. Spotkana dwójka to Irlandczycy. Jadą na dosyć mocno wylajtowanych kolarkach. Cienkie oponki i wypakowane sakwy nie idą zwykle w parze, ale jak widać da się i tak. Chwilę rozmawiamy, wzajemnie przekazujemy sobie nasze doświadczenie i pytamy o to co czeka nas dalej. My dowiadujemy się o możliwość wyjazdu z Albanii do Kosowa oraz podjazd na przeł. Cakor. Z lektury przeróżnych forów wiem, że ludzie tam jeździli, ale przecież tam oficjalnie nie ma przejścia granicznego i zawsze istnieje ryzyko, że nie przejedziemy. Chłopaki jednak stanowczo twierdzą, że jechali tamtędy i, że przejedziemy bez problemu. Żegnamy się i znów kręcimy do góry.

Przed nami szczyt zwieńczony wysoką wieżą, kryzys minął i szybko docieramy na miejsce. Już dosyć późno, pasuje się rozglądać za jakąś miejscówką do spania. Wygląda na to, że ta góra to punkt przełomowy w drodze do granicy. Wygląda też, że dzisiaj nie uda się wjechać do Albanii. Coraz później, zjeżdżamy teraz w dół bacznie obserwując okolice. Badamy każdą boczną dróżkę. Kilka razy pudło, trudno znaleźć coś fajnego, wszędzie królują krzaczory uzbrojone w tnące do krwi kolce. Tam gdzie kończy się ich królestwo zaczynają rządzić sterty głazów i kamieni. Zaczyna nas ogarniać zniechęcenie, kolejne dróżki prowadzące w bok okazują się pudłami. No, ale w końcu znajdujemy to czego szukamy. Łączka tuż przy drodze wydaje się dobrze ukryta za drzewami. Króciutka trawka zachęca do zrobienia tutaj biwaku. Trochę przeszkadzają jeżdżące samochody, ale płynąca obok rzeczka przechyla szalę i postanawiamy tu pozostać.

To był ciężki dzień, upał dał mi solidnie w kość, górki też dały popalić. Swoje dołożyły dalsze kłopoty z żołądkiem, nad którymi jednak udało mi się zapanować i dalszą drogę widzę w lepszych barwach. Z ulgą robię sobie prysznic i zabieram za sporządzanie posiłku. Po dwudniowej diecie wraca mi apetyt i ze smakiem pałaszuję liofilizowanego kurczaka curry. Pycha, do tego wyciągnięta z sakwy, jeszcze chłodna, zielona butelka z pysznym tutejszym izotonikiem.

Żyć się chce.


  • DST 82.60km
  • Czas 05:43
  • VAVG 14.45km/h
  • Podjazdy 2159m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 11 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - piąty dzień - Herceg Novi - Kotor - Cetinje


Wieczorem padłem jak śnięta ryba. Zdążyłem tylko wejść do śpiwora i odpłynąłem. W nocy pobudka, budzę się strasznie rozpalony. Jeszcze tego brakowało żeby mnie gorączka złożyła. Dopiero po chwili dociera do mnie, że jest mi po prostu za gorąco. Przy okazji wychodzę z namiotu, noc jest bardzo ciepła, nie dziwne, że zagotowałem w mojej puchówce.
Po powrocie do namiotu przykrywam się tylko częściowo i spokojnie zasypiam.
Ranek jest przyjemny. Powietrze po nocy rześkie, teren campingu jest dosyć gęsto porośnięty drzewami, które zapewniają cień. Rafał opowiada z kim tyle rozmawiał wczoraj wieczorem. To nasz znajomy Turek dotarł tu już po ciemku. Teraz jeszcze gdzieś chrapie w w namiocie. Tymczasem ja nadal nie mam apetytu, zmuszam się do kawałka chleba z nutellą. Zobaczymy co będzie dalej.

Noc na campingu ma swoje dobre strony, oprócz komfortowych warunków liczą się też takie rzeczy jak możliwość podładowania telefonu. Smartfony, zwłaszcza już te przechodzone nie są długodystansowcami. A jak jeszcze zacznie się z nich korzystać na całego to kreski na baterii znikają szybciej niż kilometry na zjeździe ze Stelvio. Udało się załadować obie baterie prawie na maxa i teraz można zasuwać w dalszą trasę.

Lecimy w stronę Kotoru. Droga jest tyle fascynująca co monotonna. Widoki są obłędne, cały czas towarzyszą nam z jednej strony góry, a z drugiej błękitne wody Adriatyku. Ale nawet takie plenery mogą znużyć. Chociaż Kotor jest wręcz o rzut beretem to aby tam dotrzeć musimy pokonać kilkanaście kilometrów. Morze wciska się tutaj głęboko w ląd tworząc coś w rodzaju fiordu. Trzeba objechać wszystkie zatoczki, a to wymaga czasu. W końcu jednak przed nami pokazuje się tabliczka z napisem Kotor. Rafał znika na poczcie gdzie udaje mu się kupić coś takiego jak kartki pocztowe. Tak tak, starsi jeszcze pamiętają takie coś, a młodszych informuję, że kiedyś zamiast selfie wysyłało się do znajomych pocztówki. Takie ze znaczkami :)

Chwilę to trwa, ja tymczasem znajduję sobie miejsce w cieniu i odpoczywam. Na żołądku trochę lepiej, ale to chyba jeszcze nie koniec perypetii bo bulgocze mi w brzuchu okropnie. Rafał wraca i już razem podjeżdżamy nad morze. Udało się trafić fajną miejscówkę, jakiś stary hotel, resztki basenu. Dla takich podróżników jak my to wymarzone miejsce. To, że zrujnowane to nic, ważne, że cicho, spokojnie, bez tłumów ludzi, a morze o kilka kroków. Tutaj mamy zamiar przeczekać najgorętszą część dnie. Tyle, że właśnie pogoda zaczyna się zmieniać. Po drugiej stronie zatoki niebo robi się ciemne, co jakiś czas przelatuje błyskawica. U nas spokojnie, to daleko, powinno pójść bokiem. Chmura jak by zawisła naprzeciwko nas i straszy swoją obecnością. Na razie tylko straszy. Jedynie powierzchnia morze robi się jakaś taka pomarszczona, coraz wyższe fala uderzają o brzeg.

I nagle się zaczyna. To nie ściema ani literacka fikcja. Po prostu bez żadnej zapowiedzi, bez żadnego ostrzeżenia uderza w nas ściana wiatru. Pogoda zmienia się w ciągu sekundy. To nie jest zwykły wiatr, ale prawdziwy huragan. Nasze rzeczy zdane są na jego łaskę. Te lżejsze unoszą się powietrze i odfruwają daleko, te cięższe trochę walczą, ale turlikając się również poddają się sile wiatru. Nie wiem co ratować w pierwszej kolejności, karimata poleciała gdzieś daleko, namiot ciężki więc zatrzymał się po kilku metrach. Worek z ciuchami udało mi się złapać już prawie w powietrzu. Przed nosem przelatuje mi flaga i czapeczka Rafała. Czapka ląduje w basenie, flaga frunie gdzieś daleko. Szybko zbieram co mogę do kupy, zabezpieczam gumami i biegnę ratować resztę. Flaga już daleko i oddala się coraz bardziej. Muszę ze 100 metrów pokonać żeby ją w końcu złapać. Karimata też uratowana, przechodząc koło basenu zerkam do brudnej wody, ale czapki nie widać. Z nieba zaczynają spadać grube krople wody. To wszystko trwa nie dłużej jak minutę, szybko ewakuujemy się pod taras i już bezpiecznie możemy obserwować co dzieje się na morzu.

A jest co oglądać bo wiatr zaskoczył nie tylko nas. Na pokładzie ogromnego wycieczkowca zacumowanego nieopodal robi się ruch. Z pokładu lecą parasolki i jakieś inne elementy wyposażenia, a statek jak najszybciej stara się zmienić swoją pozycję ustawiając się dziobem do wiatru. Do mariny wpływają uciekające przed burzą jachty. Największy impet już osłabł, ale dalej solidnie wieje i zaczyna mocno padać. Nasze schronienie na szczęście sprawdza się i możemy spokojnie przeczekać aż ta apokalipsa przejdzie. Chwilę to trwa, spędzamy tam coś koło godziny, do chwili gdy wsiadamy znów na rowery.

Teraz czeka nas słynna podjazd. Kotor z jego fiordami to wizytówka Czarnogóry, a wśród rowerowych podróżników słynny jest właśnie podjazd za Kotorem. Zdjęcia stąd można zobaczyć na wszystkich fotorelacjach z podróży po tych terenach. Sam nie wiem czy ta sława spowodowana jest widokami jakie oferuje, czy też trudem jaki trzeba włożyć w jego pokonanie. W każdym razie z poziomu morze musimy się wspiąć na wysokość prawie 1000 metrów. Znów obieramy taktykę spokojnej i regularnej jazdy bez zrywów ale też bez zbyt częstych odpoczynków. My jedziemy do góry, a w dół co chwilę pędzą tabuny rowerzystów. Na początku jakoś nie zwracamy na to uwagi, dopiero gdy mija nas kilka takich grup kminimy, że coś tu nie tak jest. Jakoś nie pasuję nam ci ludzie do tego miejsca i do tych rowerów. Jak nic wychodzi, że te wycinaki specjalizują się tylko w zjeździe. Zwłaszcza niektóre Panie nie wyglądały na pogromczynie podjazdów, a jadąc w grupach ewidentnie wskazywały, że dotarły na górę samochodem.

No ale niech oni sobie jadą bo znów zaczynają się jaja z pogodą. Znów zaczyna się od wiatru, potem zaczyna kropić. Patrzę w niebo i widzę, że zapowiada się to wszystko bardzo nieciekawie. Tutaj nie mogę liczyć na dach, trzeba szybko szukać coś na deszcz. No, a to nie jest łatwe bo przy upałach panujących do tej pory ciuchy na deszcz od kilku dni leżą sobie na dnie którejś z sakw. Tylko której? Na szybko udaje mi się wyciągnąć plastikową kurteczkę, raczej na krótką metę, ale nie mam czasu bo leje już na całego. Na dodatek ta nieszczęsna flaga znów gdzieś mi ucieka, wyciągnąłem ją zza przytrzymujących gum akurat jak mocniej zawiało i poleciała za murek ograniczający pobocze. Zatrzymała się na kamieniu jakieś 2 metru ode mnie, szybko wskakuję na murek i już mam skoczyć w dół, ale chwilę się waham. Patrzę w dół, nie jest to pionowa przepaść, ale bardzo stromo. Kamienie mokre, jeśli się poślizgnę o co nietrudno w SPD to mogę polecieć kilka metrów w dół. Mógł bym się tylko poobijać, ale jakiś poważniejszy upadek wcale nie jest wykluczony. Jeszcze raz na spokojnie patrzę na kamień gdzie leży flaga. Jest naprawdę blisko, ale im bardziej się tam wpatruję tym dostrzegam coraz więcej ryzyka. W końcu odpuszczam, flaga powiewa na wietrze, w końcu jakiś mocniejszy podmuch zdmuchuje ją jeszcze niżej. Tam już jest całkowicie poza moim zasięgiem. Dalszą trasę musimy pokonywać incognito.

Chowamy się pod jakimś występem skalnym i przeczekujemy największy deszcz. Ochrona prawie żadna więc gdy tylko intensywność deszczu się zmniejsza wsiadamy na rowery. Opady skutecznie wystraszyły pogromców zjazdów. Od tej pory mija nas tylko kilku rasowych kolarzy, po których widać, że mieli kontakt z podjazdem i z deszczem. Szybko zdobywamy teraz wysokość, pogoda się stabilizuje, zmieniamy ciuchy na suche i już bez przeszkód docieramy na górę. Stąd mamy kawałek zjazdu do ładnej doliny gdzie położona jest sporo wieś, a stamtąd jeszcze spory kawałek do podjechania. Znów zaczyna grzmieć, a zza góry wysuwa się ciemna chmura. Tym razem już nie czekam na ostatnią chwilę, ale zatrzymuję się już teraz i wyciągam solidną kurtkę przeciwdeszczową. Przydaje się, w przeciągu kilku minut zaczyna znów padać.

Teraz znajduję sobie trochę lepsze miejsce na przeczekanie. Znów jest to ,jakiś nawis skalny ale tym razem dosyć głęboki tak, że siedząc w nim mam zabezpieczone plecy. Najbardziej mokną mi ręce i nogi ale te szybko wyschną. Czekamy jakieś 20 minut, znów gdy tylko deszcz słabnie wsiadamy od razu na rowery. Ta taktyka sprawdza się, robi się lepiej i można już swobodnie jechać. Osiągamy przełęcz skąd będziemy już zjeżdżać do Cetinje. Znów obłędne widoki, w oddali majaczą pokryte śniegiem wierzchołki Gór Przeklętych w Albanii. Byłem tam w zeszłym roku i teraz wytężam wzrok usiłując dopatrzeć się przeróżnych szczegółów chociaż wiem, że to zbyt daleko. Patrzę dookoła lecz cały czas Prekljate przyciągają mój wzrok niczym magnes. Nie pozwalają o sobie zapomnieć, chcą być zawsze na pierwszym planie. Są takie egoistyczne, a ja nie potrafię z tym walczyć. Gdzieś tam w oddali zdaję się dostrzegać zagubioną wśród turni drogę do Teeth, którą przemierzałem samotnie rok temu. Tam miałem spełnienie, to były magiczne chwile, których nie zapomnę do końca życia. Byłem wtedy sam, wysoko w górach, otoczony ze wszystkich stron wysokimi szczytami. Za towarzysza miałem tylko swój rower, przewodnikiem była mi stara Vista. Wtedy miałem wrażenie, że brnę w stronę końca świata. Za każdym zakrętem zdawałem się dostrzegać mroczne brzegi Styksu i słyszeć warczenie Cerbera.

Tak było wtedy, teraz jest nas dwóch ale wcale nie jest gorzej. Robimy sesję zdjęciową i zaczynamy szalony zjazd do Cetinje. Droga kręci się i wije jak wąż złapany w sidła. Trochę obeschło więc można zaszaleć. Hamulce jednak cały czas w robocie, co chwila serpentyny i ostre zakręty. Szybko jednak docieramy do Cetinje, które okazuje się być całkiem sporym miasteczkiem. Spodziewaliśmy się jakiejś dziury, tymczasem jest inaczej. Miasto nie rzuca nas jednak na kolana, a najbardziej w pamięci zapadają nam chodniki kompletnie zastawione autami. Za to piesi chodzą po ulicy. Nawet chwilę się zastanawiamy czy to nie jest jakiś lokalny zwyczaj, ale szybko dochodzimy do wniosku, że chodzą po ulicach bo chodniki są właśnie zajęte przez parkujące samochody.

Niech sobie chodzą gdzie chcą, my musimy jechać dalej bo już późno i najwyższa pora szukać fajnych krzaków gdzie będziemy mogli rozbić nasze namioty. Wyjeżdżamy główną drogą w stronę Podgoricy. Kilka pierwszych prób obczajenia fajnego miejsca spala na panewce, ale w końcu udaje się trafić bardzo fajną miejscówkę. Tego wieczoru organizujemy sobie nawet ognisko bo jest trochę rzeczy do suszenia. Jutro czeka na nas już Albania.
  • DST 95.20km
  • Czas 05:55
  • VAVG 16.09km/h
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 4 dzień - Trebinje-Dubrownik-Herceg Novi

Dobrze się spało, ale wstajemy skoro świt. Tutaj życie zaczyna się bardzo wcześnie, od samego rana okoliczna ludność krząta się i pracuje. Co chwilę słychać jakieś głosy, samochody i traktory kursują w tą i z powrotem. Póki co nasz matecznik opiera się inspekcjom gospodarza, ale w końcu nadchodzi chwila gdy odgłos pracującego silnika w starym dieslu przejeżdżającym drogą cichnie, potem obroty znów wzrastają i jednocześnie słychać szuranie opon po kamieniach. Nie ma wątpliwości, że auto wjechało w dróżkę, którą przybyliśmy tu wczoraj. Po chwili zza krzaków wyjeżdża stary golf, mija nas i jedzie gdzieś dalej. Wraca po kilku minutach, kierowca nas dostrzega, zatrzymuje się, chwilę nas obserwuje po czym odjeżdża.

Krzątamy się z pracami obozowymi, mija kilkanaście minut i mamy kolejne odwiedziny. To już nie jest przypadek, nie mamy żadnych wątpliwości, że obecność tej Pani nie jest przypadkowa. Grzecznie mówi Dzień Dobry, wchodzi na zadbane poletko i pochyla się nad grządkami.
My tymczasem robimy swoje, obóz już prawie zwinięty, jeszcze pakujemy ostatnie rzeczy do sakw. Nie mija więcej jak minuta czy dwie, a Pani mówi Dowidjenia i odchodzi. Pasowało coś zagadać, jesteśmy pewni, że kierowca golfa dał cynk, że jakieś podejrzane typy kręcą się po jej zagonie. Widocznie inspekcja wypadła pomyślnie skoro tak spokojnie nas pożegnała. Zresztą faktem jest, że uważaliśmy na to poletko i szerokim łukiem omijaliśmy zadbane grządki.

Wszystko gotowe, można jechać dalej. Pogoda bez zmian, grzeje od samego rana. Korzystając z porannych godzin jedziemy bez koszulek, słońce jeszcze tak nie pali i można korzystać z chłodnych powiewów wiatru. Od Dubrownika dzieli nas kilkanaście kilometrów. Jedzie się przyjemnie, droga bardzo delikatnie wznosi się do góry, ruch prawie żaden, jedzie się wspaniale. Szybko docieramy do granicy. Opuszczamy Bośnię, wrócimy tu za kilka dni, a tymczasem na chwilę wjeżdżamy do Chorwacji. Tymczasem jest problem. Pogranicznik robi groźną minę i gestem pokazuje nam aby ubrać koszulki, potem coś mówi – no nudist! No dobra, gość chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nie minie więcej jak kilka minut gdy koszulki znów lądują na bagażniku.

Znów pokazuje się nam Adriatyk, znów mam wrażenie, że jego kolor jest taki jak na pocztówkach. To nie jest ściema, naprawdę jego wody są błękitne. Szybko zjeżdżamy w dół, potem kawałek solidnego podjazdu i już widzimy czerwone dachówki budynków Dubrownika. Pierwszy cel to znów szukanie serwisu. Co jak co, ale tutaj musi coś być. Zaczepiamy jakiegoś bikera i z niedowierzaniem słuchamy gdy mówi, że w całym mieście nie ma warsztatu rowerowego. Ale kolejny mówi to samo, przy trzecim jest postęp bo wskazuje nam sklep rowerowy gdzie być może uda się coś załatwić. Z początku wydaje się, że w końcu bingo. Sporo narzędzi, rowery nawet przyzwoite. Przedstawiamy nasz problem, ekspedient otwiera szufladę i pokazuje nam co ma. Już, już witamy się z gąską, widzimy metalowy walec, którego kształt jednoznacznie informuje do czego służy. Rafał go podnosi i uśmiechy znikają z naszych twarzy. To klucz do wolnobiegu, wycięcia nie pasują do kaset. No to kicha, sprzedawca utwierdza nas w przekonaniu, że nic innego w tym mieście nie znajdziemy.

Rafał poprawia naciąg szprych i nie pozostaje nam nic jak jechać dalej. Może jakoś się doturlikamy do celu. W ostateczności spróbujemy zastosować mój kluczyk. Na razie pijemy smaczną kawę, a potem melinujemy się w cieniu pod jakimś supermarketem. Kupujemy sobie po burku. Ja jak zwykle preferuję ten z mięsem, Rafał tym razem wybiera z serem. Jednak dzisiaj jakoś mi nie smakuje, nawet mówię, że smak jest jakiś taki dziwny. Zjadam go jednak w całości i szukam sposobu na doładowanie komórki. Idę do jakiegoś sklepu obok i proszę czy bym mógł podładować baterię. Nie ma problemu, gość bierze telefon z ładowarką i wkłada do gniazdka. Mówię, że wrócę za chwilę i wychodzę. Tymczasem Rafał bierze się za serwis. Próbuje przeplatać szprychę między kołnierzem piasty, a kasetą. Idzie to opornie, męczy się chyba z godzinę. Szprycha cała pogięta i poskręcana, a weszła dopiero do połowy.

Nic z tego nie będzie, szprycha weszła do pewnego miejsca, dalej ani rusz. Nie da rady bez klucza. Odbieram telefon ze sklepu. Na pytanie ile płacę, ekspedient uśmiecha się i dziękuje. Ja również dziękuję. Przejeżdżamy przez stare miasto i pomału wyjeżdżamy z Dubrownika. Na przedmieściach widzimy jakiegoś sakwiarza. Początkowo myślę, że to Polak bo z daleka dostrzegam logo Crosso na sakwach. Okazuje się jednak, że to Turek, który włóczy się pod Europie. Niewiele wiemy z jego opowieści, był tu i tam, jedzie tam albo gdzie indziej. Za dużo tych informacji i jakoś nie kleją się ze sobą Mówi, że ma klucz do kasety. NO SZOK!!! To by był fart nad farty. Rafał rzuca się na rower i momentalnie rozkulbacza go z sakw. Tymczasem facet wyciąga jakiś pojemnik ...już widzimy w jego ręce klucz kasety...a gość podaje nam imbusy! No jaja, jeszcze raz przedstawiamy mu nasz problem i dopiero teraz gość jarzy temat i kręci głową. No nic, ukrywamy ogromne rozczarowanie, jeszcze chwilę gadamy i Turek odjeżdża. Wyciągam swój kluczyk i próbujemy go użyć. Pasuje idealnie, ale jak już pisałem istnieje ogromne ryzyko, że hak przerzutki, o który opiera się jego wypust nie wytrzyma obciążenia i pęknie.

Nie poddajemy się jednak, Rafał wyciąga wszystkie narzędzia i kombinujemy na różne sposoby. Eksperymentujemy z jakimiś podkładkami, robimy dźwignię usiłując przenieść siłę na inny element ramy. Naciskam lekko na pedały, konstrukcja w rękach Rafała rozlatuje się z brzękiem. Kolejna próba, znów kontrujemy kluczyk o inny klucz płaski, a o całość mocno zapiera się Rafał. Znów naciskam na pedały, nie puszcza, daję mocniej, dalej nic, ale Rafał dalej trzyma wszystko w kupie. Naciskam jeszcze mocniej – słyszę charakterystyczny zgrzyt i pedały przekręcają się o ćwierć obrotu. Rzucamy wszystko i ze strachem w oczach patrzymy na efekty. Hak cały! To najważniejsze. Skoro tak to musiało puścić. Jeszcze raz zakręcam pedałami i znów zgrzyt odkręcanej kasety. Dalej odkręcamy już ręcznie. Po ściągnięciu kasety wymiana szprychy to już błahostka.

W dobrych humorach jedziemy dalej. Gorąco okropnie ale trzeba odrobić stracony czas. W sumie jechało by się fajnie, ale coś zaczyna latać mi po żołądku. Szybko przypominam sobie tego dziwnego burka, którego zjadłem pod marketem. Czyżby ten dziwny smak oznaczał, że był trefny?
Może mi się tylko wydaje. Jednak nie, z minuty na minutę jest gorzej. Zaczyna mnie nudzić w brzuchu i brać na wymioty. Akurat przejeżdżamy obok sklepu. Zatrzymujemy się na chwilę. Idę na bok i próbuję sprowokować wymioty ale nie bardzo mi to wychodzi. Na widok jedzenia robi się niedobrze, zadowalam się tylko chlebem z wodą. Tymczasem wychodzi kolejny problem, Rafał nie może zapłacić kartą, odrzuca mu transakcję. Wczoraj wypłacaliśmy bośniackie marki w Trebinje, mamy podejrzenie, że nie znając kursu wypłaciliśmy zbyt dużo. Wypłaciliśmy ponad 200 ichniejszych marek. Ceny wydawały się nam jakoś podejrzanie niskie i dopiero teraz kumamy, że te dwie stówki to nie tak mało. Odpoczywam pod sklepem, a Rafał podjeżdża na lotnisko i obczaja temat. W kantorze okazuje się po przeliczeniu kursów, że każdy z nas wypłacił równowartość 430 zł. No to ostro, chyba porządzimy w Bośni :)

Zbieram się do kupy, trzeba jechać dalej, zaraz za lotniskiem odbijamy w prawo, w boczną drogę aby uniknąć ruchu na głównej drodze. Tutaj mamy spokój, ale jedzie się ciężko bo sporo podjazdów. Do tego dochodzi upał i kiepskie samopoczucie. Coraz częściej zerkam w stronę morza. Marzę o kąpieli w chłodnej wodzie. Do morza jednak daleko, kryje się za wzgórzami i tylko GPS informuje mnie, że ciągle jedziemy wzdłuż wybrzeża. Wypatruję na mapie jakąś dróżkę, która wydaje się dochodzić do samej wody. Może uda się trafić na jakąś dziką plażę. Zjeżdżamy w dół, początek przyjemny, ale niżej stromizna okropna, będzie prowadzenie przy powrocie. Już słychać szum morza, ale dzieje się to czego się właśnie obawialiśmy. Droga kończy się nagle, w dół prowadzą strome schody ale nawet one nie sprowadzają nad wodę lecz urywają na wysoką skarpą opadającą pionowo w dół. Z kąpieli nici, a na dodatek trzeba będzie teraz odpracować 150 metrów w pionie. Oczywiście o jeździe nie ma mowy, kilka minut prowadzimy mozolnie rowery. Przynajmniej tyle dobrego, że znajduję w krzakach zbiornik z bieżącą wodą wypływającą gdzieś spod ziemi. Ciepła ale czysta. Tankujemy do pełna, moczymy koszulki i już na rowerach docieramy do drogi na górze.

Zaczynają się coraz dłuższe podjazdy, jadę wolno, cały czas żołądek wysyła mi alarmujące sygnały o jego kiepskim stanie.

Granicę z Czarnogórą przekraczamy w ciągu kilkunastu sekund. Zaraz za przejściem otwiera się nam widok na zatokę. Jest bajecznie pięknie, obejdzie się bez prób opisanie, to po prostu trzeba zobaczyć. Długim zjazdem docieramy Herceg Novi. Teraz już nic nie jest w stanie nas zatrzymać przed wejściem do wody. Ładujemy się na pierwszą lepszą plażę i z ulgą wchodzimy do wody. Dosyć ciepła, chociaż nasze ciała poddawana od kilku dni upałom nie przywykły do takich temperatur i trochę protestują. Szybko jednak nurkujemy co nie jest łatwe bo strasznie płytko, dopiero teraz widzimy, że ludzie brodzą po kolana daleko od brzegu. Tak czy tak kąpiel bardzo miła, po niej prawdziwy plażing. O jak miło wyciągnąć schłodzone ciało na słoneczko. Już późne popołudnie, słońce nie pali ale przyjemnie grzeje nasze zmęczone kości. Miodzio !!

Ciężko się zebrać znów na rower. Będzie kiepsko z noclegiem, droga prowadzi wzdłuż morza, wszędzie hotele, pensjonaty, sklepy, domy. Cały czas bardzo gęsto zabudowany teren. Jestem już zmęczony, żołądek dalej się buntuje, cały czas mam jadłowstręt. Gdzieś na zjeździe dostrzegam tablicę z napisem camping. Zatrzymujemy się podjeżdżamy obadać sprawę. W portierni siedzi starszy gość, na pytanie o cenę mówi 13 euro za dwa namioty. Uśmiecham się i zbijam stawkę. Za drogo mówię, 10 euro albo jedziemy dalej. Gość macha ręką i prosi o paszporty. Potem idziemy w głąb i znajdujemy sobie przyjemne miejsce. Sporo ludzi, kilka namiotów, przyczepy campingowe.
Zaplecze sanitarne nawet spoko, szkoda tylko, że ciepłej wody nie ma. Pasuje coś zjeść bo oprócz tego trefnego burka z zepsutym mięsem zjadłem tylko kawałek samego chleba popitego wodą.
Gotuję sobie michę makaronu, nie mam ochoty na dodatki więc okraszam go tylko kostką rosołową. Muszę coś zjeść bo przecież to dopiero początek wyprawy i nie możemy sobie pozwolić na takie straty już na tym etapie.

Makaron nawet spoko wchodzi, będzie siła na jutrzejsze serpentyna za Kotorem. Wieczorem zaczynają rządzić komary. Nie mam za bardzo ochoty na dłuższe posiedzenia. Szybko ewakuuję się do namiotu. Słyszę jeszcze jakieś głosy, Rafał z kimś rozmawia ale nie mam siły wychodzić ze śpiwora. Szybko zasypiam.

  • DST 92.40km
  • Czas 05:09
  • VAVG 17.94km/h
  • Podjazdy 1149m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - trzeci dzień - Svitava-Stolac-Ljubinje-Trebinje

Źle spałem tej nocy. Najpierw długo nie mogłem zasnąć, potem budziłem się co po chwila i w ogóle to miałem wrażenie, że całą noc spędziłem na czuwaniu. Dopiero rano Rafał coś napomknął, że chrapałem okropnie. Czyli jednak spałem. Od bladego świtu nie mamy spokoju, miejscówka wydawała nam się kiepska już wczoraj, a teraz wychodzą kolejne minusy tego miejsca. Tylko czy to można nazwać minusem. Widok na zieloną dolinę jest bardzo uroczy i okazuje się, że sporo osób ulega magii tego miejsca. Co rusz jakieś auto zatrzymuje się na górce, a pasażerowie wychodzą na zewnątrz i głośno komentują to co widzą. No ja rozumiem, że jest pięknie, przecież sam przyjechałem z daleka żeby podziwiać takie widoczki ale kurczę, żeby robić to przed 6 rano!

Niby mamy osłoną w postaci małych drzewek ale to niewiele, jakoś tak nieswojo gdy co chwilę słychać jakieś wołania, rozmowy, śmiechy, krzyki. Szybko pakujemy majdan i zwijamy się z tego miejsca. W planie jest jazda bocznymi drogami do miasteczka Stolac, zagłębiamy się w Bośnie. Znów grzeje, słońce nie odpuszcza, tylko niekiedy jakiś obłoczek przepływając po niebie na krótko przesłania jego tarczę rzucając na świat przyjemny cień. Nasza droga wiedzie pofałdowanym terenem. Trudno powiedzieć żebyśmy jechali przez góry bo wysokości bezwzględne mizerne, na liczniku pojawiają się wskazania w okolicy 300-400 m.n.p.m. ale co po chwila trzeba pokonywać jakieś krótsze lub dłuższe podjazdy. Za to jeśli tylko obejrzymy się dookoła to od razu czuć inną atmosferę, z każdej strony otaczają nas surowe i wysokie góry. Ich postrzępione i ostre wierzchołki sprawiają wrażenie bardzo niegościnnych. Jedne są bliżej, można rozróżnić co większe kamienie na ich stokach, inne rozmywają się daleko w lekkiej mgiełce tworząc jednolitą barierę otaczającą nas ze wszystkich stron.

Dla mnie pomału robi się cudownie. Prowincja przyciągała mnie od zawsze, boczne drogi czarowały mnie swoją magią i bezwiednie kierowałem mój rower tam gdzie miałem nadzieję spotkać NIC. I tak zaczyna być właśnie teraz, droga wije się pomiędzy pagórkami, słychać tylko delikatny szum naszych opon stykających się z asfaltem, niekiedy na podjeździe nasze płuca biorąc głębszy oddech wydadzą głośne westchnienie. A tak to cisza, poza drogą brak oznak cywilizacji, jedynie bardzo liczne cmentarze przypominają o istnieniu ludzi. Skąd one wzięły się na tym pustkowiu? Czy to pozostałości jakichś nieistniejących już wiosek, czy to może miejsca pochówku ofiar wojny domowej? Tego nie wiem, ale coraz częściej dostrzegam ślady wojny. Pojawiają się opuszczone i zrujnowane domy, na ścianach wyraźne ślady po strzałach. Czasem trafi się jakieś zamieszkany dom, widać samochód, ślady życia, ale nie widać ludzi. Coś niesamowitego, upajam się atmosferą tego miejsca, mam ochotę zostać tu na dłużej. Nie wiem ile, mógłbym tu siedzieć dzień, dwa, może nawet cały tydzień. Może właśnie tutaj jest to moje upragnione NIC.

Wolno toczę się przed siebie, a z każdym metrem docierają do mnie kolejne bodźce. Teraz nagle zacząłem czuć ten zapach. Jaki? Nie wiem. Nieokreślony, w palącym coraz mocniej słońcu zacząłem go czuć tak nagle, że uderzył mnie wręcz swoją intensywnością. Znika tak nagle jak się pojawił zostawiając mnie wręcz oszołomionego. Cudowne miejsce, cudowna miejscówka. Rower nabiera szybkości na zjeździe i powiew chłodnego powietrza przywraca mi świadomość. Trzeba jechać dalej, ale to chwile zostaną już na zawsze w mojej pamięci.

Zjeżdżamy teraz do Stolac. Zjazd jest niesamowity. Droga nawet dobra, można zaszaleć. Bijemy tu chyba rekordy prędkości na tej wyprawie. Dosłownie obłęd. Nieliczne zakręty można bezpiecznie ścinać bo są na tyle łagodne, że widać co się za nimi dzieje. Fantazja ponosi mnie coraz bardziej, coraz śmielej wchodzę w kolejne wiraże, coraz słabiej dotykam klamek hamulcowych. Ja lecę w dół, w górę pędzi auto. Dostrzegamy się dopiero tuż przed zakrętem. Oboje jesteśmy zaskoczeni. On po wyjściu z zakrętu właśnie zjeżdżał na swój pas ruchu, ja właśnie się składałem do jego pokonania. Andrenalinka troszkę skoczyła ale sucho, przyczepność bardzo dobra, udało się lekko przyhamować i zmieścić między lusterkiem i skałą wyznaczającą pobocze. Może jakoś ekstremalnie niebezpiecznie nie było ale postanawiam od tej pory bardziej uważać.

To jednak nie koniec zjazdu, w dole już widać miasteczko, droga opada w dół prosto jak strzała. Znów wiatr szumi w uszach, a krzaki obrastające pobocze zlewają się w jednolitą zieloną masę. Oglądam się za siebie, Rafała nie ma. Chwilę czekam, nadjeżdża i daje mi flagę. No tak. To już kolejny raz gdy ją gubię. Wiedziałem, że mój patent na mocowanie jest kiepski i w miarę obozowych możliwości próbowałem go usprawnić, ale jak widać nadal nie spełnia w pełni swojego zadania. No nic, wieczorem spróbuję podjąć kolejną próbę inżynierską :)

Tymczasem docieramy do Stolac. To malutkie miasteczko zagubione wśród wzgórz. Pytamy się o serwis rowerowy ale rozszerzone ze zdumienia oczy jakiegoś młodego mężczyzny zdają się mówić wszystko. Serwis rowerowy? Tutaj?

Zostają zakupy w sklepie. Nie mamy jeszcze tutejszych pieniędzy, ale mają terminal elektroniczny i płacimy kartą. Potem znajdujemy sobie fajną miejscówką pod kościołem i odpoczywamy. Jest ławeczka, jest cień, obok miło szumią spryskiwacze nawadniające trawnik. Korzystamy z chłodnego prysznica jaki oferują, mokra koszulka przez kilka minut daje ulgę od upału. Próbuję zrobić pranie. Akurat przejeżdża jakiś miejscowy na skuterze, zatrzymuje się i coś woła. Nie rozumiem, woda szumi, gość pokazuje mi coś ręką i głośniej woła – Water!!!
Chyba czaję. Idę za kościół i tam znajduję wygodne kraniki z bieżącą wodą. Są też takie pseudo-umywalki. Idealne miejsce do zrobienia prania.

Spędzamy tutaj grubo ponad godzinę. Wyprane ciuchy wystawione na słońce już prawie suche. Pomału i leniwie zbieramy się dalej, kluczymy trochę w poszukiwaniu właściwej drogi i w końcu jedziemy w kierunku Trebinje. Mapa obiecuje sporo górek. Czeka nas przełęcz o wysokości 586 metrów. Wysokość nie robi wrażenia, ale warto dodać, że teraz mamy na liczniku coś koło 120 m. więc trochę tego podjazdu będzie. Już kawałek za miasteczkiem droga zaczyna się wznosić. Porozjeżdżane węże to tutaj prawdziwa plaga. Niekiedy na odcinku 100 metrów można zobaczyć ich kilkanaście. Niektóre całkiem spore, jedne rozjechane prawie całkowicie tworzą na drodze krwawy placek, inne przejechane na pół zdają się jeszcze żyć wpatrując się w nas swymi szklanymi oczami. Brrrrr...

Tymczasem robi się coraz goręcej. Akurat nadchodzi najcieplejsza część dnia. Pasuje się gdzieś zatrzymać, ale szukamy lepszego miejsca no i fajnie by było żeby minąć już tę przełęcz. Zaraz po wyjeździe ze Stolac tablice informują nas, że wjeżdżamy do Republiki Serbskiej. Podjazd jest mozolny i długi. Słońce grzeje nam w plecy, cały świat zdaje się topić. Czuję się jak na patelni, zero cienia, zero chłodnego wiaterku. Krople potu skapują mi z nosa, ręka, którą próbuję się ocierać też cała mokra. Pokonujemy zakręt za zakrętem, za każdym wypatruję końca podjazdu. Jeden, drugi, trzeci, kolejny, za każdym z nich widać dalszą część podjazdu. Jadę coraz wolniej, na poboczu pojawiają się jakieś większe krzaki rzucające odrobinę cienia, który staram się wykorzystać ile się da. Gdy w końcu docieramy na górę nie myślimy o postoju tylko pragniemy ochłodzić się na zjeździe. W dole już widać miasteczko Ljubinje. Tam zrobimy sobie sjestę.

Ljubinje to nawet przyjemna miejscówka. Znów udaje się zrobić zakupy płacąc kartą. Nadal nie możemy znaleźć kantoru. Dopiero kilka dni później dowiadujemy się, że funkcję kantorów pełnią tutaj banki. Znajdujemy sobie miłe miejsce na trawce, pod dużym drzewem dającym miły cień. Wyraźnie wzbudzamy zainteresowanie miejscowych, zwłaszcza młodzież zwraca na nas uwagę. Co chwilę słuchać pozdrowienia od przechodzących obok młodych ludzi. Nie mija wiele czasu gdy zaczynają się pojawiać dzieciaki szukające z nami kontaktu. Najpierw na rowerze podjeżdża jakiś 12-13 latek i coś tam zagaduje. Po chwili dołącza do niego kolega i we dwójkę już raźniej wypytują nas o typowe w takich sytuacjach rzeczy. Skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak mamy na imię itp.
Niebawem do kolegów dołączają dwie koleżanki. Jedna rezolutna i wygadana, druga uśmiechnięta ale raczej cicha. Czując się pewniej w takiej grupce młodzi ludzie już bardzo swobodnie z nami rozmawiają. Dowiadujemy się że są Serbami, mówią po Serbsku. Wiedząc, że jesteśmy z Polski, jeden z chłopców ciurkiem wymienia nazwiska Lewandowskiego, Piszczka, Błaszczykowskiego oraz Wojtka Szczęsnego. Nie znam żadnych piłkarzy serbskich więc rewanżuję się Nowakiem Djokoviciem na co otrzymuję błyskawiczną odpowiedź i słyszę nazwisko Radwańska.

Korzystając z okazji dopytujemy się o serwis rowerowy. Mówią, że nie ma, ale jeden z chłopców wsiada na rower i gdzieś jedzie. Wraca po kilku minutach mówiąc, że są mechanicy ale tylko samochodowi. Tak sobie rozmawiamy, wygadana dziewczyna robi się coraz śmielsza, pyta o wiek, imię, chichota ze swoich kolegów mówiąc im, że kiepsko mówią po angielsku. Robi się naprawdę wesoło. Tak mija z pół godziny, po jedzeniu pomimo gwaru jaki tworzą młodzie ludzie zaczyna ogarniać mnie sen Młodość ma jednak swoje prawa, czekam kiedy się nami znudzą i pójdą szukać innej rozrywki. I tak się faktycznie dzieje, najpierw odjeżdża jeden z chłopców, potem dziewczęta tracą wątek, coraz częściej spoglądają na ekrany komórek aż w końcu żegnają się i odchodzą. Na pożegnanie rzucam im hasło, że są bardzo miłe na co ta bardziej wygadana odwraca się dziękując mi szerokim uśmiechem. W końcu odjeżdża i drugi chłopiec, ten najbardziej wytrwały, który przyjechał do nas pierwszy. Jeszcze wraca po kilku minutach ale widząc nas drzemiących zostawia nas ostatecznie samych.

Trochę przysypiamy, potem zerkamy na mapę. Trzeba będzie coś pomyśleć nad wymianą tej szprychy bo koło u Rafała zaczyna coraz mocniej bić. Przed nami Trebinje, wygląda na spore miasto, może tam coś się uda z tym zrobić. Aby tam dotrzeć musimy pokonać jeszcze sporo kilometrów, trzeba się zbierać żeby dojechać przed wieczorem. Pokonujemy jeden niezbyt długi podjazd, a za nim czeka nas długa i płaska trasa do Trebinje. Na płaskim podkręcamy trochę tempo. W oddali, w górach widać jak załamuje się pogoda. Z daleka dochodzą odgłosy grzmotów, a pociemniałe niebo niekiedy rozświetlają uderzenia piorunów. Nam burza raczej nie zagraża ale i tutaj sięgają jej macki. Zrywa się mocniejszy wiatr, słońce zakrywają chmurki i nawet spada kilka kropel deszczu. Na tym jednak się kończy i możemy bez przeszkód jechać dalej.

W Trebinje meldujemy się coś koło godziny 17. Od razu rozpytujemy się o serwis. Pierwszy spotkany biker myśli chwilę i rzuca jakieś nazwisko, a potem tłumaczy jak dojechać. Dla pewności pytamy się jeszcze kogoś innego, a ten przecząca kręci głową mówiąc, że nic takiego tu nie ma.
Rzucam usłyszane wcześniej nazwisko (teraz już zapomniałem), gość uderza się w czoło i pokazuje nam drogę. Trochę kluczymy, jeszcze raz pytamy kogoś posiłkując się usłyszanym nazwiskiem i w końcu trafiamy pod dom. Leży kilka zdezelowanych rowerów, raczej typu makrokesz. Akurat jakiś tubylec odchodzi stąd ze swoim rowerem. Zaczepiamy go pytając czy dobrze trafiliśmy. Potakuje i woła tego kogo szukamy. Nikt się nie pokazuje, dopiero po kilkukrotnym głośniejszym krzyknięciu nazwiska okno się uchyla i ktoś podnosi żaluzje. Źle to wygląda, facet nie sprawia wrażenia uczynnego, Rafał coś tam próbuje mu tłumaczyć. Mamy szprychy, potrafimy wymienić tę uszkodzoną, potrzeba nam tylko klucz, jeśli nie ma czasu lub mu się nie chce to sami sobie zrobimy. Gość jest jednak jakiś dziki, mina jak gdyby był obrażony na cały świat, odnoszę wrażenie, że nie wie nawet o co nam chodzi. Od samego początku kręci głową, coś mruczy po czym bezceremonialnie zamyka okno i znika. No cóż kolejna nadzieja w Dubrowniku. Może jakoś dojedziemy. Facet nieuczynny ale chyba i tak by nam nie pomógł, bliższe obserwacje leżących tu rowerów sporo mówią. To nie ten rodzaj sprzętu o jaki nam chodzi.

Teraz już nam się nie spieszy. Planowy dystans już zrobiliśmy, można spokojnie pokręcić się po mieście, wypłacić w końcu jakieś tutejsze pieniądze, zjeść coś ciepłego. Potem spokojnie wyjeżdżamy z miasta. Tablice informują nas, że do Dubrownika mamy 32 km. Oznaczenia drogowe są pisane cyrylicą oraz łacińskimi znakami. W zasadzie każdy drogowskaz jest pomazany farbą, nazwy miejscowości w języku serbskim (cyrylica) są widoczne, napisy łacińskie są zamalowane i tylko prześwitują zza grubej warstwy farby. Nadal tlą się tutaj konflikty etniczne grożąc widmem kolejnej wojny.

Poszukiwania noclegu chwilę trwają. Fajne okolice, płasko, sporo wykoszonych pól, trafiają się jakieś polanki ale dosyć gęsto zaludnione. Jak zwykle najpierw tylko się przyglądamy z głównej drogi, potem w miarę upływającego czasu zaczynamy badać boczne dróżki, zostawiamy rowery i pieszo oglądamy potencjalne miejscówki. Długo nic się nie trafia, w końcu znajdujemy kawałek poletka. Jakieś 100 metrów od drogi za zasłoną z drzew. Wykoszona łąka, zaraz obok kawałek pola z jakimś zielskiem. Widać, że ktoś tu systematycznie zagląda bo ładnie wyplewione, podlane, a grządki porządne i zadbane. No cóż, jest spore ryzyko odwiedzin ale miejsce jest przyjemne i warto zaryzykować. Kolejny dzień dobiega końca, dzisiejsza trasa dała mi ogromną ilość wrażeń. Minęła pierwsza lawina emocji i czuję, że zaczynam pomału wchodzić w tą wyprawę.

  • DST 117.00km
  • Czas 06:23
  • VAVG 18.33km/h
  • Podjazdy 1220m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - dzień drugi - Sv Jura-Vrgorac - Metkvić - Svitava

Dzwonki dzwonią od samego rana, ale jeszcze nie odróżniamy tego dźwięku chociaż kilka razy docierał do mnie wyraźnie i przez chwilę zastanawiałem się co to jest. Noc przebiegła spokojnie, nie niepokojeni przez nikogo komfortowo spędziliśmy ją w namiotach. Rano jak zwykle każdy bierze się za swoje czynności, nawet bystro to idzie. Martwię się trochę zapasami wody bo niewiele jej zostało, a dzień zapowiada się upalnie. Jedyna nadzieje w tym, że po drodze jakieś źródełko się trafi. Znów docierają do nas odgłosy dzwonków, teraz już bliskie i wyraźne od razu dają się zidentyfikować. Nie upływa wiele czasu gdy na naszej polance mamy już gości...sorki...to są gospodarze bo przecież my jesteśmy gośćmi.
Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka, chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej i spokojnie kończę pakowanie majdanu.

To codzienny rytuał. Wieczorem jest rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata, a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.

Pogoda jak marzenie, słońce operuje od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić 2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był spory kawałek.

Im wyżej tym częściej pojawiają się strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może dotrwam do źródła na dole.

Ostatnie metry są już łatwiejszee i meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.

Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę wody i słyszę – nie musicie oddawać.

Kurcze jak bardzo smakuje czysta i chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić to jednak wymaga to trochę wysiłku.

Pomimo tego kilometry szybko mijają, gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco. Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600 metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży, wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami samochodu.

Pomału zbliżamy się do miasteczka Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów. Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać, łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy pozwalają zapanować nad sytuacją.

W miasteczku robimy dłuższy postój, trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść. Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb, pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety. Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.

Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.  


  • DST 130.90km
  • Czas 07:30
  • VAVG 17.45km/h
  • Podjazdy 1541m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 czerwca 2014 Kategoria Chorwacja

Split-Omiś-dolina Cetiny-Brela-Makarska- połowa podjazdu na Jure

Podróż przebiegła spokojnie, ale nie ma co ukrywać, że była męcząca. Fotele zdawały się początkowo bardzo wygodne, lecz wraz z upływającym czasem stawały się jakieś takie pokrzywione i nieforemne. Najbardziej protestowały nogi, opuchnięte stopy, ścierpnięte uda. Każda zmiana pozycji przynosiła coraz mniejszą i krótszą ulgę. Dobrze, że za oknem zrobiło się ciekawie i na ostatnich kilometrach można było zapomnieć o niewygodach wpatrując się w szybko zmieniające się krajobrazy. Split powitaliśmy z ulgą, przepak poszedł szybko i sprawnie. Z radością wsiedliśmy na rowery i przekręcili pierwsze metry. Jeszcze tylko fast food w jakiejś budce i już ewakuujemy się z miasta. Przed nami 1400 km włóczęgi po bałkańskich zadupiach.
Najpierw trzeba wyjechac z miasta. Zdążyłem już przywyknąć do uciążliwych trąbień tutejszych kierwowców, lecz nadal są one dla mnie bardzo irytujące. Wyjazd ze Splitu w kierunku Makarskiej prowadzi długim zjazdem. Można nabrać tu sporej prędkości z czego skwapliwie korzystamy wystawiając twarz na ożywcze, chłodne podmuchy. Trzeba przejechać kawałek Jandranską Magistralą. To dysyć ruchliwa droga, zwłaszcza w sezonie. Na szczęście jeszcze nie zwaliły się tu tłumu turystów i jedzie się nawet komfortowo. Gdy Split zostaje kilka kilometrów z tyłu robi się jeszcze spokojniej i zaczyna się dobra zabawa.
W Omisiu opuszczamy magistralę i wbijamy się dolinę rzeki Cetina. Tutaj zaczynają się już pustki, samochody nie niepokoją nas już zupełnie, pojawiają się jakieś pojedyńcze sztuki co kilka minut. Za to zaczynają się pokazywać rowerzyści. Jest sobota więc lokalesi też korzystają z pięknej pogody. Słoneczko mocno przyświeca, ale dzięki lekkiej mgiełce nie jest tak bardzo uciążliwe. Cetina, która w Omisiu leniwie wpływa do morza, na odcinku kilku kilometrów zmienia swoje oblicze. Jej nurt robi się coraz szybkszy, niespokojny, szum wody coraz głośniej brzmi w uszach. Im bliżej pobliskich gór tym rzeka robi się coraz bardziej narowista. Jej zielonkawe wody, spienione na licznych bystrzach szybko mkną w dół do bliskiego przecież morza. To wymarzone warunki do raftingu i można sobie zafundować taką zabawę. Wprawdzie nie widzieliśmy żadnego ponton, ale z tego co widać to popularny sposób spędzania czasu. Co chwilę widać reklamy i zachęty do tej zabawy.
Przejazd doliną Cetiny to ogromna przyjemność dla oczu. Dla nas to ogromna dawka pozytywnych emocji po męczącej podróży, o której już zaczynamy na szczęście zapominać. Aby wyjechać z doliny trzeba się wspiąć 200 metrów wyżej. Zaczynają się pierwsze podjazdy, które nie opuszczą nas już do ostatniego dnia tej wyprawy. Naszym założeniem była spokojna jazda i teraz tak właśnie jedziemy. Pierwsze sperpentyny, pierwsze żródełko. Tankujemy do pełna gdyż wiem z doświadczenie, że nadmorskie okolice nie obfitują w wodę. Żródełko jest usytuowane na serpentynie, gdy przyjeżdżamy to akurat odjeżdża jakaś para bikerów. Kobieta i mężczyzna jadą na lekko, pozdrawiamy się wzajemnie i odjeżdżają. Po chwili z dołu nadjeżdża auto z przyczepką. Kierowce energicznie pokonuje zakręt, przyczepka podskakuje na muldzie, wypina się, dyszel opada na asfalt i szoruje nawierzchnię ścinając zakręt. Wyglądało to komicznie, ale dobrze, że nic nie jechało z góry bo mogło być niewesoło. Pomagamy kierowcy zapiąć przyczepkę i zbieramy się dalej.
Pomimo sakw i spokojnej jazdy szybko dochodzimy parę turystów, jeszcze kilka podjazdów i wyskakujemy na drogą łączącą Makarską z autostradą. Kilka kilometrów lekkiego podjazdu i znów meldujemy się na Jandranskiej Magistrali w Breli. Szybko dolatujemy do Makarskiej gdzie aplikujemy sobie smacznego burka oraz przyjemnie chłodną Coctę prosto z lodówki. Po smacznym posiłku nie za bardzo chce się jechać, leniwie zbieramy się w dalszą drogą. Czeka nas teraz prawdziwa harówka, od Makarskiej nasza trasa zaczyna się wznosić. Nie ma nawet kawałka zjazdu, cały czas do góry. Kawałek przed odbiciem na drogę prowadzącą na Sv Jurę znów korzystamy ze źródełka. Jestem bardzo wrażliwy na brak wody i gdy tylko mogę korzystam z takich okazji. Zwłaszcza gdy zaczyna się robić późno to obładowuję sie tym życiodajnym płynem na maxa. Teraz jest już po 17, zaraz skręcamy na Jurę, a wiem, że tam nie ma sklepów, a i źródeł też jakoś nie kojarzę. Wiozę dwa pełne PET-y plus dwa bidony 0,75 zatankowane pod korek. Czuć te kilogramy.
Pomimo późnej pory bileter urzęduje w swojej budce i trzeba wykupić prawo do wjazdu. To młody człowiek, uśmiechnięty i bardzo pogadany co osładza nam trochę konieczność wyskoczenie z kilku euro. Zaraz dalej zaczynają się serpentyny. Coraz później, rozglądamy się za jakimiś fajnymi krzakami gdzie można by się zakonspirować z naszymi namiotami. Z tym jednak kiepsko. Na szczęście pogoda i widoki tak piękne, że zupełnie nas to nie zraża. To co można zobaczyć z podjazdu na Jurę trudno opisać, myślę, że nawet E.Orzeszkowa miała by problemy. W każdym razie mogę złożyć uroczysty cyrograf, że pocztówki nie kłamią. W słnecznym blasku Adriatyk ma naprawdę błękitny kolor. Teraz gdy słońce zniża sie nad horyzont jego wody ciemnieją i robią lekko granatowe. Gnieniegdzie tylko woda zmienia kolor gdy lekka bryza marszczy jego powierzchnię zmieniajac kąt pod jakim oświetlają ją słoneczne promienie. W dole widać zabudowania Makarskiej, domki zdają się być zbudowane z klocków, drogą przejeżdżają małe samochodziki, a jachty na morzu to tylko niewyraźne punkciki, które na zdjęciach zajmują kilka pikseli.
Im wyżej tym widoki robią coraz bardziej oszałamiające. Robi się stromo i szybko przybywa wysokości. Nadal kiepsko z noclegiem. Pamiętam, że na wyskości około 1000m. robi się płaskowyż i tam będzie można czegoś szukać. Jedziemy więc raźno w górę i uważnie obserwujemy okolicę. Mijamy restaurację i za nią droga się lekko wypłaszcza. Niestety każdy skrawek terenu zawalony jest tutaj ogromnymi kamieniami. Nie sposób rozbić tu namiotu. Na takich wyjazdach bywa tak, że im później tym nasze wymagania robią się coraz mniejsze. To co jeszcze niedawno wydawało się kiepskim miejscem na obóz teraz witalibyśmy z uśmiechem na twarzy. Nie trzeba nam wiele, 3-4 metry kwadratowe płaskiego terenu bez kamieni.
To miejsce dostrzegamy prawie jednocześnie. Obaj w tej samej sekundzie naciskamy na hamulce i kierujemy wzrok na polankę w dole. Wydaje się spełniać nasze warunki. Osłonięta przez drzewa z króciutką trawką. Zostawiamy rowery przy drodze i zbiegamy w dół aby obejrzeć to miejsce. Na dole wygląda to jeszcze ciekawiej. Jedyny problem to dotrzeć tu z rowerami. Trzeba pokonać kilkadziesiąt metrów po bardzo trudnym terenie najeżonym głazami i tnącymi niczym brzytwa krzakami. Trochę trzeba się było namęczyć ale jakoś się udało. Miejce naprawdę fajne, z drogi w zasadzie jesteśmy niewidoczni, za to my możemy obserwować co się dzieje na górze. Pierwszy dzień już prawie za nami. Zajmujemy sie teraz typowymi obozowymi czynnościami, których wbrew pozorom jest całkiem sporo. Rozbicie namiotu, wypakowanie sakw tak aby wiedzieć gdzie co jest gdy będzie potrzebne. Przyrządzenie posiłku, prysznic z butelki PET wykorzystując wcześniej przygotowaną zakrętkę z dziurką. Jedną butelką z wodą wiozłem cały czas na wierzchu dziękie czemu woda w niej jest przyjemnie ciepła i pozwala na bezstresowy prysznic.
Potem oglądanie mapy, jakieś pogaduchy. Słońce kryje się za góry, momentalnie robi się chłodniej. Jesteśmy na wysokości grubo ponad 900 metrów i szybko zaczyna się to czuć. Nie da się długo walczyć ze zmęczeniem, szybko wychodzi nieprzespana noc w autokarze i melinujemy się naszych składanych domkach. Komary bzyczą za moskitierą gdy my zaczynamy odpływać w objęcia Morfeusza. Nadchodzi noc, pierwszy dzień bałkańskiej przygody zapisuje się na kartach notesu i odchodzi w przeszłość.

Fotki wrzucę na sam koniec bo sposób wrzucania zdjęć na bikestats dyskwalifikuje dla mnie tą czynność.


  • DST 90.80km
  • Czas 05:42
  • VAVG 15.93km/h
  • Podjazdy 1595m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 6 czerwca 2014 Kategoria Przejażdżka

Bałkańska Pętla - prolog.

Wyprawę czas zacząć. Chociaż pierwsze kilometry kręcimy jeszcze w Polsce to już po plecach przechodzą ciarki, a po głowię krążą myśli - jak będzie, czy wszystko zabrałem, czy sprzęt wytrzyma, czy uda się przejechać zaplanowaną trasę, czy wszystkie drogi będą przejezdne, w końcu zwyczajnie, czy dam radę. Piątkowy poranek tamtego dnia był przyjemny. Niebo lekko zachmurzone, ale ciepło i sucho. Autobus z Katowic odjeżdżał o 14.30 więc można było spokojnie poturlać się na miejsce. W końcu nie będę na rowerową wyprawę jechał pociągiem.
Już tego dnia zaczęły się pierwsze przygody. Naprędce zainstalowany maszt na flagę okazał się nieskuteczny. Kilkaset metrów od domu gubię swoją flagę, mam jeszcze drugą dla Rafała ale wracam się i przepatruję drogę. Dosłownie działo się to na odcinku 500 metrów, na światłach jeszcze ją widziałem, za mostem już nie było. Taki krótki odcinek, zaledwie 2-3 minuty, a już zdążyła zaginąć bezpowrotnie. No to ładnie, trudno zakładam drugą, Rafał będzie jechał bez flagi. Jak się później okazało nie były to ostatnie przygody z naszymi barwami narodowymi.
Dojazd do Katowic przebiega spokojnie, równa, turystyczny jazda. Trzeba się przyzwyczaić do obładowanego sakwami roweru. Środek ciężkości wędruje w miejsce gdzie najmniej bym się go spodziewał. Można swobodnie jechać jednak trzeba do tego przywyknąć.
Centrum Katowic rozkopane. W miejscu wskazanym na biletach jest dworzec autobusowy, spokojnie oczekujemy na przyjazd naszego środka transportu. Coś tam gadamy, co zabrałeś, ile jedzenie, ile kasy, jakieś tam przemyślenia, pomysły, czas mija, zbliża się godzina odjazdu. Rafał ma dwa telefony, przypadkowo włącza ten, którego zwykle używa w Polsce. Od razu dzwoni i jakiś gość pyta się czy jedziemy do Chorwacji i dlaczego nas nie ma na miejscu zbiórki. Zdziwko !!! Jak nas nie ma skoro jesteśmy. No ale facet mówi, że odjazd nie jest z dworca, ale przecznica dalej. No to jaja. Dobrze, że Rafał włączył ten aparat bo ja też używam innego numeru na wyjeździe. Załatwiając bilety podałem nasze namiary, ale nie pomyślałem, że będziemy używać innych numerów. Teraz kierowca za nami wydzwaniał i mało brakło, a czekalibyśmy tu do wieczora.
W końcu jednak docieramy na miejsce. Jak się okazuje nie jesteśmy jedynymi, którzy nabrali się na ten dworzec. Po nas dociera jeszcze kilka osób. Rowery wędrują do luków bagażowych, my na swoje miejsca, autokarem wstrząsają drgania zapalanego silniki i pomału zaczynamy jechać.

Przygodę czas zacząć !!!!


  • DST 92.90km
  • Podjazdy 445m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl