Bałkańska Pętla - 9 dzień - podjazd na Cakor - Cakor - Andrejevica - gdzieś w górach.
W takich warunkach nie pozostaje nic
innego jak w trybie przyspieszonym pozwijać namioty i i już
częściowo popakowani możemy udawać zwykłych turystów, którzy
zatrzymali się przy źródełko. A źródełko faktycznie przyjemne,
woda jak kryształ, to chyba jedyna zaleta tego miejsca. Pogoda
niespecjalna, ale też nie zapowiada się tragicznie. Póki co
jesteśmy w królestwie mgieł, gdy startujemy do dalszej jazdy i
zaczynamy się wznosić przebijamy się przez tabuny mleka wiszącego
w powietrzu. Niekiedy silniejszy podmuch wiatru rozwieje gęstą
zasłonę i wtedy otwiera się widok na głębokie doliny w dole oraz
coraz bardziej okazałe góry zdające się grodzić nam drogę. A ta
przebija się wciąż przez głęboki kanion. Wilgoć wisi w
powietrzu i chociaż dosyć chłodno to na plecach czuć spływające
kropelki potu.
Pomału zdobywamy wysokość, a ja
myślę co czeka nas na górze. Już niebawem się o tym przekonuję.
Droga nagle się kończy, a raczej zmienia w wąski dukt prowadzący
w nieznane. Czas na odcinek specjalny. Rzut oka na ekran GSP,
wszystko wydaje się być pod kontrolą, ale jeszcze wolę zerknąć
na mapę. Skręcamy w lewo w boczną drogę pełną kamieni, kilkaset
metrów wszystko wydaje się ok. ale już po chwili zaczynają
narastać w nas wątpliwości. Potem robi się jeszcze gorzej, droga
zaczyna zanikać, pojawiają się głębokie koleiny po jakichś
ciężkich maszynach, trudno przebić się przez krzal gęsto
porastający pobocze. Sięgam pamięcią do opisów przejazdu tym
traktem jakie studiowałem przed wyjazdem. Do granicy miała
prowadzić szutrówka, a zaraz po czarnogórskiej stronie ma zaczynać
się asfalt. Trudno w to uwierzyć będąc w tym miejscu, kilka razy
musimy zejść z roweru aby przedostać się dalej. GPS wziąż
upewnia nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrym szlaku, a pomimo
tego trudno mi to zaakceptować.
Ten odcinek nie był długi, może
jakieś 200-300 metrów, ale naprawdę trudno było uwierzyć, że
kawałek dalej czeka na na nas gładka wstęga asfaltu. Po pokonaniu
serii kolein i wyjściu z krzaków widzimy dwa ogromne bloki skalne
grodzące przejazd. Za nimi jeszcze kilka metrów żwirówki, mostek,
a za nim już idealnie gładki asfalcik. Niezwykłe miejsce, pełne
sprzeczności i antagonizmów. Z jednej strony zarośnięta,
zniszczona i błotnista droga, z drugiej strony idealnie gładki
asfalt. Granica państw, której nie można przekroczyć w tym
miejscu, a jednak wręcz zachęcająca do podróży w głąb
kolejnego kraju. Z jednej strony koniec świata, zagubiona wśród
gór lasów polanka, z drugiej strony czuć tu obecność innych
podróżników wykorzystujących ten szlak do pokonania granicy i
zdobycie przełęczy Cakor. Trudno się oprzeć chęci przejechania
przez zieloną granicę, zew podróży woła i nie daje spokoju.
Kilka łyków wody i już pedałujemy po Czarnogórskiej ziemi.
Nie ma co ściemniać i silić się na
epickie opisy. Tutaj jest naprawdę czadowo. Cała droga dla nas, jak
dzieci bawimy się naszymi rowerami biorąc całą przestrzeń dla
siebie. Nie przeszkadzają nam samochody, nie ma innych bikerów,
wszędzie wokół panują wysokie góry. I tylko mgła pozostaje bez
zmian. Im wyżej tym lepiej widać jej panowanie. To już nie mgła,
to chmury wciskają się w górskie kotliny biorąc we władanie
nawet co niższe szczyty. Niekiedy ta szczelna zasłona rozewrze
gęste kotary i wtedy przez kilka minut możemy cieszyć się
przebłyskującymi z trudem promieniami słońca. Można też w
takich rzadkich chwilach nacieszyć oczy dalekimi widokami.
Cakor to drugi co do wysokości punkt
na naszej wyprawie i jak już kiedyś napisałem, jeden z dwóch
głównych celów, pod które była układana cała trasa. Przełęcz
w najwyższym punkcie osiąga wysokość 1908 m.n.p.m. Jeśli chodzi
o trudność całego podjazdu również sytuuje się na drugim
miejscu. Startując z wysokości około 700 metrów musieliśmy
pokonać 1200 metrów różnicy poziomów. Nie jest to mało, ale
tego dnia moc była z nami. Upały zostały daleko za nami i rześkie,
górskie powietrze daje nam dzisiaj fory. Kręcimy może troszkę
mocniej niż spokojnie, ale bez szaleństw. Bez zbędnych postojów i
przerw. Na ekranie GPS szybko przybywa metrów na wskaźniku
wysokości. Droga jest świetnie zaprojektowana, nachylenie trzyma
cały czas w granicach 7-8%, tylko na serpentynach wzrasta do
większych wartości. Nie dziwne, że w takich okolicznościach
błyskawicznie meldujemy się na górze.
Tam wita nas wiatr i chmury, opuszczony
i na wpół zrujnowany dom, jakiś pomnik, źródło z zimną i
krystalicznie czystą wodą oraz wszechogarniająca pustka. Cudowne
miejsce dla samotników szukających odludzia. Żadnego człowieka,
żadnych śladów ludzkich siedlisk, cisza zakłócana tylko
silniejszymi podmuchami zimnego wiatru. Chmury panoszą się coraz
bardziej, biorą nas we władanie, jeszcze przed chwilą widzieliśmy
dolinę skąd przybyliśmy, a teraz nie widać oddalonej o
kilkanaście metrów drogi. Wiatr wścieka się coraz bardziej,
lodowate podmuchy zmuszają nas do sięgnięcia po ciepłe ciuchy
zalegające gdzieś na dnie sakw. Zupka chińska rozgrzewa od środku,
ale nie na wiele to się zdaje. Pogoda załamuje się coraz
bardziej, wszelkie siły natury starają się wygonić nas z tego
miejsca. Nie opieramy się zbyt mocno i wsiadamy na rowery.
Szybko zjeżdżamy w dół, robi się
trochę cieplej ale niebo wygląda coraz gorzej. Ciemne i ponure nie
nastraja optymistycznie. Tymczasem zaczynają się jakieś
zabudowania, obok jakiegoś domu stoi kilku mundurowych. Są
odwróceni do nas tyłem, a my z pełną prędkością szybko się do
nich zbliżamy. Są już kila metrów od nas gdy jeden z nich słysząc
szum opon odwraca się w naszą stronę. Dalej wydarzenie następują
błyskawicznie. Krzyczy coś głośno, jego kumple też się
odwracają, a on sam wykonuje długi skok na drogę wyciągając
jednocześnie rękę w naszym kierunku. Zatrzymujemy się i wyciągamy
paszporty. Goście wyglądają na Straż Graniczną. Szybko
przewracają kartki paszportu szukając granicznych stempli. Pytają
gdzie jedziemy więc głośno i wyraźnie mówię prawdę.
Jedziemy do domu.
Skąd jedziecie?
Mówię co i jak wspomagając się
wyciągniętą mapą. Strażnicy marudzą coś i pokazując na
paszporty pytają się gdzie przekraczaliśmy granicę. Na początku
coś próbuję tłumaczyć, ale nagle ogarnie mnie fala irytacji tą
całą sytuacją. Podnoszę trochę głos i mówię, że nie było
żadnych znaków informujących o granicy (bo faktycznie nie było).
Goście pokazują mi na mapie najbliższe oficjalne przejście i
wyjaśniają, że tam powinniśmy jechać. Coraz bardziej denerwuje
mnie ta sytuacja i wbrew swoim nawykom bycia uległym wobec służb
mundurowych całkiem poważnie i bez żartów pytam czy mamy wracać
i tam jechać. Trochę za ostro to wyszło, ale o dziwo ta strategia
przynosi efekty i oddają nam paszporty wskazując ręką w dół.
Możemy jechać. W ułamku sekundy zmieniam nastrój nie chcąc
zepsuć tego co właśnie nam się udało. Nietrudno zagrać w takich
okolicznościach szczery uśmiech bo w rzeczy samej usta same
układają się w banana.
Do dzisiaj nie wiem jaki jest status
tego przejścia granicznego. Bo to, że kiedyś ono tam będzie to
jest sprawa oczywista. Nie sądzę aby Czarnogórcy tylko dla kaprysu
robili taką extra drogę. Wygląda na to, że wśród pograniczników
istnieje ciche przyzwolenie na pokonanie granicy w tym miejscu co nie
jest sprzeczne z tym aby pouczać tych, którzy to zrobili, że tak
nie wolno.
Co ciekawsze podczas zjazdu spotykamy
grupę sakwiarzy jadących do góry. Zanim się zorientowaliśmy już
zostali daleko za nami, a mogliśmy uprzedzić ich o czekających
kłopotach. Ciekawe jak sobie poradzili.
My tymczasem mamy inne problemy.
Psująca się od samego rana pogoda osiągnęła w końcu punkt
krytyczny i zaserwowała nam deszcz. Na razie jedziemy, chcemy
dotrzeć do najbliższego miasteczka w nadziei na jakieś ciepłe
żarcie i dobrą kawę. Andrejevica na mapie wyglądała spoko, ale
srogo nas rozczarowała. Typowa dziura, jeden sklep, jedna knajpa.
Padający deszcz przepłoszył mieszkańców, wszyscy pochowani w
domach, niekiedy tylko ktoś z musu szybkim krokiem przejdzie przez
ulicę. Robimy zakupy w sklepie i chroniąc się pod daszkiem
zajadamy się próbując przeczekać opady. Cały czas siąpi mżawka.
Na chwilę wydaje się niegroźna ale poznaliśmy już jej siłę
przyjeżdżając tu przed chwilą. Nie przechodzi, niebo zaniesione
totalnie. Do tego robi się chłodno. Dajemy sobie jeszcze jedną
szansę i lądujemy w kawiarni. Tam się trochę podsuszamy i
zabijamy trochę czasu co chwilę zerkając na zewnątrz. A tam bez
zmian, cały czas pada drobny deszcz. Robi się kicha bo czeka nas
kolejna solidna przełęcz. Wyjechać wyjedziemy ale żal widoków,
które nam przepadną.
Nie ma jednak rady, robi się coraz
później, trzeba wsiadać na rower. Zaczynamy podjazd. Trzeba jechać
w kurtkach przeciwdeszczowych. Problem polega na tym, że nie jest aż
tak zimno i szybko zaczynamy mieć problemy z przegrzaniem.
Ściągnięcie kurtek nie wchodzi w rachubę bo kilka minut jazdy w
takim deszczyku i człowiek cały mokry. Radzimy sobie jakoś jadąc
ślimaczym tempem. Im wyżej tym powietrze robi się coraz bardziej
rześkie. Chmury nie odpuszczają nawet na chwilę, cały czas
zaniesione, nie widać ani kawałka błękitnego nieba, natura nie
daje nam nawet odrobiny nadziei w postaci chociażby skrawka słońca.
Dopiero na przełęczy przestaje padać dzięki czemu zjazd okazał
się całkiem przyjemny. Wykorzystujemy tą przerwę w opadach na
znalezienie miejscówki na nocleg. Dzisiaj nie byliśmy wybredni,
wzięliśmy pierwsze lepsze miejsce. Chociaż liczyliśmy na poprawę
pogody woleliśmy nie ryzykować i rozbić się przed kolejną falą
opadów.
Stojąc obok rozbitego namiotu oglądam
się wokół. Jesteśmy na opadającej lekko w dół polance. Nasze
namioty stoją schowane pod drzewami. Naprzeciwko nas rozpościera
się ogromna, zielona od łąk góra z oddalonymi od siebie domami
wyglądającymi stąd jak by były zbudowane z klocków lego. Te
najdalsze stojące na samej górze prawie nikną w oczach, ogromny
kawał przestrzeni z nami u jej stóp. Czarujemy pogodę, po wielu
próbach i staraniach rozpalamy ognisko. Mamy co suszyć. Potem
jakieś jedzenie, ognisko bucha już na całego gdy znów czujemy
krople wody spadające z nieba. Już nie widać domków, nie widać
góry za nami, paskudna chmura uwięziła nas w swoim wnętrzu.
Jeszcze udaje się nam zjeść w jako takich warunkach ale mżawka
pomału robi swoją robotę. Ognisko jeszcze płonie, ale powieszone
nad nim ciuchy już nie schną tylko znów nasiąkają wodą. Na
namiotach ciurkiem spływające krople wody tworzą już prawie
potoki.
Nie pozostaje nic innego jak ewakuować
się do namiotów. Za każdą minutą deszcz nabiera siły. To już
nie mżawka ale solidne opady. Krople uderzają o ścianki namiotu
wydając niemiłe nam dźwięki. Po chwili leje już na całego.
Notuję sobie coś w notesie gdy na kartkę spada mi kropla wody.
Patrzę w górę, coś przecieka. Wyskakuję na zewnątrz i poprawiam
naciągi. Te kilkanaście sekund starczyły żebym całkiem przemókł.
Na sobie wnoszę do namiotu wilgoć. Wycieram się szybko ręcznikiem
i kładę go obok wejścia ale i tak czuję, że śpiwór przyjął
trochę wody.
Zastanawiam się jak namiot zniesie
taką aurę. Ma już swoje lata i podczas wiosennego zlotu w
Pokrzywnej ujawnił swoje słabe strony. Wiedząc o tym zrobiłem mu
odpowiednią kurację dawkując solidną porcje impregnatu, ale nie
wiem na ile to się zdało. Kilka minut mam spokoju lecz kolejna
kropla lądująca w notesie budzi już mój niepokój. Nie mam
wyboru, trzeba wyjść na zewnątrz i coś z tym zrobić. Problem
jest z daszkiem zakrywającym otwór wentylacyjny. Ewidentnie
przecieka. Nie ma czasu i możliwości na jakiś solidny serwis więc
zadowalam się tylko starą reklamówką przykrywając felerne
miejsce. Póki co działa. Teraz jest problem ze ściankami. Dopiero
co naciągnięte namakają mocno wodą i opadają na tropik
przekazując mu wilgoć. Jeszcze raz wyskakuję na zewnątrz i już w
całkowitych ciemnościach poprawiam znów naciągi. Wydaje się, że
pomogło. Reklamówka na daszku skutecznie odprowadza wodę na
ścianki namiotu, które trzymają szczelność i pozwalają spłynąć
jej na dół. Poprawione naciągi dają sporo przestrzeni między
tropikiem i ściankami zapewniając suche wnętrze.
Noc nie zapowiada się nieciekawie. Teraz to już prawdziwa ulewa, z daleka dobiegają nas grzmoty i nie trzeba długo czekać gdy jasne światła błyskawic rozświetlają wnętrza namiotów. Jeszcze w świetle czołówki kontroluję kondycję namiotu. Wielka plama u góry wydaje się wysychać, ciemne plamy na tropiku też takie jak by mniejsze. Można iść spać. Śpiwór w nogach trochę mokry ale generalnie nie jest źle. Tej nocy może się przydać.
- DST 96.80km
- Czas 06:50
- VAVG 14.17km/h
- Podjazdy 2122m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - ósmy dzień - Koman - Bajram Curri - Dakovica - Peje - początek podjazdu na Cakor
Poranne pakowanie poszło sprawnie, wyprane ciuchy porządnie wysuszone, namiot podobnie, śniadanie przy stole i na ławeczkach z oparciem. Wypas na całego. Żegnamy się z naszym gospodarzem i ruszamy na zaporę.
Podjazd jest dosyć stromy, ale
spokojnie rozgrzewamy nogi i kręcimy bez pośpiechu. Mijamy budkę
ze strażnikiem. Pozdrawiamy się wzajemnie podniesieniem ręki. W
tunelu trzeba odpalić lampki bo dosyć długi fragment wiedzie w
całkowitej ciemności, a nawierzchnia bardzo kiepska i nie sposób
jechać na ślepo. Gdy docieramy do przystani jest tam jeszcze
spokojnie. Sadowimy się gdzieś z boku i obserwujemy tutejsze życie.
Wbrew pozorom okazuje się, że kwitnie ono tutaj na całego. Obsługa
promów, sklepu, baru to kilkanaście osób wśród których prym
wodzi dorodny młody człowiek o imieniu Marko. Wszędzie go pełno,
wszędzie go słychać i wszędzie go widać. Szczególnie upodobały
go sobie przybywające starsze pasażerki promu, z którymi Marko
pozuje do frywolnych fotek.
My również mamy zaszczyt
przyciągnięcia uwagi lokalnego playboya, który poświęca nam
kilka sekund, a gdy dowiaduje się, że jesteśmy Polakami cytuje
wierszyk – Dobra dobra to jest zupa z bobra, jeszcze lepsza zupa z
wieprza” i zadowolony odchodzi.
Tymczasem na przystani zaczyna się
robić tłoczno. W ciągu kilku minut przyjeżdżają kolejne
zapakowane do maxa busy. Za każdym razem wydaje się nam, że już
więcej osób tu się nie zmieści, a jednak przybywa ich z każdą
chwilą. Jaja się zaczynają dziać gdy z tunelu wyjeżdża autobus,
a z jego wnętrza wysypuje się prawdziwy tłum turystów. Atmosfera
zaczyna się robić gęsta bo choć do godziny odpłynięcia
pozostało 15 minut nic nie zwiastuje tego żeby miało to zaraz
nastąpić. Obsługa zaczyna się robić nerwowa, biegają tam i z
powrotem, krzyczą coś do siebie, wydzwaniają przez komórkę. Przy
brzegu stoi łupinka, którą wczoraj zdyskwalifikowaliśmy jako
prom. Okazuje się, że chyba się myliliśmy. Na razie nie wiemy co
robić, wszędzie wokół panuje chaos i bałagan. Ludzi coraz
więcej, wszyscy obładowani tobołami z towarami przeróżnej maści,
do cebuli po trzonki do łopaty.
W końcu przypływa jakaś solidniejsze
łódka i wołają nas z rowerami. Rowery wędrują na dach, ale
szybko je ściągają i pokazują nam żebyśmy przeszli na łupinkę.
Robi się coraz później, a tu wszystko nadal w proszku. Dzisiaj
sobota, a to chyba nie jest bez znaczenie. Podjeżdża grupa czeskich
motocyklistów, a za nimi jeszcze inni. Czesi widząc naszą łupinkę
długo się zastanawiają, rozmawiają ze sobą, nawet Marko poświęca
im kilka minut głośno coś objaśniając Pomimo tego Czesi kręcą
głowami patrząc na łódki, którymi miały by płynąć ich
motocykle. W końcu odpalają swoje maszyny i odjeżdżają z
powrotem. Tymczasem wypakowana do oporu pierwsza łódka odpływa od
brzegu. My odbijamy po kilkunastu minutach w swojej łupince. Każdy
dostaje po butelce piwa i rogalu 7-days. W sumie to nawet lepiej, że
płyniemy w łupince bo jest nas tutaj zaledwie kilka osób. Można
wybrać sobie wygodne miejsce, pospacerować po pokładzie, swobodnie
obserwować widoki. A jest co oglądać. Wysokie szczyty wyrastają
wprost z wody i wznoszą się kilkaset metrów ponad jej lustrem.
Atmosferę burzy albańska muzyka
wyjąca z głośnika. Coś okropnego jakie darcie i wycie. Nie jestem
w stanie odróżnić jednej piosenki od drugiej. Każda kolejna zlewa
się z poprzednią w jeden wielki jazgot łomoczący mi po głowie.
Dobrze, że szybko płynąca łódź oferuje podmuchu wiatru trochę
zagłuszające ten harmider. Nasza łódka już na brzegu nie
prezentowała się dobrze, teraz tylko utwierdza nas przy takiej
opinii. Pokład chociaż solidnie nadgnity i noszący ślady wielu
napraw nie przecieka, ale silnik już ledwo dyszy. Kilka razy krztusi
się i gaśnie. Albańskie polo daje wtedy tak głośno, że aż
skóra mi cierpnie. Chłopak wskakuje pod pokład, coś tam robi koło
starego diesla i na szczęście możemy płynąć dalej.
Przy brzegach, na stromo nachylonych
stokach widać sporo domów. Trudno powiedzieć jak ich mieszkańcy
docierają do reszty świata, ale jakoś sobie radzą bo można
poznać, że są zamieszkane. Kilka osób z naszej łódki wysiada
na wydawało by się przypadkowym brzegu na pustkowiu.
Łódka kieruje się w stronę stromego
i zarośniętego krzakami brzegu. Tutaj wysiada ojciec z synem.
Patrzę z niedowierzaniem jak wspinają się po stromym zboczu w
drodze do niczego. Wszędzie wokół dzikie i bezludne góry pokryte
kamiennymi gołoborzami. Aż trudno uwierzyć w to, że można tu
niedaleko mieszkać. Ale chyba tak jest, dwójka pasażerów odwraca
się i macha nam na pożegnanie rękami po czym odwracają się
wspinają dalej po stromym stoku.
Nasza podróż trwa jakieś 2,5
godziny. W Fierze wysiadamy na ląd i już na rowerach zmierzamy do
Bajram Curri. Do miasta jest krótki ale stromy podjazd. Zabudowa
jest dosyć mocno rozproszona i trudno zlokalizować jakieś jedno,
konkretne centrum. Zatrzymujemy się obok ulicznego stoiska z
owocami. Fundujemy sobie arbuza i konsumujemy na miejscu. Ludzie
bardzo mili. Jakiś Albańczyk widząc jak siadamy na schodach
podbiegł do nas, wskazał ręką na stojące obok krzesło, a potem
szybko przyniósł drugie aby po chwili zza węgła wytargać
plastikowy stolik. Widząc jak patrzymy na mapę podszedł i wyjaśnił
jak mam jechać dalej.
Wyjeżdżamy z miasta boczną drogą,
to okropnie zniszczona i dziurawa szutrówka, z ulgą wjeżdżamy na
gładki asfalt prowadzący do granicy z Kosowem. Aby tam dotrzeć
musimy przebić się przez graniczny grzbiet górki. Przełęcz nie
jest wysoka, a podjazd łagodny i przyjemny. Dwudniowa przygoda z
Albanią dobiega końca. Albania żegna nas ciemniejącym niebem i
odległymi grzmotami dochodzącymi z oddali. Granicę przekraczamy
szybko i sprawnie po czym zaczynamy długi zjazd do Kosowa. Tutaj
dopadają nas pierwsze opady, które na szczęście szybko
przechodzą. Tutejsze miasteczka są stoją dużo wyżej
cywilizacyjnie niż albańskie, trudno mi określić co jest tego
przyczyną ale widać to wyraźnie.
Do Peje docieramy już wieczorem. Nie
spędzamy tu wiele czasu, szybko wcinamy jakiegoś hamburgera i
kierujemy się w stronę przełęczy Cakor. To jedno z dwóch
głównych celów tego wyjazdy. O ile Sv Jura wpadła przy okazji bo
w sumie i tak przejeżdżaliśmy u jej podnóża to Cakor była
planowana z premedytacją. Cała trasa była tak kombinowana żeby z
Kosowa do Czarnogóry wjechać właśnie przez Cakor. Byłem do tego
stopnie zdecydowany, że świadomie pogodziłem się z ryzykiem jakie
nam tam zagrażało. Nie ma tam oficjalnego przejścia granicznego,
ale rowerzyści mogą przejechać zawdzięczając to informacjom od
innych bikerów, którym wcześnie ta sztuka już się udała.
Wyjazd z Peja trochę mnie zaskoczył
bo spodziewałem się jakiejś totalnie bocznej drogi, wąskiej i
pozbawionej zupełnie ruchu samochodowego. Tymczasem pierwsze
kilometry podjazdu to zatłoczona arteria zabudowana z obu stron
jakimiś ośrodkami i sanatoriami. Na szczęście widoki
rekompensowały tę niedogodność i są rewelka. Po wyjechaniu z
zabudowanego tereny czuć wysokie góry. Droga prowadzi głębokim
kanionem, strome ściany robią potężne wrażenie, niekiedy
przejeżdżamy pod skalnymi nawisami zakrywającymi prawie całą
drogę.
No ale nie za bardzo jest czas na
podziwianie widoków bo wychodzi kiszka z noclegiem. Już szarówka,
a tu nie za bardzo jest się gdzie rozbić. Do tego po burzy zrobiło
się zdecydowanie chłodniej i wszędzie panuje wilgoć. Podkręcamy
trochę tempo, w nadziei, że wyżej może będzie lepiej.
Przejeżdżamy obok wiaty z ławeczkami. Potem jeszcze kilka minut do
góry, ale tam nic ciekawego. Coraz ciemniej, zatrzymujemy się na
chwilę i odbywamy naradę. Do góry nie ma co jechać, droga
wciśnięta między strome ściany, trudno uwierzyć aby na odcinku
najbliższych kilku kilometrów trafić jakąś miejscówkę. Szybka
decyzja, wracamy do wiaty. Zjeżdżamy w dół. Już prawie ciemno
gdy zatrzymujemy się przy wiacie. Na ławeczce siedzi kierowca ze
stojącego obok auta. Nie mamy wyboru, nie przejmując się
towarzystwem rozbijamy namioty w wiacie.
To nie będzie spokojna noc. Tuż obok jest źródełko gdzie co chwilę zatrzymują się samochody. Niby nikt nami się nie interesuje. ale nie czujemy się tu zbyt pewnie. Gość siedzący obok coś tam do nas gada ale bariera językowa nie pozwala nam na wiele. W końcu wsiada do auta i odjeżdża. Rowery lądują między namioty, a ściankę wiaty, a my ładujemy się do środka. Ruch już mniejszy ale co chwilę słychać podjeżdżające i zatrzymujące się samochody. Trudno usnąć w takich warunkach, niby coś tam śpię ale kilka razy budzi mnie jaskrawe światło reflektorów. Zmęczenie jednak bierze górę i odpływam.....
- Teren 84.50km
- Czas 05:21
- Podjazdy 1207m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 7 dzień - kawałek przed Shkoder - Shkoder - Koman
Dla ludzi mojego pokroju zmiany jakie tam zachodzą nie zawsze idą w tym kierunku jakiego bym oczekiwał, ale i tak jest to nadal najbardziej egzotyczny kraj w jakim byłem i pewnie długo jeszcze takim pozostanie. Bo chociaż Albańskie kurorty i co większe miasta szybko się cywilizują to jednak na prowincji życie toczy się po staremu, odmierzane wschodem i zachodem słońca, poranną kawą i śpiewem muezina wzywającego do modlitwy.
Jedziemy więc ku przygodzie, ku albańskiej granicy. Pogoda nadal trzyma, słońce jara na całego. Na razie jest fajnie bo długo zjeżdżamy w dół tracąc zyskaną wczoraj wysokość. Droga dobra, kilometry szybko uciekają. Niżej robi się płasko i zaczynamy czuć upał, ale nagle zmienia się krajobraz, pojawiają się lasy, które zapewniają nam fantastyczne warunki do jazdy. Gęsto rosnące drzewa dają przyjemny cień i tworzą bardzo miły klimat. Kawałek przed granicą robimy sobie przerwę w sklepie. Mamy już wypracowane procedury, drożdżówka, zimna woda, jakieś piwko i ławeczka lub krzesełka w cieniu.
Po odpoczynku szybko docieramy do granicy. W kolejce samochodów dostrzegam jeden na polskich numerach. Postanawiam to wykorzystać. Moja komórka umarła dzisiaj rano przy wysyłaniu sms-a. Zapasowa bateria nawet nie mrugnęła. Podchodzę do rodaków i witam się grzecznie. Nawet nie są bardzo zaskoczeni, kobieta obok kierowcy mówi, że właśnie nas obserwowali i rozmawiali o nas. Mówi, że wyglądamy na Polaków, a poza tym kto by mógł przyjechaćtutaj na rowerze jeśli nie Polacy właśnie Chwilę rozmawiamy wesoło, oczywiście moja komórka zostaje natychmiast wpięta do ładowarki samochodowej. Otrzymuję propozycję zajęcie miejsca obok kierowcy i skorzystania z telefony podczas ładowania. Umawiamy się, że odbiorę telefon gdy przekroczą granicę. Trwa to jakieś 20 minut, podjeżdżają do nas i mówią, że mogą jeszcze poczekać kilkanaście minut żeby telefon się jeszcze doładował. Bardzo miłe zachowanie zadające kłam twierdzeniu, że Polacy na obczyźnie są wobec siebie bardzo nieuprzejmi. Trudno w to uwierzyć w sytuacji gdy już drugi raz spotykamy się za takim bezinteresownym i miłym zachowaniem w stosunku do nas.
Żegnamy się z rodakami i szybko docieramy do Shkoder. Miasto nie zmieniło się wiele od zeszłego roku. Jak zwykle gorąco, gwarno i duszno. Zakurzone ulice, smaczne lody i ładne dziewczyny. Lody zjadamy ze smakiem, potem pyszna kawa, co do dziewczyn to pozostaje nam tylko patrzeć
Akurat południe, grzeje okropnie, dobrze, że trafił się nam fajny stolik w cieniu. Patrzymy na mapę i myślimy nad naszą trasą. Upały bardzo utrudniają nam jazdę i zabierają sporo czasu. Chociaż dzień bardzo długi to nasze dystanse wahają się w granicach 80-90 km. Albo narzucimy większy reżim, albo trzeba będzie zmodyfikować trasę chcąc uniknąć problemów z dotarciem na czas do Splitu. Rozmawiamy i myślimy w czym tkwi problem. Jednak 80 km to nie jest dużo. Powinniśmy robić trochę więcej. Wychodzi na to, że ciężko będzie coś podciągnąć. Wstajemy z reguły między 6-7 rano. Śniadanie, pakowanie, suszeniu namiotów, wyjeżdżamy przed 9 rano. W czasie jazdy jakieś odpoczynki, przekąski. Gdzieś między 12-15 sjesta połączana z jakimś solidniejszym posiłkiem. Potem jazda do 19 i szukanie miejsca na nocleg. Teren dosyć trudny, cały czas góry, musimy wozić duże zapasy wody, średnie mizerne. Wychodzi na to, że można by trochę podciągnąć ale musiało by to się odbyć kosztem naszego komfortu jazdy. No, a tego chcemy uniknąć bo to w końcu ma być jakaś przyjemność.
Podejmujemy decyzję o zmianie trasy. Mieliśmy jechać w głąb Albanii, ale teraz postanawiamy jechać do Koman skąd promem przepłyniemy do Fierze. Stamtąd mamy już kawałek do Bajram Curri gdzie spotkamy się znów z naszą trasą. Na szybko szacując wychodzi jakieś 120-150 km urwane na dystansie, a to pozwoli nam bezpiecznie wypełniać założony plan. Ostatni rzut oka na mapę i wyjeżdżamy z miasta. Grzeje okropnie, już po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się na stacji żeby wypić coś zimnego. Dobrze, że chociaż płasko bo ruch powietrza daje jako taką ulgę.
Jedziemy dalej, przejeżdżamy obok sklepu, ktoś do nas macha, woła nas. Patrzymy, a tam nasz przyjaciel Turek we własnej osobie. Siedzi sobie przy stoliku i popija piwko w wesołym towarzystwie. Chwilkę rozmawiamy, tubylcy słysząc gdzie jedziemy ostrzegają nas przed wilkami. Mówią żebyśmy unikali jazdy po zmroku.
Ja tam wilków się nie boję
Szybko docieramy do odbicia droga do Koman. Początkowo jedzie się przyjemnie, nawierzchnia nawet spoko, płasko albo delikatnie w dół. Jednak w miarę połykania kolejnych kilometrów sytuacja się zmienia. Najpierw droga na krótkich odcinkach robi się dziurawa, takie kawałki mają 50-100 metrów. Potem robią się coraz dłuższe i zaczynają się pokazywać coraz częściej. Do tego pojawiają się całkiem solidne zjazdy i podjazdy. Jedzie się coraz trudniej, ale za to widoki niesamowite. Wszędzie wokół pustka i ogromne przestrzenie ograniczone tylko pasmami wysokich gór. Na drodze pustka, raz na kilkanaście minut przejedzie jakiś samochodowy przybłęda nie zakłócając nam długo czasu. Jedziemy cały czas wzdłuż brzegów jeziora o granatowym kolorze wody. Z gór spływają strumienie chłodnej i czystej wody, z których oczywiście skrzętnie korzystamy. Chociaż robi się coraz trudniej to humory mamy coraz lepsze bo plenery naprawdę wspaniałe.
Droga pogarsza się coraz bardziej, z szacunków wynika, ze Koman jest już tuż tuż...ale ciągle go nie widać, ciągle za kolejnymi zakrętami pojawiają się następne i następne...jeszcze jeden podjazd po wertepach, pot kapie z nosa, trochę ulgi na krótkim zjedzie po dziurawej drodze i znów kolejny podjazd w grzejącym słońcu. I tak kilka razu....w końcu jest! Gdzieś z przodu pojawiają się jakieś zabudowania, przejeżdżamy przez stary most i stajemy. Tutaj droga zdaje się kończyć. Nasze wyobrażenia o tym miejscu miały się zupełnie inaczej wobec tego co widzimy. Wzrokiem szukamy przystani, wokół księżycowy krajobraz. Zimne granatowe wody jeziora kontrastują z jasnymi i spalonymi przez słońce skałami. Przez chwilę głupiejemy. Gdzie jest przystań, gdzie jest ten prom?
Kręcimy głowami próbując ogarnąć całą tą sytuację. Ktoś się do nas coś mówi. Dopiero teraz zauważamy stojącego mężczyznę w bramie przy drodze. Widzimy też napis camping. Gość zaprasza nas gestem do środka i oferuje nocleg. Woła sobie po 3 euro od osoby co nie jest wygórowaną ceną. Mówi też, że prom odpływa dopiero jutro. Nie mamy za bardzo wyboru i decydujemy się tu zostać tym bardziej, że cena wydaje się bardzo atrakcyjna. Potem okazuje się, że wobec warunków jakie tu mamy jest jeszcze lepsza.
Mamy fajne miejsce na namiot, w cieniu, tuż nad brzegiem jeziora. Do dyspozycji są oczywiście toalety, prysznic z ciepłą wodą, gniazdka gdzie można podładować elektroniczne sprzęty. Jest też restauracja gdzie wieczorem zjadamy smaczny i niedrogi obiad. Właściciel przedstawia się jako Alberto i jest bardzo miły. Mówi, żebyś się rozbić, a potem pojedziemy autem kupić bilety na przystań. Szybko rozstawiamy namioty, a Alberto uruchamia starą i pobijaną Tempre. Klekot okropny ale jedzie. Wyjeżdżamy z campingu i wjeżdżamy w wąziutką dróżkę, której wcześniej nawet nie zauważyliśmy. Jedziemy stromo w górę po wertepach w kierunku tamy. Przejeżdżamy obok budki strażnika z kałasznikowem na ramieniu. Panowie głośno się pozdrawiają nie zatrzymując samochodu. Dalej wjeżdżamy w dosyć długi tunel. W środku ciemno, mrok rozświetlają tylko reflektory samochodu, nawierzchnia fatalna, dziury i kamienie. Chwilę jedziemy, tunel skręca w prawo i wylot pokazuje się dopiero kilkanaście metrów przed wyjechaniem. Jesteśmy na przystani jeśli tak w ogóle można nazwać to miejsce. Kupujemy bilety u miłej Pani, która urzęduje w jednym z budynków. Oprócz tego widzimy jakiś sklep, bar czy restaurację. Patrzymy na jezioro szukając naszego promu, ale oprócz kilku małych łódek nie widzimy nic co chociaż trochę przypominało by jakiś prom. Kilku mężczyzn tłucze się majstrując coś przy kadłubie czegoś przypominającego katamaran. Póki co, to na razie sterta przeżartego rdzą żelastwa nie wzbudzającego zbyt dużego zaufania. Spawarki i palniki bucząc i sycząc w rękach robotników dają nadzieję, że kiedyś ten stwór naprawdę wypłynie na głębokie wody jeziora, ale raczej nie stanie się to zbyt szybko.
Tymczasem Alberto wita się głośno ze wszystkim. Rozmowa przypomina lawinę głośnych okrzyków przedzielonych gromkimi wybuchami śmiechu. Chwilę to trwa, Rafał nawet zdążył się napić piwa zanim odjeżdżamy z powrotem. Na campingu robimy porządek w sakwach i próbujemy wykąpać się w jeziorze. Nie da rady, woda lodowata, zanurzyłem się tylko po kolana i szybko straciłem chęć do pluskanie. Potem jemy obiad w knajpie gdzie kelnerem jest oczywiście Alberto. Kucharką pewnie żona lub mama. Pod wieczór na camping zaczynają przybywać inni podróżnicy, jakiś samochód, jakieś rowery widzimy, ale głównie motocykliści. Zaszyci w zacienionym zaułku mamy jednak sporo swobody i święty spokój. Wieczór jest długi, korzystamy z możliwości posiedzenia na krześle i przy stoliku. Ciepły prysznic i dostatek wody również dają dużo przyjemności. Nawet komary nie kąsają jakoś specjalnie. Fajnie posiedzieć po zmroku......
- DST 79.60km
- Czas 04:25
- VAVG 18.02km/h
- Podjazdy 673m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 6 dzień - Cetinje - Virpazar - kawałek przed Shkoder.
Sytuacja się jednak zmieniła bo widzę, że okolice bezbłędne. Odnogi jeziora wciskają się wąskimi zatoczkami w głąb lądu tworzą coś w rodzaju fiordów. Granatowy kolor wody kontrastuje z bujną zielenią terenów nadbrzeżnych. Nad tym wszystkim wznoszą się góry wyrastające niekiedy wprost z wody, a wszystko to otoczone jest wokół barierą potężnych wierzchołków pokrytych śniegiem połyskującym z oddali w słonecznych promieniach. Studiując rano mapę dostrzegłem fajną drogę, która zdawaje się prowadzić w pożądanym przez nas kierunku. Teraz jadąc obserwuję ekran GPS i tu też widzę skrót, który pasuje do naszej trasy. Chociaż więc plan zakładał jazdę prosto to ryzykujemy i odbijamy w wąziutką drogę prowadzącą w dolinę.
Kilka razy słyszymy głośne pozdrowienia jakie wykrzykują do nas ludzie pracujący w polu. Podnoszą ręce i pozdrawiają nas z daleka. Tymczasem okolica robi się niesamowicie piękna. Dróżka już wąska od samego początku teraz robi się jeszcze węższa, zaczynają się serpentyny, szybko zjeżdżamy w dół, coś pięknego! Jezioro już prawie na wyciągnięcie ręki, zdaję się czuć na twarzy chłodną bryzę wiejącą od chłodnej wody. Nie da się przejechać obojętnie tego kawałka. Co chwilę zatrzymujemy się i wodzimy wzrokiem dookoła. Migawki aparatów co kilka sekund odzywają się głośnymi trzaskami. Trudno powstrzymać się od robienia kolejnych fotek bo klimaty zaiste bezbłędne, dróżka coraz bardziej zbliża się do brzegu, przez chwilę mam wręcz obawy, że zawijasy zaraz się skończą, a my wylądujemy nad wodą bez możliwości dalszego przejazdu.
Już widzimy inną drogą, do której mamy dojechać ale wciąż trudno uwierzyć, że uda się tam dojechać. Jeszcze kilka serpent, dróżka co chwilę zmienia kierunek, raz prowadzi we właściwym kierunku, by po chwili prowadzić nas zupełnie gdzie indziej. Całkowicie zdezorientowani postanawiamy jednak kontynuować jazdę i to się opłaciło bo już po kilku minutach docieramy do interesującej nas drogi. Zjeżdżamy na samo dno doliny, jesteśmy teraz prawie na poziomie morza. Kierujemy się do miasteczka Virpazar, robi się coraz goręcej, liczymy tam na jakąś fajną miejscówkę i ciepły posiłek. Wzdłuż brzegów jeziora, uroczą dróżką ze wspaniałymi widokami docieramy tam około południe. Virpazar to miasteczko w miniaturce, poza centrum nie ma nic, a to jest skumulowane w kwadracie 100 na 50 metrów. Jeden sklep, kilka kawiarni, dwie restauracje, jakiś punkt z pamiątkami i to wszystko. Sporo ludzi i świetny klimat. Lokujemy się na ławeczce w cieniu, potem przenosimy się do knajpki, w której zjadamy bardzo smaczny obiad.
Spędzamy tu ze dwie godziny, grzeje okropnie, trudno zmotywować się do wyjścia z cienia i przekroczenia bram piekła. Do granicy z Albanią mamy spory kawał drogi, do tego spodziewamy się mocno pofałdowanego terenu. Pierwsze metry są najgorsze, o ile po płaskim jeszcze jako tako bo pęd powietrza trochę chłodzi, to byle podjazd powoduje, że czuję się jak kurczak na rożnie. Wąziutka dróżka nieubłaganie prowadzi w stronę gór, znikając w oddali między szczytami. Zapasy wody znikają momentalnie, podjazdy robią się coraz dłuższe, każdy prowadzi w słonecznej ekspozycji. Zaczynam gotować, każdy skrawek cienia witam jak wybawcę, nadchodzi jednak moment, że już nie dam rady. Kilka razy zatrzymuję się regulując temperaturę. Coraz trudniej przychodzi mi jazda w górę. Rafał oddala się coraz bardziej, a ja nie jestem w stanie przyspieszyć. W przydrożnym domu udaje się dostać wody. Pokazany nam kranik zaoferował czystą ale ciepłą wodę. Nie ma jednak co marudzić bo okolice strasznie suche i od samego rana nie widzieliśmy żadnego źródła z wodą. Pozostają sklepy oraz życzliwi ludzie w takich właśnie przydrożnych domach. Kontynuujemy naszą jazdą, droga nie odpuszcza, wznosimy się coraz wyżej, brzegi jeziora zaczynają ginąć w dole. Ulga przychodzi w momencie gdy zmieniamy kierunek jazdy i słońce kryje się za górą. Znów podjazd, ale o ileż łatwiej to idzie gdy cień daje ulgę od upału.
W górze przed sobą widzimy dwójkę bikerów z sakwami. Spotkanie następuję bardzo szybko. Spotkana dwójka to Irlandczycy. Jadą na dosyć mocno wylajtowanych kolarkach. Cienkie oponki i wypakowane sakwy nie idą zwykle w parze, ale jak widać da się i tak. Chwilę rozmawiamy, wzajemnie przekazujemy sobie nasze doświadczenie i pytamy o to co czeka nas dalej. My dowiadujemy się o możliwość wyjazdu z Albanii do Kosowa oraz podjazd na przeł. Cakor. Z lektury przeróżnych forów wiem, że ludzie tam jeździli, ale przecież tam oficjalnie nie ma przejścia granicznego i zawsze istnieje ryzyko, że nie przejedziemy. Chłopaki jednak stanowczo twierdzą, że jechali tamtędy i, że przejedziemy bez problemu. Żegnamy się i znów kręcimy do góry.
Przed nami szczyt zwieńczony wysoką wieżą, kryzys minął i szybko docieramy na miejsce. Już dosyć późno, pasuje się rozglądać za jakąś miejscówką do spania. Wygląda na to, że ta góra to punkt przełomowy w drodze do granicy. Wygląda też, że dzisiaj nie uda się wjechać do Albanii. Coraz później, zjeżdżamy teraz w dół bacznie obserwując okolice. Badamy każdą boczną dróżkę. Kilka razy pudło, trudno znaleźć coś fajnego, wszędzie królują krzaczory uzbrojone w tnące do krwi kolce. Tam gdzie kończy się ich królestwo zaczynają rządzić sterty głazów i kamieni. Zaczyna nas ogarniać zniechęcenie, kolejne dróżki prowadzące w bok okazują się pudłami. No, ale w końcu znajdujemy to czego szukamy. Łączka tuż przy drodze wydaje się dobrze ukryta za drzewami. Króciutka trawka zachęca do zrobienia tutaj biwaku. Trochę przeszkadzają jeżdżące samochody, ale płynąca obok rzeczka przechyla szalę i postanawiamy tu pozostać.
To był ciężki dzień, upał dał mi solidnie w kość, górki też dały popalić. Swoje dołożyły dalsze kłopoty z żołądkiem, nad którymi jednak udało mi się zapanować i dalszą drogę widzę w lepszych barwach. Z ulgą robię sobie prysznic i zabieram za sporządzanie posiłku. Po dwudniowej diecie wraca mi apetyt i ze smakiem pałaszuję liofilizowanego kurczaka curry. Pycha, do tego wyciągnięta z sakwy, jeszcze chłodna, zielona butelka z pysznym tutejszym izotonikiem.
Żyć się chce.
- DST 82.60km
- Czas 05:43
- VAVG 14.45km/h
- Podjazdy 2159m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - piąty dzień - Herceg Novi - Kotor - Cetinje
Wieczorem padłem jak śnięta ryba. Zdążyłem tylko wejść do śpiwora i odpłynąłem. W nocy pobudka, budzę się strasznie rozpalony. Jeszcze tego brakowało żeby mnie gorączka złożyła. Dopiero po chwili dociera do mnie, że jest mi po prostu za gorąco. Przy okazji wychodzę z namiotu, noc jest bardzo ciepła, nie dziwne, że zagotowałem w mojej puchówce.
Po powrocie do namiotu przykrywam się tylko częściowo i spokojnie zasypiam.
Ranek jest przyjemny. Powietrze po nocy rześkie, teren campingu jest dosyć gęsto porośnięty drzewami, które zapewniają cień. Rafał opowiada z kim tyle rozmawiał wczoraj wieczorem. To nasz znajomy Turek dotarł tu już po ciemku. Teraz jeszcze gdzieś chrapie w w namiocie. Tymczasem ja nadal nie mam apetytu, zmuszam się do kawałka chleba z nutellą. Zobaczymy co będzie dalej.
Noc na campingu ma swoje dobre strony, oprócz komfortowych warunków liczą się też takie rzeczy jak możliwość podładowania telefonu. Smartfony, zwłaszcza już te przechodzone nie są długodystansowcami. A jak jeszcze zacznie się z nich korzystać na całego to kreski na baterii znikają szybciej niż kilometry na zjeździe ze Stelvio. Udało się załadować obie baterie prawie na maxa i teraz można zasuwać w dalszą trasę.
Lecimy w stronę Kotoru. Droga jest tyle fascynująca co monotonna. Widoki są obłędne, cały czas towarzyszą nam z jednej strony góry, a z drugiej błękitne wody Adriatyku. Ale nawet takie plenery mogą znużyć. Chociaż Kotor jest wręcz o rzut beretem to aby tam dotrzeć musimy pokonać kilkanaście kilometrów. Morze wciska się tutaj głęboko w ląd tworząc coś w rodzaju fiordu. Trzeba objechać wszystkie zatoczki, a to wymaga czasu. W końcu jednak przed nami pokazuje się tabliczka z napisem Kotor. Rafał znika na poczcie gdzie udaje mu się kupić coś takiego jak kartki pocztowe. Tak tak, starsi jeszcze pamiętają takie coś, a młodszych informuję, że kiedyś zamiast selfie wysyłało się do znajomych pocztówki. Takie ze znaczkami :)
Chwilę to trwa, ja tymczasem znajduję sobie miejsce w cieniu i odpoczywam. Na żołądku trochę lepiej, ale to chyba jeszcze nie koniec perypetii bo bulgocze mi w brzuchu okropnie. Rafał wraca i już razem podjeżdżamy nad morze. Udało się trafić fajną miejscówkę, jakiś stary hotel, resztki basenu. Dla takich podróżników jak my to wymarzone miejsce. To, że zrujnowane to nic, ważne, że cicho, spokojnie, bez tłumów ludzi, a morze o kilka kroków. Tutaj mamy zamiar przeczekać najgorętszą część dnie. Tyle, że właśnie pogoda zaczyna się zmieniać. Po drugiej stronie zatoki niebo robi się ciemne, co jakiś czas przelatuje błyskawica. U nas spokojnie, to daleko, powinno pójść bokiem. Chmura jak by zawisła naprzeciwko nas i straszy swoją obecnością. Na razie tylko straszy. Jedynie powierzchnia morze robi się jakaś taka pomarszczona, coraz wyższe fala uderzają o brzeg.
I nagle się zaczyna. To nie ściema ani literacka fikcja. Po prostu bez żadnej zapowiedzi, bez żadnego ostrzeżenia uderza w nas ściana wiatru. Pogoda zmienia się w ciągu sekundy. To nie jest zwykły wiatr, ale prawdziwy huragan. Nasze rzeczy zdane są na jego łaskę. Te lżejsze unoszą się powietrze i odfruwają daleko, te cięższe trochę walczą, ale turlikając się również poddają się sile wiatru. Nie wiem co ratować w pierwszej kolejności, karimata poleciała gdzieś daleko, namiot ciężki więc zatrzymał się po kilku metrach. Worek z ciuchami udało mi się złapać już prawie w powietrzu. Przed nosem przelatuje mi flaga i czapeczka Rafała. Czapka ląduje w basenie, flaga frunie gdzieś daleko. Szybko zbieram co mogę do kupy, zabezpieczam gumami i biegnę ratować resztę. Flaga już daleko i oddala się coraz bardziej. Muszę ze 100 metrów pokonać żeby ją w końcu złapać. Karimata też uratowana, przechodząc koło basenu zerkam do brudnej wody, ale czapki nie widać. Z nieba zaczynają spadać grube krople wody. To wszystko trwa nie dłużej jak minutę, szybko ewakuujemy się pod taras i już bezpiecznie możemy obserwować co dzieje się na morzu.
A jest co oglądać bo wiatr zaskoczył nie tylko nas. Na pokładzie ogromnego wycieczkowca zacumowanego nieopodal robi się ruch. Z pokładu lecą parasolki i jakieś inne elementy wyposażenia, a statek jak najszybciej stara się zmienić swoją pozycję ustawiając się dziobem do wiatru. Do mariny wpływają uciekające przed burzą jachty. Największy impet już osłabł, ale dalej solidnie wieje i zaczyna mocno padać. Nasze schronienie na szczęście sprawdza się i możemy spokojnie przeczekać aż ta apokalipsa przejdzie. Chwilę to trwa, spędzamy tam coś koło godziny, do chwili gdy wsiadamy znów na rowery.
Teraz czeka nas słynna podjazd. Kotor z jego fiordami to wizytówka Czarnogóry, a wśród rowerowych podróżników słynny jest właśnie podjazd za Kotorem. Zdjęcia stąd można zobaczyć na wszystkich fotorelacjach z podróży po tych terenach. Sam nie wiem czy ta sława spowodowana jest widokami jakie oferuje, czy też trudem jaki trzeba włożyć w jego pokonanie. W każdym razie z poziomu morze musimy się wspiąć na wysokość prawie 1000 metrów. Znów obieramy taktykę spokojnej i regularnej jazdy bez zrywów ale też bez zbyt częstych odpoczynków. My jedziemy do góry, a w dół co chwilę pędzą tabuny rowerzystów. Na początku jakoś nie zwracamy na to uwagi, dopiero gdy mija nas kilka takich grup kminimy, że coś tu nie tak jest. Jakoś nie pasuję nam ci ludzie do tego miejsca i do tych rowerów. Jak nic wychodzi, że te wycinaki specjalizują się tylko w zjeździe. Zwłaszcza niektóre Panie nie wyglądały na pogromczynie podjazdów, a jadąc w grupach ewidentnie wskazywały, że dotarły na górę samochodem.
No ale niech oni sobie jadą bo znów zaczynają się jaja z pogodą. Znów zaczyna się od wiatru, potem zaczyna kropić. Patrzę w niebo i widzę, że zapowiada się to wszystko bardzo nieciekawie. Tutaj nie mogę liczyć na dach, trzeba szybko szukać coś na deszcz. No, a to nie jest łatwe bo przy upałach panujących do tej pory ciuchy na deszcz od kilku dni leżą sobie na dnie którejś z sakw. Tylko której? Na szybko udaje mi się wyciągnąć plastikową kurteczkę, raczej na krótką metę, ale nie mam czasu bo leje już na całego. Na dodatek ta nieszczęsna flaga znów gdzieś mi ucieka, wyciągnąłem ją zza przytrzymujących gum akurat jak mocniej zawiało i poleciała za murek ograniczający pobocze. Zatrzymała się na kamieniu jakieś 2 metru ode mnie, szybko wskakuję na murek i już mam skoczyć w dół, ale chwilę się waham. Patrzę w dół, nie jest to pionowa przepaść, ale bardzo stromo. Kamienie mokre, jeśli się poślizgnę o co nietrudno w SPD to mogę polecieć kilka metrów w dół. Mógł bym się tylko poobijać, ale jakiś poważniejszy upadek wcale nie jest wykluczony. Jeszcze raz na spokojnie patrzę na kamień gdzie leży flaga. Jest naprawdę blisko, ale im bardziej się tam wpatruję tym dostrzegam coraz więcej ryzyka. W końcu odpuszczam, flaga powiewa na wietrze, w końcu jakiś mocniejszy podmuch zdmuchuje ją jeszcze niżej. Tam już jest całkowicie poza moim zasięgiem. Dalszą trasę musimy pokonywać incognito.
Chowamy się pod jakimś występem skalnym i przeczekujemy największy deszcz. Ochrona prawie żadna więc gdy tylko intensywność deszczu się zmniejsza wsiadamy na rowery. Opady skutecznie wystraszyły pogromców zjazdów. Od tej pory mija nas tylko kilku rasowych kolarzy, po których widać, że mieli kontakt z podjazdem i z deszczem. Szybko zdobywamy teraz wysokość, pogoda się stabilizuje, zmieniamy ciuchy na suche i już bez przeszkód docieramy na górę. Stąd mamy kawałek zjazdu do ładnej doliny gdzie położona jest sporo wieś, a stamtąd jeszcze spory kawałek do podjechania. Znów zaczyna grzmieć, a zza góry wysuwa się ciemna chmura. Tym razem już nie czekam na ostatnią chwilę, ale zatrzymuję się już teraz i wyciągam solidną kurtkę przeciwdeszczową. Przydaje się, w przeciągu kilku minut zaczyna znów padać.
Teraz znajduję sobie trochę lepsze miejsce na przeczekanie. Znów jest to ,jakiś nawis skalny ale tym razem dosyć głęboki tak, że siedząc w nim mam zabezpieczone plecy. Najbardziej mokną mi ręce i nogi ale te szybko wyschną. Czekamy jakieś 20 minut, znów gdy tylko deszcz słabnie wsiadamy od razu na rowery. Ta taktyka sprawdza się, robi się lepiej i można już swobodnie jechać. Osiągamy przełęcz skąd będziemy już zjeżdżać do Cetinje. Znów obłędne widoki, w oddali majaczą pokryte śniegiem wierzchołki Gór Przeklętych w Albanii. Byłem tam w zeszłym roku i teraz wytężam wzrok usiłując dopatrzeć się przeróżnych szczegółów chociaż wiem, że to zbyt daleko. Patrzę dookoła lecz cały czas Prekljate przyciągają mój wzrok niczym magnes. Nie pozwalają o sobie zapomnieć, chcą być zawsze na pierwszym planie. Są takie egoistyczne, a ja nie potrafię z tym walczyć. Gdzieś tam w oddali zdaję się dostrzegać zagubioną wśród turni drogę do Teeth, którą przemierzałem samotnie rok temu. Tam miałem spełnienie, to były magiczne chwile, których nie zapomnę do końca życia. Byłem wtedy sam, wysoko w górach, otoczony ze wszystkich stron wysokimi szczytami. Za towarzysza miałem tylko swój rower, przewodnikiem była mi stara Vista. Wtedy miałem wrażenie, że brnę w stronę końca świata. Za każdym zakrętem zdawałem się dostrzegać mroczne brzegi Styksu i słyszeć warczenie Cerbera.
Tak było wtedy, teraz jest nas dwóch ale wcale nie jest gorzej. Robimy sesję zdjęciową i zaczynamy szalony zjazd do Cetinje. Droga kręci się i wije jak wąż złapany w sidła. Trochę obeschło więc można zaszaleć. Hamulce jednak cały czas w robocie, co chwila serpentyny i ostre zakręty. Szybko jednak docieramy do Cetinje, które okazuje się być całkiem sporym miasteczkiem. Spodziewaliśmy się jakiejś dziury, tymczasem jest inaczej. Miasto nie rzuca nas jednak na kolana, a najbardziej w pamięci zapadają nam chodniki kompletnie zastawione autami. Za to piesi chodzą po ulicy. Nawet chwilę się zastanawiamy czy to nie jest jakiś lokalny zwyczaj, ale szybko dochodzimy do wniosku, że chodzą po ulicach bo chodniki są właśnie zajęte przez parkujące samochody.
Niech sobie chodzą gdzie chcą, my musimy jechać dalej bo już późno i najwyższa pora szukać fajnych krzaków gdzie będziemy mogli rozbić nasze namioty. Wyjeżdżamy główną drogą w stronę Podgoricy. Kilka pierwszych prób obczajenia fajnego miejsca spala na panewce, ale w końcu udaje się trafić bardzo fajną miejscówkę. Tego wieczoru organizujemy sobie nawet ognisko bo jest trochę rzeczy do suszenia. Jutro czeka na nas już Albania.
- DST 95.20km
- Czas 05:55
- VAVG 16.09km/h
- Podjazdy 1500m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - 4 dzień - Trebinje-Dubrownik-Herceg Novi
Krzątamy się z pracami obozowymi,
mija kilkanaście minut i mamy kolejne odwiedziny. To już nie jest
przypadek, nie mamy żadnych wątpliwości, że obecność tej Pani
nie jest przypadkowa. Grzecznie mówi Dzień Dobry, wchodzi na
zadbane poletko i pochyla się nad grządkami.
My tymczasem robimy swoje, obóz już
prawie zwinięty, jeszcze pakujemy ostatnie rzeczy do sakw. Nie mija
więcej jak minuta czy dwie, a Pani mówi Dowidjenia i odchodzi.
Pasowało coś zagadać, jesteśmy pewni, że kierowca golfa dał
cynk, że jakieś podejrzane typy kręcą się po jej zagonie.
Widocznie inspekcja wypadła pomyślnie skoro tak spokojnie nas
pożegnała. Zresztą faktem jest, że uważaliśmy na to poletko i
szerokim łukiem omijaliśmy zadbane grządki.
Wszystko gotowe, można jechać dalej.
Pogoda bez zmian, grzeje od samego rana. Korzystając z porannych
godzin jedziemy bez koszulek, słońce jeszcze tak nie pali i można
korzystać z chłodnych powiewów wiatru. Od Dubrownika dzieli nas
kilkanaście kilometrów. Jedzie się przyjemnie, droga bardzo
delikatnie wznosi się do góry, ruch prawie żaden, jedzie się
wspaniale. Szybko docieramy do granicy. Opuszczamy Bośnię, wrócimy
tu za kilka dni, a tymczasem na chwilę wjeżdżamy do Chorwacji.
Tymczasem jest problem. Pogranicznik robi groźną minę i gestem
pokazuje nam aby ubrać koszulki, potem coś mówi – no nudist! No
dobra, gość chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nie minie więcej
jak kilka minut gdy koszulki znów lądują na bagażniku.
Znów pokazuje się nam Adriatyk, znów
mam wrażenie, że jego kolor jest taki jak na pocztówkach. To nie
jest ściema, naprawdę jego wody są błękitne. Szybko zjeżdżamy
w dół, potem kawałek solidnego podjazdu i już widzimy czerwone
dachówki budynków Dubrownika. Pierwszy cel to znów szukanie
serwisu. Co jak co, ale tutaj musi coś być. Zaczepiamy jakiegoś
bikera i z niedowierzaniem słuchamy gdy mówi, że w całym mieście
nie ma warsztatu rowerowego. Ale kolejny mówi to samo, przy trzecim
jest postęp bo wskazuje nam sklep rowerowy gdzie być może uda się
coś załatwić. Z początku wydaje się, że w końcu bingo. Sporo
narzędzi, rowery nawet przyzwoite. Przedstawiamy nasz problem,
ekspedient otwiera szufladę i pokazuje nam co ma. Już, już witamy
się z gąską, widzimy metalowy walec, którego kształt
jednoznacznie informuje do czego służy. Rafał go podnosi i
uśmiechy znikają z naszych twarzy. To klucz do wolnobiegu, wycięcia
nie pasują do kaset. No to kicha, sprzedawca utwierdza nas w
przekonaniu, że nic innego w tym mieście nie znajdziemy.
Rafał poprawia naciąg szprych i nie
pozostaje nam nic jak jechać dalej. Może jakoś się doturlikamy do
celu. W ostateczności spróbujemy zastosować mój kluczyk. Na razie
pijemy smaczną kawę, a potem melinujemy się w cieniu pod jakimś
supermarketem. Kupujemy sobie po burku. Ja jak zwykle preferuję ten
z mięsem, Rafał tym razem wybiera z serem. Jednak dzisiaj jakoś mi
nie smakuje, nawet mówię, że smak jest jakiś taki dziwny. Zjadam
go jednak w całości i szukam sposobu na doładowanie komórki. Idę
do jakiegoś sklepu obok i proszę czy bym mógł podładować
baterię. Nie ma problemu, gość bierze telefon z ładowarką i
wkłada do gniazdka. Mówię, że wrócę za chwilę i wychodzę.
Tymczasem Rafał bierze się za serwis. Próbuje przeplatać szprychę
między kołnierzem piasty, a kasetą. Idzie to opornie, męczy się
chyba z godzinę. Szprycha cała pogięta i poskręcana, a weszła
dopiero do połowy.
Nic z tego nie będzie, szprycha weszła
do pewnego miejsca, dalej ani rusz. Nie da rady bez klucza. Odbieram
telefon ze sklepu. Na pytanie ile płacę, ekspedient uśmiecha się
i dziękuje. Ja również dziękuję. Przejeżdżamy przez stare
miasto i pomału wyjeżdżamy z Dubrownika. Na przedmieściach
widzimy jakiegoś sakwiarza. Początkowo myślę, że to Polak bo z
daleka dostrzegam logo Crosso na sakwach. Okazuje się jednak, że to
Turek, który włóczy się pod Europie. Niewiele wiemy z jego
opowieści, był tu i tam, jedzie tam albo gdzie indziej. Za dużo
tych informacji i jakoś nie kleją się ze sobą Mówi, że ma klucz
do kasety. NO SZOK!!! To by był fart nad farty. Rafał rzuca się na
rower i momentalnie rozkulbacza go z sakw. Tymczasem facet wyciąga
jakiś pojemnik ...już widzimy w jego ręce klucz kasety...a gość
podaje nam imbusy! No jaja, jeszcze raz przedstawiamy mu nasz problem
i dopiero teraz gość jarzy temat i kręci głową. No nic, ukrywamy
ogromne rozczarowanie, jeszcze chwilę gadamy i Turek odjeżdża.
Wyciągam swój kluczyk i próbujemy go użyć. Pasuje idealnie, ale
jak już pisałem istnieje ogromne ryzyko, że hak przerzutki, o
który opiera się jego wypust nie wytrzyma obciążenia i pęknie.
Nie poddajemy się jednak, Rafał
wyciąga wszystkie narzędzia i kombinujemy na różne sposoby.
Eksperymentujemy z jakimiś podkładkami, robimy dźwignię usiłując
przenieść siłę na inny element ramy. Naciskam lekko na pedały,
konstrukcja w rękach Rafała rozlatuje się z brzękiem. Kolejna
próba, znów kontrujemy kluczyk o inny klucz płaski, a o całość
mocno zapiera się Rafał. Znów naciskam na pedały, nie puszcza,
daję mocniej, dalej nic, ale Rafał dalej trzyma wszystko w kupie.
Naciskam jeszcze mocniej – słyszę charakterystyczny zgrzyt i
pedały przekręcają się o ćwierć obrotu. Rzucamy wszystko i ze
strachem w oczach patrzymy na efekty. Hak cały! To najważniejsze.
Skoro tak to musiało puścić. Jeszcze raz zakręcam pedałami i
znów zgrzyt odkręcanej kasety. Dalej odkręcamy już ręcznie. Po
ściągnięciu kasety wymiana szprychy to już błahostka.
W dobrych humorach jedziemy dalej.
Gorąco okropnie ale trzeba odrobić stracony czas. W sumie jechało
by się fajnie, ale coś zaczyna latać mi po żołądku. Szybko
przypominam sobie tego dziwnego burka, którego zjadłem pod
marketem. Czyżby ten dziwny smak oznaczał, że był trefny?
Może mi się tylko wydaje. Jednak nie,
z minuty na minutę jest gorzej. Zaczyna mnie nudzić w brzuchu i
brać na wymioty. Akurat przejeżdżamy obok sklepu. Zatrzymujemy się
na chwilę. Idę na bok i próbuję sprowokować wymioty ale nie
bardzo mi to wychodzi. Na widok jedzenia robi się niedobrze,
zadowalam się tylko chlebem z wodą. Tymczasem wychodzi kolejny
problem, Rafał nie może zapłacić kartą, odrzuca mu transakcję.
Wczoraj wypłacaliśmy bośniackie marki w Trebinje, mamy
podejrzenie, że nie znając kursu wypłaciliśmy zbyt dużo.
Wypłaciliśmy ponad 200 ichniejszych marek. Ceny wydawały się nam
jakoś podejrzanie niskie i dopiero teraz kumamy, że te dwie stówki
to nie tak mało. Odpoczywam pod sklepem, a Rafał podjeżdża na
lotnisko i obczaja temat. W kantorze okazuje się po przeliczeniu
kursów, że każdy z nas wypłacił równowartość 430 zł. No to
ostro, chyba porządzimy w Bośni :)
Zbieram się do kupy, trzeba jechać
dalej, zaraz za lotniskiem odbijamy w prawo, w boczną drogę aby
uniknąć ruchu na głównej drodze. Tutaj mamy spokój, ale jedzie
się ciężko bo sporo podjazdów. Do tego dochodzi upał i kiepskie
samopoczucie. Coraz częściej zerkam w stronę morza. Marzę o
kąpieli w chłodnej wodzie. Do morza jednak daleko, kryje się za
wzgórzami i tylko GPS informuje mnie, że ciągle jedziemy wzdłuż
wybrzeża. Wypatruję na mapie jakąś dróżkę, która wydaje się
dochodzić do samej wody. Może uda się trafić na jakąś dziką
plażę. Zjeżdżamy w dół, początek przyjemny, ale niżej
stromizna okropna, będzie prowadzenie przy powrocie. Już słychać
szum morza, ale dzieje się to czego się właśnie obawialiśmy.
Droga kończy się nagle, w dół prowadzą strome schody ale nawet
one nie sprowadzają nad wodę lecz urywają na wysoką skarpą
opadającą pionowo w dół. Z kąpieli nici, a na dodatek trzeba
będzie teraz odpracować 150 metrów w pionie. Oczywiście o jeździe
nie ma mowy, kilka minut prowadzimy mozolnie rowery. Przynajmniej
tyle dobrego, że znajduję w krzakach zbiornik z bieżącą wodą
wypływającą gdzieś spod ziemi. Ciepła ale czysta. Tankujemy do
pełna, moczymy koszulki i już na rowerach docieramy do drogi na
górze.
Zaczynają się coraz dłuższe
podjazdy, jadę wolno, cały czas żołądek wysyła mi alarmujące
sygnały o jego kiepskim stanie.
Granicę z Czarnogórą przekraczamy w
ciągu kilkunastu sekund. Zaraz za przejściem otwiera się nam widok
na zatokę. Jest bajecznie pięknie, obejdzie się bez prób
opisanie, to po prostu trzeba zobaczyć. Długim zjazdem docieramy
Herceg Novi. Teraz już nic nie jest w stanie nas zatrzymać przed
wejściem do wody. Ładujemy się na pierwszą lepszą plażę i z
ulgą wchodzimy do wody. Dosyć ciepła, chociaż nasze ciała
poddawana od kilku dni upałom nie przywykły do takich temperatur i
trochę protestują. Szybko jednak nurkujemy co nie jest łatwe bo
strasznie płytko, dopiero teraz widzimy, że ludzie brodzą po
kolana daleko od brzegu. Tak czy tak kąpiel bardzo miła, po niej
prawdziwy plażing. O jak miło wyciągnąć schłodzone ciało na
słoneczko. Już późne popołudnie, słońce nie pali ale
przyjemnie grzeje nasze zmęczone kości. Miodzio !!
Ciężko się zebrać znów na rower.
Będzie kiepsko z noclegiem, droga prowadzi wzdłuż morza, wszędzie
hotele, pensjonaty, sklepy, domy. Cały czas bardzo gęsto zabudowany
teren. Jestem już zmęczony, żołądek dalej się buntuje, cały
czas mam jadłowstręt. Gdzieś na zjeździe dostrzegam tablicę z
napisem camping. Zatrzymujemy się podjeżdżamy obadać sprawę. W
portierni siedzi starszy gość, na pytanie o cenę mówi 13 euro za
dwa namioty. Uśmiecham się i zbijam stawkę. Za drogo mówię, 10
euro albo jedziemy dalej. Gość macha ręką i prosi o paszporty.
Potem idziemy w głąb i znajdujemy sobie przyjemne miejsce. Sporo
ludzi, kilka namiotów, przyczepy campingowe.
Zaplecze sanitarne nawet spoko, szkoda
tylko, że ciepłej wody nie ma. Pasuje coś zjeść bo oprócz tego
trefnego burka z zepsutym mięsem zjadłem tylko kawałek samego
chleba popitego wodą.
Gotuję sobie michę makaronu, nie mam
ochoty na dodatki więc okraszam go tylko kostką rosołową. Muszę
coś zjeść bo przecież to dopiero początek wyprawy i nie możemy
sobie pozwolić na takie straty już na tym etapie.
Makaron nawet spoko wchodzi, będzie siła na jutrzejsze serpentyna za Kotorem. Wieczorem zaczynają rządzić komary. Nie mam za bardzo ochoty na dłuższe posiedzenia. Szybko ewakuuję się do namiotu. Słyszę jeszcze jakieś głosy, Rafał z kimś rozmawia ale nie mam siły wychodzić ze śpiwora. Szybko zasypiam.
- DST 92.40km
- Czas 05:09
- VAVG 17.94km/h
- Podjazdy 1149m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - trzeci dzień - Svitava-Stolac-Ljubinje-Trebinje
Niby mamy osłoną w postaci małych
drzewek ale to niewiele, jakoś tak nieswojo gdy co chwilę słychać
jakieś wołania, rozmowy, śmiechy, krzyki. Szybko pakujemy majdan i
zwijamy się z tego miejsca. W planie jest jazda bocznymi drogami do
miasteczka Stolac, zagłębiamy się w Bośnie. Znów grzeje, słońce
nie odpuszcza, tylko niekiedy jakiś obłoczek przepływając po
niebie na krótko przesłania jego tarczę rzucając na świat
przyjemny cień. Nasza droga wiedzie pofałdowanym terenem. Trudno
powiedzieć żebyśmy jechali przez góry bo wysokości bezwzględne
mizerne, na liczniku pojawiają się wskazania w okolicy 300-400
m.n.p.m. ale co po chwila trzeba pokonywać jakieś krótsze lub
dłuższe podjazdy. Za to jeśli tylko obejrzymy się dookoła to od
razu czuć inną atmosferę, z każdej strony otaczają nas surowe i
wysokie góry. Ich postrzępione i ostre wierzchołki sprawiają
wrażenie bardzo niegościnnych. Jedne są bliżej, można rozróżnić
co większe kamienie na ich stokach, inne rozmywają się daleko w
lekkiej mgiełce tworząc jednolitą barierę otaczającą nas ze
wszystkich stron.
Dla mnie pomału robi się cudownie.
Prowincja przyciągała mnie od zawsze, boczne drogi czarowały mnie
swoją magią i bezwiednie kierowałem mój rower tam gdzie miałem
nadzieję spotkać NIC. I tak zaczyna być właśnie teraz, droga
wije się pomiędzy pagórkami, słychać tylko delikatny szum
naszych opon stykających się z asfaltem, niekiedy na podjeździe
nasze płuca biorąc głębszy oddech wydadzą głośne westchnienie.
A tak to cisza, poza drogą brak oznak cywilizacji, jedynie bardzo
liczne cmentarze przypominają o istnieniu ludzi. Skąd one wzięły
się na tym pustkowiu? Czy to pozostałości jakichś nieistniejących
już wiosek, czy to może miejsca pochówku ofiar wojny domowej?
Tego nie wiem, ale coraz częściej dostrzegam ślady wojny.
Pojawiają się opuszczone i zrujnowane domy, na ścianach wyraźne
ślady po strzałach. Czasem trafi się jakieś zamieszkany dom,
widać samochód, ślady życia, ale nie widać ludzi. Coś
niesamowitego, upajam się atmosferą tego miejsca, mam ochotę
zostać tu na dłużej. Nie wiem ile, mógłbym tu siedzieć dzień,
dwa, może nawet cały tydzień. Może właśnie tutaj jest to moje
upragnione NIC.
Wolno toczę się przed siebie, a z
każdym metrem docierają do mnie kolejne bodźce. Teraz nagle
zacząłem czuć ten zapach. Jaki? Nie wiem. Nieokreślony, w palącym
coraz mocniej słońcu zacząłem go czuć tak nagle, że uderzył
mnie wręcz swoją intensywnością. Znika tak nagle jak się pojawił
zostawiając mnie wręcz oszołomionego. Cudowne miejsce, cudowna
miejscówka. Rower nabiera szybkości na zjeździe i powiew chłodnego
powietrza przywraca mi świadomość. Trzeba jechać dalej, ale to
chwile zostaną już na zawsze w mojej pamięci.
Zjeżdżamy teraz do Stolac. Zjazd jest
niesamowity. Droga nawet dobra, można zaszaleć. Bijemy tu chyba
rekordy prędkości na tej wyprawie. Dosłownie obłęd. Nieliczne
zakręty można bezpiecznie ścinać bo są na tyle łagodne, że
widać co się za nimi dzieje. Fantazja ponosi mnie coraz bardziej,
coraz śmielej wchodzę w kolejne wiraże, coraz słabiej dotykam
klamek hamulcowych. Ja lecę w dół, w górę pędzi auto.
Dostrzegamy się dopiero tuż przed zakrętem. Oboje jesteśmy
zaskoczeni. On po wyjściu z zakrętu właśnie zjeżdżał na swój
pas ruchu, ja właśnie się składałem do jego pokonania.
Andrenalinka troszkę skoczyła ale sucho, przyczepność bardzo
dobra, udało się lekko przyhamować i zmieścić między lusterkiem
i skałą wyznaczającą pobocze. Może jakoś ekstremalnie
niebezpiecznie nie było ale postanawiam od tej pory bardziej uważać.
To jednak nie koniec zjazdu, w dole już
widać miasteczko, droga opada w dół prosto jak strzała. Znów
wiatr szumi w uszach, a krzaki obrastające pobocze zlewają się w
jednolitą zieloną masę. Oglądam się za siebie, Rafała nie ma.
Chwilę czekam, nadjeżdża i daje mi flagę. No tak. To już kolejny
raz gdy ją gubię. Wiedziałem, że mój patent na mocowanie jest
kiepski i w miarę obozowych możliwości próbowałem go usprawnić,
ale jak widać nadal nie spełnia w pełni swojego zadania. No nic,
wieczorem spróbuję podjąć kolejną próbę inżynierską :)
Tymczasem docieramy do Stolac. To
malutkie miasteczko zagubione wśród wzgórz. Pytamy się o serwis
rowerowy ale rozszerzone ze zdumienia oczy jakiegoś młodego
mężczyzny zdają się mówić wszystko. Serwis rowerowy? Tutaj?
Zostają zakupy w sklepie. Nie mamy
jeszcze tutejszych pieniędzy, ale mają terminal elektroniczny i
płacimy kartą. Potem znajdujemy sobie fajną miejscówką pod
kościołem i odpoczywamy. Jest ławeczka, jest cień, obok miło
szumią spryskiwacze nawadniające trawnik. Korzystamy z chłodnego
prysznica jaki oferują, mokra koszulka przez kilka minut daje ulgę
od upału. Próbuję zrobić pranie. Akurat przejeżdża jakiś
miejscowy na skuterze, zatrzymuje się i coś woła. Nie rozumiem,
woda szumi, gość pokazuje mi coś ręką i głośniej woła –
Water!!!
Chyba czaję. Idę za kościół i tam
znajduję wygodne kraniki z bieżącą wodą. Są też takie
pseudo-umywalki. Idealne miejsce do zrobienia prania.
Spędzamy tutaj grubo ponad godzinę.
Wyprane ciuchy wystawione na słońce już prawie suche. Pomału i
leniwie zbieramy się dalej, kluczymy trochę w poszukiwaniu
właściwej drogi i w końcu jedziemy w kierunku Trebinje. Mapa
obiecuje sporo górek. Czeka nas przełęcz o wysokości 586 metrów.
Wysokość nie robi wrażenia, ale warto dodać, że teraz mamy na
liczniku coś koło 120 m. więc trochę tego podjazdu będzie. Już
kawałek za miasteczkiem droga zaczyna się wznosić. Porozjeżdżane
węże to tutaj prawdziwa plaga. Niekiedy na odcinku 100 metrów
można zobaczyć ich kilkanaście. Niektóre całkiem spore, jedne
rozjechane prawie całkowicie tworzą na drodze krwawy placek, inne
przejechane na pół zdają się jeszcze żyć wpatrując się w nas
swymi szklanymi oczami. Brrrrr...
Tymczasem robi się coraz goręcej.
Akurat nadchodzi najcieplejsza część dnia. Pasuje się gdzieś
zatrzymać, ale szukamy lepszego miejsca no i fajnie by było żeby
minąć już tę przełęcz. Zaraz po wyjeździe ze Stolac tablice
informują nas, że wjeżdżamy do Republiki Serbskiej. Podjazd jest
mozolny i długi. Słońce grzeje nam w plecy, cały świat zdaje się
topić. Czuję się jak na patelni, zero cienia, zero chłodnego
wiaterku. Krople potu skapują mi z nosa, ręka, którą próbuję
się ocierać też cała mokra. Pokonujemy zakręt za zakrętem, za
każdym wypatruję końca podjazdu. Jeden, drugi, trzeci, kolejny, za
każdym z nich widać dalszą część podjazdu. Jadę coraz wolniej,
na poboczu pojawiają się jakieś większe krzaki rzucające
odrobinę cienia, który staram się wykorzystać ile się da. Gdy
w końcu docieramy na górę nie myślimy o postoju tylko pragniemy
ochłodzić się na zjeździe. W dole już widać miasteczko
Ljubinje. Tam zrobimy sobie sjestę.
Ljubinje to nawet przyjemna miejscówka.
Znów udaje się zrobić zakupy płacąc kartą. Nadal nie możemy
znaleźć kantoru. Dopiero kilka dni później dowiadujemy się, że
funkcję kantorów pełnią tutaj banki. Znajdujemy sobie miłe
miejsce na trawce, pod dużym drzewem dającym miły cień. Wyraźnie
wzbudzamy zainteresowanie miejscowych, zwłaszcza młodzież zwraca
na nas uwagę. Co chwilę słuchać pozdrowienia od przechodzących
obok młodych ludzi. Nie mija wiele czasu gdy zaczynają się
pojawiać dzieciaki szukające z nami kontaktu. Najpierw na rowerze
podjeżdża jakiś 12-13 latek i coś tam zagaduje. Po chwili dołącza
do niego kolega i we dwójkę już raźniej wypytują nas o typowe w
takich sytuacjach rzeczy. Skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak mamy
na imię itp.
Niebawem do kolegów dołączają dwie
koleżanki. Jedna rezolutna i wygadana, druga uśmiechnięta ale
raczej cicha. Czując się pewniej w takiej grupce młodzi ludzie już
bardzo swobodnie z nami rozmawiają. Dowiadujemy się że są
Serbami, mówią po Serbsku. Wiedząc, że jesteśmy z Polski, jeden
z chłopców ciurkiem wymienia nazwiska Lewandowskiego, Piszczka,
Błaszczykowskiego oraz Wojtka Szczęsnego. Nie znam żadnych
piłkarzy serbskich więc rewanżuję się Nowakiem Djokoviciem na co
otrzymuję błyskawiczną odpowiedź i słyszę nazwisko Radwańska.
Korzystając z okazji dopytujemy się o
serwis rowerowy. Mówią, że nie ma, ale jeden z chłopców wsiada
na rower i gdzieś jedzie. Wraca po kilku minutach mówiąc, że są
mechanicy ale tylko samochodowi. Tak sobie rozmawiamy, wygadana
dziewczyna robi się coraz śmielsza, pyta o wiek, imię, chichota ze
swoich kolegów mówiąc im, że kiepsko mówią po angielsku. Robi
się naprawdę wesoło. Tak mija z pół godziny, po jedzeniu pomimo
gwaru jaki tworzą młodzie ludzie zaczyna ogarniać mnie sen
Młodość ma jednak swoje prawa, czekam kiedy się nami znudzą i
pójdą szukać innej rozrywki. I tak się faktycznie dzieje,
najpierw odjeżdża jeden z chłopców, potem dziewczęta tracą
wątek, coraz częściej spoglądają na ekrany komórek aż w końcu
żegnają się i odchodzą. Na pożegnanie rzucam im hasło, że są
bardzo miłe na co ta bardziej wygadana odwraca się dziękując mi
szerokim uśmiechem. W końcu odjeżdża i drugi chłopiec, ten
najbardziej wytrwały, który przyjechał do nas pierwszy. Jeszcze
wraca po kilku minutach ale widząc nas drzemiących zostawia nas
ostatecznie samych.
Trochę przysypiamy, potem zerkamy na
mapę. Trzeba będzie coś pomyśleć nad wymianą tej szprychy bo
koło u Rafała zaczyna coraz mocniej bić. Przed nami Trebinje,
wygląda na spore miasto, może tam coś się uda z tym zrobić. Aby
tam dotrzeć musimy pokonać jeszcze sporo kilometrów, trzeba się
zbierać żeby dojechać przed wieczorem. Pokonujemy jeden niezbyt
długi podjazd, a za nim czeka nas długa i płaska trasa do
Trebinje. Na płaskim podkręcamy trochę tempo. W oddali, w górach
widać jak załamuje się pogoda. Z daleka dochodzą odgłosy
grzmotów, a pociemniałe niebo niekiedy rozświetlają uderzenia
piorunów. Nam burza raczej nie zagraża ale i tutaj sięgają jej
macki. Zrywa się mocniejszy wiatr, słońce zakrywają chmurki i
nawet spada kilka kropel deszczu. Na tym jednak się kończy i możemy
bez przeszkód jechać dalej.
W Trebinje meldujemy się coś koło
godziny 17. Od razu rozpytujemy się o serwis. Pierwszy spotkany
biker myśli chwilę i rzuca jakieś nazwisko, a potem tłumaczy jak
dojechać. Dla pewności pytamy się jeszcze kogoś innego, a ten
przecząca kręci głową mówiąc, że nic takiego tu nie ma.
Rzucam usłyszane wcześniej nazwisko
(teraz już zapomniałem), gość uderza się w czoło i pokazuje nam
drogę. Trochę kluczymy, jeszcze raz pytamy kogoś posiłkując się
usłyszanym nazwiskiem i w końcu trafiamy pod dom. Leży kilka
zdezelowanych rowerów, raczej typu makrokesz. Akurat jakiś tubylec
odchodzi stąd ze swoim rowerem. Zaczepiamy go pytając czy dobrze
trafiliśmy. Potakuje i woła tego kogo szukamy. Nikt się nie
pokazuje, dopiero po kilkukrotnym głośniejszym krzyknięciu
nazwiska okno się uchyla i ktoś podnosi żaluzje. Źle to wygląda,
facet nie sprawia wrażenia uczynnego, Rafał coś tam próbuje mu
tłumaczyć. Mamy szprychy, potrafimy wymienić tę uszkodzoną,
potrzeba nam tylko klucz, jeśli nie ma czasu lub mu się nie chce to
sami sobie zrobimy. Gość jest jednak jakiś dziki, mina jak gdyby
był obrażony na cały świat, odnoszę wrażenie, że nie wie nawet
o co nam chodzi. Od samego początku kręci głową, coś mruczy po
czym bezceremonialnie zamyka okno i znika. No cóż kolejna nadzieja
w Dubrowniku. Może jakoś dojedziemy. Facet nieuczynny ale chyba i
tak by nam nie pomógł, bliższe obserwacje leżących tu rowerów
sporo mówią. To nie ten rodzaj sprzętu o jaki nam chodzi.
Teraz już nam się nie spieszy.
Planowy dystans już zrobiliśmy, można spokojnie pokręcić się po
mieście, wypłacić w końcu jakieś tutejsze pieniądze, zjeść
coś ciepłego. Potem spokojnie wyjeżdżamy z miasta. Tablice
informują nas, że do Dubrownika mamy 32 km. Oznaczenia drogowe są
pisane cyrylicą oraz łacińskimi znakami. W zasadzie każdy
drogowskaz jest pomazany farbą, nazwy miejscowości w języku
serbskim (cyrylica) są widoczne, napisy łacińskie są zamalowane i
tylko prześwitują zza grubej warstwy farby. Nadal tlą się tutaj
konflikty etniczne grożąc widmem kolejnej wojny.
Poszukiwania noclegu chwilę trwają. Fajne okolice, płasko, sporo wykoszonych pól, trafiają się jakieś polanki ale dosyć gęsto zaludnione. Jak zwykle najpierw tylko się przyglądamy z głównej drogi, potem w miarę upływającego czasu zaczynamy badać boczne dróżki, zostawiamy rowery i pieszo oglądamy potencjalne miejscówki. Długo nic się nie trafia, w końcu znajdujemy kawałek poletka. Jakieś 100 metrów od drogi za zasłoną z drzew. Wykoszona łąka, zaraz obok kawałek pola z jakimś zielskiem. Widać, że ktoś tu systematycznie zagląda bo ładnie wyplewione, podlane, a grządki porządne i zadbane. No cóż, jest spore ryzyko odwiedzin ale miejsce jest przyjemne i warto zaryzykować. Kolejny dzień dobiega końca, dzisiejsza trasa dała mi ogromną ilość wrażeń. Minęła pierwsza lawina emocji i czuję, że zaczynam pomału wchodzić w tą wyprawę.
- DST 117.00km
- Czas 06:23
- VAVG 18.33km/h
- Podjazdy 1220m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - dzień drugi - Sv Jura-Vrgorac - Metkvić - Svitava
Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka, chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej i spokojnie kończę pakowanie majdanu.
To codzienny rytuał. Wieczorem jest rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata, a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.
Pogoda jak marzenie, słońce operuje od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić 2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był spory kawałek.
Im wyżej tym częściej pojawiają się strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może dotrwam do źródła na dole.
Ostatnie metry są już łatwiejszee i meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.
Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę wody i słyszę – nie musicie oddawać.
Kurcze jak bardzo smakuje czysta i chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić to jednak wymaga to trochę wysiłku.
Pomimo tego kilometry szybko mijają, gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco. Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600 metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży, wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami samochodu.
Pomału zbliżamy się do miasteczka Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów. Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać, łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy pozwalają zapanować nad sytuacją.
W miasteczku robimy dłuższy postój, trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść. Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb, pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety. Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.
Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.
- DST 130.90km
- Czas 07:30
- VAVG 17.45km/h
- Podjazdy 1541m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Split-Omiś-dolina Cetiny-Brela-Makarska- połowa podjazdu na Jure
Najpierw trzeba wyjechac z miasta. Zdążyłem już przywyknąć do uciążliwych trąbień tutejszych kierwowców, lecz nadal są one dla mnie bardzo irytujące. Wyjazd ze Splitu w kierunku Makarskiej prowadzi długim zjazdem. Można nabrać tu sporej prędkości z czego skwapliwie korzystamy wystawiając twarz na ożywcze, chłodne podmuchy. Trzeba przejechać kawałek Jandranską Magistralą. To dysyć ruchliwa droga, zwłaszcza w sezonie. Na szczęście jeszcze nie zwaliły się tu tłumu turystów i jedzie się nawet komfortowo. Gdy Split zostaje kilka kilometrów z tyłu robi się jeszcze spokojniej i zaczyna się dobra zabawa.
W Omisiu opuszczamy magistralę i wbijamy się dolinę rzeki Cetina. Tutaj zaczynają się już pustki, samochody nie niepokoją nas już zupełnie, pojawiają się jakieś pojedyńcze sztuki co kilka minut. Za to zaczynają się pokazywać rowerzyści. Jest sobota więc lokalesi też korzystają z pięknej pogody. Słoneczko mocno przyświeca, ale dzięki lekkiej mgiełce nie jest tak bardzo uciążliwe. Cetina, która w Omisiu leniwie wpływa do morza, na odcinku kilku kilometrów zmienia swoje oblicze. Jej nurt robi się coraz szybkszy, niespokojny, szum wody coraz głośniej brzmi w uszach. Im bliżej pobliskich gór tym rzeka robi się coraz bardziej narowista. Jej zielonkawe wody, spienione na licznych bystrzach szybko mkną w dół do bliskiego przecież morza. To wymarzone warunki do raftingu i można sobie zafundować taką zabawę. Wprawdzie nie widzieliśmy żadnego ponton, ale z tego co widać to popularny sposób spędzania czasu. Co chwilę widać reklamy i zachęty do tej zabawy.
Przejazd doliną Cetiny to ogromna przyjemność dla oczu. Dla nas to ogromna dawka pozytywnych emocji po męczącej podróży, o której już zaczynamy na szczęście zapominać. Aby wyjechać z doliny trzeba się wspiąć 200 metrów wyżej. Zaczynają się pierwsze podjazdy, które nie opuszczą nas już do ostatniego dnia tej wyprawy. Naszym założeniem była spokojna jazda i teraz tak właśnie jedziemy. Pierwsze sperpentyny, pierwsze żródełko. Tankujemy do pełna gdyż wiem z doświadczenie, że nadmorskie okolice nie obfitują w wodę. Żródełko jest usytuowane na serpentynie, gdy przyjeżdżamy to akurat odjeżdża jakaś para bikerów. Kobieta i mężczyzna jadą na lekko, pozdrawiamy się wzajemnie i odjeżdżają. Po chwili z dołu nadjeżdża auto z przyczepką. Kierowce energicznie pokonuje zakręt, przyczepka podskakuje na muldzie, wypina się, dyszel opada na asfalt i szoruje nawierzchnię ścinając zakręt. Wyglądało to komicznie, ale dobrze, że nic nie jechało z góry bo mogło być niewesoło. Pomagamy kierowcy zapiąć przyczepkę i zbieramy się dalej.
Pomimo sakw i spokojnej jazdy szybko dochodzimy parę turystów, jeszcze kilka podjazdów i wyskakujemy na drogą łączącą Makarską z autostradą. Kilka kilometrów lekkiego podjazdu i znów meldujemy się na Jandranskiej Magistrali w Breli. Szybko dolatujemy do Makarskiej gdzie aplikujemy sobie smacznego burka oraz przyjemnie chłodną Coctę prosto z lodówki. Po smacznym posiłku nie za bardzo chce się jechać, leniwie zbieramy się w dalszą drogą. Czeka nas teraz prawdziwa harówka, od Makarskiej nasza trasa zaczyna się wznosić. Nie ma nawet kawałka zjazdu, cały czas do góry. Kawałek przed odbiciem na drogę prowadzącą na Sv Jurę znów korzystamy ze źródełka. Jestem bardzo wrażliwy na brak wody i gdy tylko mogę korzystam z takich okazji. Zwłaszcza gdy zaczyna się robić późno to obładowuję sie tym życiodajnym płynem na maxa. Teraz jest już po 17, zaraz skręcamy na Jurę, a wiem, że tam nie ma sklepów, a i źródeł też jakoś nie kojarzę. Wiozę dwa pełne PET-y plus dwa bidony 0,75 zatankowane pod korek. Czuć te kilogramy.
Pomimo późnej pory bileter urzęduje w swojej budce i trzeba wykupić prawo do wjazdu. To młody człowiek, uśmiechnięty i bardzo pogadany co osładza nam trochę konieczność wyskoczenie z kilku euro. Zaraz dalej zaczynają się serpentyny. Coraz później, rozglądamy się za jakimiś fajnymi krzakami gdzie można by się zakonspirować z naszymi namiotami. Z tym jednak kiepsko. Na szczęście pogoda i widoki tak piękne, że zupełnie nas to nie zraża. To co można zobaczyć z podjazdu na Jurę trudno opisać, myślę, że nawet E.Orzeszkowa miała by problemy. W każdym razie mogę złożyć uroczysty cyrograf, że pocztówki nie kłamią. W słnecznym blasku Adriatyk ma naprawdę błękitny kolor. Teraz gdy słońce zniża sie nad horyzont jego wody ciemnieją i robią lekko granatowe. Gnieniegdzie tylko woda zmienia kolor gdy lekka bryza marszczy jego powierzchnię zmieniajac kąt pod jakim oświetlają ją słoneczne promienie. W dole widać zabudowania Makarskiej, domki zdają się być zbudowane z klocków, drogą przejeżdżają małe samochodziki, a jachty na morzu to tylko niewyraźne punkciki, które na zdjęciach zajmują kilka pikseli.
Im wyżej tym widoki robią coraz bardziej oszałamiające. Robi się stromo i szybko przybywa wysokości. Nadal kiepsko z noclegiem. Pamiętam, że na wyskości około 1000m. robi się płaskowyż i tam będzie można czegoś szukać. Jedziemy więc raźno w górę i uważnie obserwujemy okolicę. Mijamy restaurację i za nią droga się lekko wypłaszcza. Niestety każdy skrawek terenu zawalony jest tutaj ogromnymi kamieniami. Nie sposób rozbić tu namiotu. Na takich wyjazdach bywa tak, że im później tym nasze wymagania robią się coraz mniejsze. To co jeszcze niedawno wydawało się kiepskim miejscem na obóz teraz witalibyśmy z uśmiechem na twarzy. Nie trzeba nam wiele, 3-4 metry kwadratowe płaskiego terenu bez kamieni.
To miejsce dostrzegamy prawie jednocześnie. Obaj w tej samej sekundzie naciskamy na hamulce i kierujemy wzrok na polankę w dole. Wydaje się spełniać nasze warunki. Osłonięta przez drzewa z króciutką trawką. Zostawiamy rowery przy drodze i zbiegamy w dół aby obejrzeć to miejsce. Na dole wygląda to jeszcze ciekawiej. Jedyny problem to dotrzeć tu z rowerami. Trzeba pokonać kilkadziesiąt metrów po bardzo trudnym terenie najeżonym głazami i tnącymi niczym brzytwa krzakami. Trochę trzeba się było namęczyć ale jakoś się udało. Miejce naprawdę fajne, z drogi w zasadzie jesteśmy niewidoczni, za to my możemy obserwować co się dzieje na górze. Pierwszy dzień już prawie za nami. Zajmujemy sie teraz typowymi obozowymi czynnościami, których wbrew pozorom jest całkiem sporo. Rozbicie namiotu, wypakowanie sakw tak aby wiedzieć gdzie co jest gdy będzie potrzebne. Przyrządzenie posiłku, prysznic z butelki PET wykorzystując wcześniej przygotowaną zakrętkę z dziurką. Jedną butelką z wodą wiozłem cały czas na wierzchu dziękie czemu woda w niej jest przyjemnie ciepła i pozwala na bezstresowy prysznic.
Potem oglądanie mapy, jakieś pogaduchy. Słońce kryje się za góry, momentalnie robi się chłodniej. Jesteśmy na wysokości grubo ponad 900 metrów i szybko zaczyna się to czuć. Nie da się długo walczyć ze zmęczeniem, szybko wychodzi nieprzespana noc w autokarze i melinujemy się naszych składanych domkach. Komary bzyczą za moskitierą gdy my zaczynamy odpływać w objęcia Morfeusza. Nadchodzi noc, pierwszy dzień bałkańskiej przygody zapisuje się na kartach notesu i odchodzi w przeszłość.
Fotki wrzucę na sam koniec bo sposób wrzucania zdjęć na bikestats dyskwalifikuje dla mnie tą czynność.
- DST 90.80km
- Czas 05:42
- VAVG 15.93km/h
- Podjazdy 1595m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - prolog.
Już tego dnia zaczęły się pierwsze przygody. Naprędce zainstalowany maszt na flagę okazał się nieskuteczny. Kilkaset metrów od domu gubię swoją flagę, mam jeszcze drugą dla Rafała ale wracam się i przepatruję drogę. Dosłownie działo się to na odcinku 500 metrów, na światłach jeszcze ją widziałem, za mostem już nie było. Taki krótki odcinek, zaledwie 2-3 minuty, a już zdążyła zaginąć bezpowrotnie. No to ładnie, trudno zakładam drugą, Rafał będzie jechał bez flagi. Jak się później okazało nie były to ostatnie przygody z naszymi barwami narodowymi.
Dojazd do Katowic przebiega spokojnie, równa, turystyczny jazda. Trzeba się przyzwyczaić do obładowanego sakwami roweru. Środek ciężkości wędruje w miejsce gdzie najmniej bym się go spodziewał. Można swobodnie jechać jednak trzeba do tego przywyknąć.
Centrum Katowic rozkopane. W miejscu wskazanym na biletach jest dworzec autobusowy, spokojnie oczekujemy na przyjazd naszego środka transportu. Coś tam gadamy, co zabrałeś, ile jedzenie, ile kasy, jakieś tam przemyślenia, pomysły, czas mija, zbliża się godzina odjazdu. Rafał ma dwa telefony, przypadkowo włącza ten, którego zwykle używa w Polsce. Od razu dzwoni i jakiś gość pyta się czy jedziemy do Chorwacji i dlaczego nas nie ma na miejscu zbiórki. Zdziwko !!! Jak nas nie ma skoro jesteśmy. No ale facet mówi, że odjazd nie jest z dworca, ale przecznica dalej. No to jaja. Dobrze, że Rafał włączył ten aparat bo ja też używam innego numeru na wyjeździe. Załatwiając bilety podałem nasze namiary, ale nie pomyślałem, że będziemy używać innych numerów. Teraz kierowca za nami wydzwaniał i mało brakło, a czekalibyśmy tu do wieczora.
W końcu jednak docieramy na miejsce. Jak się okazuje nie jesteśmy jedynymi, którzy nabrali się na ten dworzec. Po nas dociera jeszcze kilka osób. Rowery wędrują do luków bagażowych, my na swoje miejsca, autokarem wstrząsają drgania zapalanego silniki i pomału zaczynamy jechać.
Przygodę czas zacząć !!!!
- DST 92.90km
- Podjazdy 445m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze