Wpisy archiwalne w kategorii
Zawody
Dystans całkowity: | 2893.68 km (w terenie 2022.05 km; 69.88%) |
Czas w ruchu: | 163:06 |
Średnia prędkość: | 17.74 km/h |
Suma podjazdów: | 61114 m |
Maks. tętno maksymalne: | 185 (101 %) |
Maks. tętno średnie: | 177 (97 %) |
Suma kalorii: | 142864 kcal |
Liczba aktywności: | 60 |
Średnio na aktywność: | 48.23 km i 2h 43m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 10 kwietnia 2011
Kategoria Zawody
Murowana Goślina - zabawa w piaskownicy.
A tak na prawdę to wcale zabawą tego nie można było nazwać. Maraton w Murowanej okazał się być taki jakiego się spodziewałem. Naparzanie na blacie i walka z piaskiem oraz masakrycznie mocnym wiatrem.
Przyjechałem do Murowanej tylko i wyłącznie po sektor. Chyba się udało ale kosztowało mnie to ogromnie dużo. Wiedziałem, że takie maratony rządzą się własnymi prawami. Jeśli załapię się na jakiś fajny pociąg to dojadę na dobrym miejscu. Jeśli będę jechał sam to osłabnę i będę wlókł się na metę. I tutaj tkwił problem bo szybkie starty to nie jest mocja mocna strona.
No, ale nie było wyjścia. O 10 starter podniósł taśmę i poszedł ogień. Pierwsza piaskownica poszła nawet spoko. Przed sobą mam Lesława, którego zamierzałem się jak najdłużej trzymać. Na razie jedziemy w peletonie, jest płasko więc fajnie się rozgrzewam, nie przytyka mnie na początku tak jak w górach gdy od samego startu idą mocne podjazdy. Lesław cały czas z przodu, jakieś 100-200 metrów przed sobą widzę jego zieloną koszulkę. Pomału myślę co by dojechać do niego ale zrobiło się już luźno i jadę sam podczas gdy obok niego widzę kilka osób. To chwilę trwa aż wokół mnie konsoliduje się jakaś grupka. Jest też jakiś gostek co nadaje fajne tempo i razem współpracując szybko doganiamy grupę z przodu.
Chwilę odpoczywam na tyłach, z przodu miga kolejna zielona koszulka.To Maciu, jedzie sam i wyraźnie czeka na nas oglądając się co chwilę. Szybko go dochodzimy i od teraz zaczyna się prawdziwa jazda. Jestem już rozgrzany i jedzie mi się dobrze. Z naszej grupki zrobił się już całkiem spory peletonik i trzeba powiedzieć, że sporo harcuję z przodu. Jest nas dwóch, trzech co nadają tempo. Gdy tylko zjeżdżamy z czuba to peleton prawie się kładzie. To była ta chwila kiedy zdawałem sobie sprawę, że drogo może mnie kosztować to nadawanie tempa ale nie miałem wyjścia. Liczy się każda sekunda. Jedzie się bardzo ciężko, wiatr wieje tragiczny, lecimy fragment polną drogą w odkrytym terenie, dosłownie ledwo się dało toczyć.
W międzyczasie dojeżdża Hinol przez co mam trochę lepiej bo akurat on nie uchyla się od współpracy. Odpoczywamy chwilę po wietrznym odcinku. Mija już druga godzina jazdy, nadal czuję się dobrze. Kątem oka widzę, że Hinol też jeszcze nie robi bokami. Do tego jeszcze jeden gość też mocno jedzie. Rzucamy między sobą porozumiewawcze spojrzenia, Hinol krzyczy - trzeba rozbujać ten pociąg i dajemy ognia. Tempo idzie masakryczne, rzut na oka na licznik, za nami prawie 60 km i średnia ponad 28 km/h. Kilkanaście minut jedziemy na beztlenie, zmiany idą ogromnie mocne. Grupa momentalnie się rozrywam, Maciu zostaje w tyle, znika również Lesław. Nie ma chwili na odpoczynek, walka o utrzymanie koła, potem na czoło i znów deptanie ile fabryka dała.
Łączymy się z megowcami. Momentalnie robi się tłoczno. Od groma ich jedzie, na szczęście trasa szeroka i spokojnie da się wyprzedzać. Pomału zbliżamy się do Dziewiczej Góry. Zatrzymuję się na kilka sekund na bufecie żeby zatankować. To jedyny bufet gdzie staję. Z jedzenia nie korzystam. Hinol trochę zostaje z tyłu, oglądam się ale go nie widzę. Robi się kiszka bo nie wiadomo teraz kto giga jedzie i ciężko trzymać prędkość. Tuż przed Dziewiczą znów jedziemy razem z Hinolem. Zaczyna się seria stromych ale krótkich podjazdów. Sporo maruderów z mega, trzeba jechać na twardych biegach i szybko ich wyprzedzać w szerszych miejscach.
Nie ukrywam, że po tym naparzaniu pod wiatr i nadawaniu tempa ta górka trochę wchodzi mi w nogi. Ale i tak udaję się ją pokonać bardzo sprawnie. Płacę jednak słoną cenę bo przeżywam delikatny kryzys. Hinol trochę odjeżdża i nawet momentami znika mi z pola widzenia, a ja jakoś nie mogę wejść na wyższe obroty. Chwilę to trwa, zaczynam pomału odliczać kilometry do mety. Jadę teraz sam i walczę o przetrwanie. Ciężko się jedzie, ciężko się zmobilizować. Nogi już nie podają, organizm zaczyna się buntować. Hinol chyba też słabnie bo widzę, że jego koszulka zaczyna się zbliżać. Zbieram resztki sił, w kilka minut dojeżdżam do niego i ostatnie kilometry do mety pokonujemy już razem. Jeszcze tylko zakopujemy się w piaskownicy i już wyskakujemy na asfalt w Murowanej. Krótki finisz i meta.
Udało się zmieścić w 4 godzinach. Dokładnie czas jazdy to 3:58. Bardzo szybki maraton, bardzo męczący. W open przyjechałem na metę na 37 miejscu. W kategorii M4 zająłem bardzo nielubiane :) 4 miejsce. Do trzeciego brakło półtorej minuty i mógł bym czuć lekkie rozczarowanie ale nic z tych rzeczy. Udało się wejść na dekorację, wywalczyłem dobry sektor. No i najważniejsze, że noga podaje, zrobiłem formę jak jeszcze nigdy. Tak porównując międzyczasy to gdybym się na mega zdecydował to pewnie bym wygrał w cuglach. Zwycięzca M4 po godzinie jazdy na pierwszym międzyczasie miał o 4 minuty gorszy czas. Biorąc po uwagę, że najmocniej jechałem drugą i trzecią godzinę to pewnie bez problemów bym wygrał. No ale na wszystko przyjdzie czas :) - niech chłopaki z mega się pilnują bo może kiedyś ich sprawdzę :)
Przyjechałem do Murowanej tylko i wyłącznie po sektor. Chyba się udało ale kosztowało mnie to ogromnie dużo. Wiedziałem, że takie maratony rządzą się własnymi prawami. Jeśli załapię się na jakiś fajny pociąg to dojadę na dobrym miejscu. Jeśli będę jechał sam to osłabnę i będę wlókł się na metę. I tutaj tkwił problem bo szybkie starty to nie jest mocja mocna strona.
No, ale nie było wyjścia. O 10 starter podniósł taśmę i poszedł ogień. Pierwsza piaskownica poszła nawet spoko. Przed sobą mam Lesława, którego zamierzałem się jak najdłużej trzymać. Na razie jedziemy w peletonie, jest płasko więc fajnie się rozgrzewam, nie przytyka mnie na początku tak jak w górach gdy od samego startu idą mocne podjazdy. Lesław cały czas z przodu, jakieś 100-200 metrów przed sobą widzę jego zieloną koszulkę. Pomału myślę co by dojechać do niego ale zrobiło się już luźno i jadę sam podczas gdy obok niego widzę kilka osób. To chwilę trwa aż wokół mnie konsoliduje się jakaś grupka. Jest też jakiś gostek co nadaje fajne tempo i razem współpracując szybko doganiamy grupę z przodu.
Chwilę odpoczywam na tyłach, z przodu miga kolejna zielona koszulka.To Maciu, jedzie sam i wyraźnie czeka na nas oglądając się co chwilę. Szybko go dochodzimy i od teraz zaczyna się prawdziwa jazda. Jestem już rozgrzany i jedzie mi się dobrze. Z naszej grupki zrobił się już całkiem spory peletonik i trzeba powiedzieć, że sporo harcuję z przodu. Jest nas dwóch, trzech co nadają tempo. Gdy tylko zjeżdżamy z czuba to peleton prawie się kładzie. To była ta chwila kiedy zdawałem sobie sprawę, że drogo może mnie kosztować to nadawanie tempa ale nie miałem wyjścia. Liczy się każda sekunda. Jedzie się bardzo ciężko, wiatr wieje tragiczny, lecimy fragment polną drogą w odkrytym terenie, dosłownie ledwo się dało toczyć.
W międzyczasie dojeżdża Hinol przez co mam trochę lepiej bo akurat on nie uchyla się od współpracy. Odpoczywamy chwilę po wietrznym odcinku. Mija już druga godzina jazdy, nadal czuję się dobrze. Kątem oka widzę, że Hinol też jeszcze nie robi bokami. Do tego jeszcze jeden gość też mocno jedzie. Rzucamy między sobą porozumiewawcze spojrzenia, Hinol krzyczy - trzeba rozbujać ten pociąg i dajemy ognia. Tempo idzie masakryczne, rzut na oka na licznik, za nami prawie 60 km i średnia ponad 28 km/h. Kilkanaście minut jedziemy na beztlenie, zmiany idą ogromnie mocne. Grupa momentalnie się rozrywam, Maciu zostaje w tyle, znika również Lesław. Nie ma chwili na odpoczynek, walka o utrzymanie koła, potem na czoło i znów deptanie ile fabryka dała.
Łączymy się z megowcami. Momentalnie robi się tłoczno. Od groma ich jedzie, na szczęście trasa szeroka i spokojnie da się wyprzedzać. Pomału zbliżamy się do Dziewiczej Góry. Zatrzymuję się na kilka sekund na bufecie żeby zatankować. To jedyny bufet gdzie staję. Z jedzenia nie korzystam. Hinol trochę zostaje z tyłu, oglądam się ale go nie widzę. Robi się kiszka bo nie wiadomo teraz kto giga jedzie i ciężko trzymać prędkość. Tuż przed Dziewiczą znów jedziemy razem z Hinolem. Zaczyna się seria stromych ale krótkich podjazdów. Sporo maruderów z mega, trzeba jechać na twardych biegach i szybko ich wyprzedzać w szerszych miejscach.
Nie ukrywam, że po tym naparzaniu pod wiatr i nadawaniu tempa ta górka trochę wchodzi mi w nogi. Ale i tak udaję się ją pokonać bardzo sprawnie. Płacę jednak słoną cenę bo przeżywam delikatny kryzys. Hinol trochę odjeżdża i nawet momentami znika mi z pola widzenia, a ja jakoś nie mogę wejść na wyższe obroty. Chwilę to trwa, zaczynam pomału odliczać kilometry do mety. Jadę teraz sam i walczę o przetrwanie. Ciężko się jedzie, ciężko się zmobilizować. Nogi już nie podają, organizm zaczyna się buntować. Hinol chyba też słabnie bo widzę, że jego koszulka zaczyna się zbliżać. Zbieram resztki sił, w kilka minut dojeżdżam do niego i ostatnie kilometry do mety pokonujemy już razem. Jeszcze tylko zakopujemy się w piaskownicy i już wyskakujemy na asfalt w Murowanej. Krótki finisz i meta.
Udało się zmieścić w 4 godzinach. Dokładnie czas jazdy to 3:58. Bardzo szybki maraton, bardzo męczący. W open przyjechałem na metę na 37 miejscu. W kategorii M4 zająłem bardzo nielubiane :) 4 miejsce. Do trzeciego brakło półtorej minuty i mógł bym czuć lekkie rozczarowanie ale nic z tych rzeczy. Udało się wejść na dekorację, wywalczyłem dobry sektor. No i najważniejsze, że noga podaje, zrobiłem formę jak jeszcze nigdy. Tak porównując międzyczasy to gdybym się na mega zdecydował to pewnie bym wygrał w cuglach. Zwycięzca M4 po godzinie jazdy na pierwszym międzyczasie miał o 4 minuty gorszy czas. Biorąc po uwagę, że najmocniej jechałem drugą i trzecią godzinę to pewnie bez problemów bym wygrał. No ale na wszystko przyjdzie czas :) - niech chłopaki z mega się pilnują bo może kiedyś ich sprawdzę :)
- DST 103.80km
- Teren 95.00km
- Czas 03:58
- VAVG 26.17km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 176 ( 97%)
- HRavg 161 ( 88%)
- Kalorie 3860kcal
- Podjazdy 176m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 3 kwietnia 2011
Kategoria Zawody
Ustawka w Pychowicach.
Pierwsze prawdziwe XC w tym roku. Wprawdzie to tylko nieoficjalne zawody ale ten kto przyjechał to jechał już na maxa. Było to co lubią, sucho, ciepło, fajna trasa, a i noga podawała więc mogę powiedzieć, że zadowolniony jestem.
Jechało mi się nawet fajnie, czas jazdy wyścigowych pętli wyszedł mi 57 minut. Cały czas udało się uzyskać wysoką intensywność, prądu wystarczyło do samego końca. Fajnie leciało się terenowe zjazdy, miodzio, kocham takie podnoszące adrenalinkę odcinki :)
Trochę szarpałem się z napędem, mocno przeskakiwał i musiałem kombinować z przełożeniami żeby dobrać takie, na którym dało by się pokonać co bardziej strome odcinki. No ale nie straciłem aż tyle i udało się przyjechać na 6 pozycji.
W tym tygodniu trzeba jednać podjąć jakieś działania bo na tym co mam nie będę w stanie przejechać sprawnie nawet Murowanej Gośliny.
Jechało mi się nawet fajnie, czas jazdy wyścigowych pętli wyszedł mi 57 minut. Cały czas udało się uzyskać wysoką intensywność, prądu wystarczyło do samego końca. Fajnie leciało się terenowe zjazdy, miodzio, kocham takie podnoszące adrenalinkę odcinki :)
Trochę szarpałem się z napędem, mocno przeskakiwał i musiałem kombinować z przełożeniami żeby dobrać takie, na którym dało by się pokonać co bardziej strome odcinki. No ale nie straciłem aż tyle i udało się przyjechać na 6 pozycji.
W tym tygodniu trzeba jednać podjąć jakieś działania bo na tym co mam nie będę w stanie przejechać sprawnie nawet Murowanej Gośliny.
- DST 49.76km
- Teren 25.00km
- Czas 02:43
- VAVG 18.32km/h
- Temperatura 16.0°C
- HRmax 172 ( 95%)
- HRavg 161 ( 88%)
- Kalorie 1933kcal
- Podjazdy 341m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 26 marca 2011
Kategoria Zawody
Indywidualna jazda na czas - Miechów.
No to przetarcie przed sezonem już za mną. Wobec zapowiadanego załamania pogody wybrałem się do Miechowa autem. Rano pogoda nawet spoko ale zimno.
Chwilę żałowałem, że jednak nie poleciałem rowerem jednak gdy zaczęło pokapywać to szybko mi przeszło.
Załatwianie formalności, krótka rozgrzewka i szybko ustawiam się w kolejce do startu. Puszczają co 2 minuty, przede mną jedzie jakiś dzieciak. Wolał bym kogoś mocniejszego :) Chociaż to w sumie wszystko jedno bo trasa ma długość 10 km, a to trochę mało na odrabianie dużych różnic.
No nic - start. Jak na złość mam problemy z wpięciem się ale jakoś w końcu się wklikuję i mocno deptam. Szybko doganiam dzieciaka i staram się trzymać dobre tempo ale bez jakiegoś szarpania. Wiatr wieje w twarz, w Gołczy zaczyna zacinać deszcz ale po chwili zanika. Za Gołczą zaczynają się małe podjazdy. Jedzie się nie najgorzej, jakiegoś specjalnego powera w nodze nie czuję ale nie jest też źle.
Przed sobą widzę kolejnego rywala, to by znaczyło, ze dochodzę gościa, który wystartował 4 minuty wcześniej. To trochę mnie mobilizuje i dokręcam mocniej. Doganiam gościa, mina mi trochę rzednie gdy widzę, że jedzie na MTB. Kilka metrów z przodu kolejny rywal, ten już na kolarce ale wyraźnie widać, że gościowi się umiera. Do mety już niedaleko, zaczyna się dosyć solidny podjazd, staram się jeszcze jakoś docisnąć i wpadam na metę z czasem 21:40
Trochę statystyk. Średnia prędkość 27,3. Miewałem lepsze w tym roku, na dłuższych trasach i w górach. Ale trzeba przyznać, że tutaj było cały czas pod mocny wiatr.
Średnie tętno - 163. Na zawodach XC miewam średnie ponad 170. Trudno powiedzieć dlaczego takie słabe. Być może to wynik mocno przepracowanego tygodnia i słabej regeneracji, a być może organizm jeszcze nie zaadoptował się do takich intensywności.
No i teraz wyniki. Jadąc w kategorii M4 udało się wskoczyć na podium i stanąć na 3 miejscu. Licząc Open, byłem 7 na 40 osób. Bez wodotrysków ale przyzwoity wynik. Warto zauważyć, że w pierwszej ósemce open uplasowały się cztery osoby z kategorii M4. Jak widać, lokalne zawody, a obsada okazała się bardzo mocna.
Podsumowując - typowe czasówki, zwłaszcza na szosie to nie moja konkurencja ale coś tam się jeździ. Forma chyba bardzo przyzwoita, liczę na to, że gdy tylko siądę na MTB i przyjdzie się ścigać przez 3-4 godziny to będzie git.
A teraz się grzeję bo to co zmarzłem to lepiej nie gadać. Brrr...
Chwilę żałowałem, że jednak nie poleciałem rowerem jednak gdy zaczęło pokapywać to szybko mi przeszło.
Załatwianie formalności, krótka rozgrzewka i szybko ustawiam się w kolejce do startu. Puszczają co 2 minuty, przede mną jedzie jakiś dzieciak. Wolał bym kogoś mocniejszego :) Chociaż to w sumie wszystko jedno bo trasa ma długość 10 km, a to trochę mało na odrabianie dużych różnic.
No nic - start. Jak na złość mam problemy z wpięciem się ale jakoś w końcu się wklikuję i mocno deptam. Szybko doganiam dzieciaka i staram się trzymać dobre tempo ale bez jakiegoś szarpania. Wiatr wieje w twarz, w Gołczy zaczyna zacinać deszcz ale po chwili zanika. Za Gołczą zaczynają się małe podjazdy. Jedzie się nie najgorzej, jakiegoś specjalnego powera w nodze nie czuję ale nie jest też źle.
Przed sobą widzę kolejnego rywala, to by znaczyło, ze dochodzę gościa, który wystartował 4 minuty wcześniej. To trochę mnie mobilizuje i dokręcam mocniej. Doganiam gościa, mina mi trochę rzednie gdy widzę, że jedzie na MTB. Kilka metrów z przodu kolejny rywal, ten już na kolarce ale wyraźnie widać, że gościowi się umiera. Do mety już niedaleko, zaczyna się dosyć solidny podjazd, staram się jeszcze jakoś docisnąć i wpadam na metę z czasem 21:40
Trochę statystyk. Średnia prędkość 27,3. Miewałem lepsze w tym roku, na dłuższych trasach i w górach. Ale trzeba przyznać, że tutaj było cały czas pod mocny wiatr.
Średnie tętno - 163. Na zawodach XC miewam średnie ponad 170. Trudno powiedzieć dlaczego takie słabe. Być może to wynik mocno przepracowanego tygodnia i słabej regeneracji, a być może organizm jeszcze nie zaadoptował się do takich intensywności.
No i teraz wyniki. Jadąc w kategorii M4 udało się wskoczyć na podium i stanąć na 3 miejscu. Licząc Open, byłem 7 na 40 osób. Bez wodotrysków ale przyzwoity wynik. Warto zauważyć, że w pierwszej ósemce open uplasowały się cztery osoby z kategorii M4. Jak widać, lokalne zawody, a obsada okazała się bardzo mocna.
Podsumowując - typowe czasówki, zwłaszcza na szosie to nie moja konkurencja ale coś tam się jeździ. Forma chyba bardzo przyzwoita, liczę na to, że gdy tylko siądę na MTB i przyjdzie się ścigać przez 3-4 godziny to będzie git.
A teraz się grzeję bo to co zmarzłem to lepiej nie gadać. Brrr...
- DST 31.20km
- Czas 01:17
- VAVG 24.31km/h
- Temperatura 2.0°C
- HRmax 173 ( 95%)
- HRavg 118 ( 65%)
- Kalorie 1067kcal
- Podjazdy 94m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 września 2010
Kategoria Zawody
Nie tak miało to wyglądać.
Nie takie zakończenie startowego sezonu sobie wymarzyłem. Oczami wyobraźnii widziałem siebie walczącego o najwyższe pozycje mające umocnić mnie na pozycji zwycięzcy kolejnego cyklu. Cyklokarpaty już za mną. Wygrałem ale też nie tak to widziałem. Kolejna próba miała być na Pucharze Tarnowa. I była.
Liczyłem na ten start ale coś czułem, że może być niewypał. Po glebie w Jaśle jakoś nie mogłem się pozbierać. Odpuściłem treningu żeby dojść do siebie ale cały tydzień jakoś dziwnie sie czułem. Już nawet nie chodzi o stłuczenie bo te dolegają mi głównie w nocy ale coś dziwnego działo się z całym mną. Śpiący, zmęczony, słaby, bez werwy. Tłumaczyłem to pogodą ale chyba jednak nie tylko ona była tego powodem.
Stojąc na starcie w Tarnowie nie byłem w bojowym nastroju. Wiedziałem, że mogę pozwolić sobie na słabszy start ale też bez przesady. Zresztą jak już startuję to zawsze jadę na maxa. Wszystko albo nic to moja zasada. Dzisiaj okazało się, że jednak nic.
Start poszedł bardzo mocno. Chyba nawet za mocno. O ile będąc w szczycie formy byłem w stanie w dalszej części wyścigu skompensować zbyt mocny start na początku to tym razem nie szło to tak łatwo. Szybko zacząłem spadać na dalsze pozycje. Drugi, trzeci, czwarty, potem piąty. Nic to myślałem, pójdzie pierwszy zjazd, nadgonię trochę, złapię oddech i będzie można pomały zaczął odrabiać straty. Łatwo powiedzieć - trudniej zrobić. Może faktycznie przez chwilę tak to wyglądało ale gdy straciłem kolejną pozycję i spadłem na szóste miejsce wiedziałem już, że coś jest nie tak.
Nie będę szukał usprawiedliwienie dla siebie. Byłem w stanie kontrolować rower, nic mnie bolało ale nie miałem czym odjechać. Zjazdy troszkę gorzej szły niż zwykle bo jednak mały uraz po Jaśle. W tesn sposób traciłem kolejne sekundy. Pierwsze kólko, drugie kółko, wjeżdzając na trzecie widziałem jakie mam ogromne straty do czołówki.
Przykro się zrobiło bo zacząłem przegrywać generalkę i nie byłem w stanie nic zrobić. Może troszkę się rozkręciłem na ostatniej rundzie i wyprzedziłem kilka osób ale to byli młodsi mastersi startujący przed nami i bez wpływu na mój wynik.
Tak to wyglądało, niewiele brakło abym fatalnym, ostatnim startem nie zniweczył tego ogromu pracy jaki włożyłem w jazdę na Pucharze Tarnowa. Ostatecznie utrzymałem pierwsze miejsce w generalce ale było to Purrysowe zwycięstwo. Wygrałem o 2 punkty ze Sławkiem Bartnikiem i to tylko dlatego, że on dał się pokonać Piotrkowi Klonowiczowi. Ja do swej wygranej nie przyłożyłem nawet grosza gdyż zająłem najgorsze miejsce jakie mogłem zająć. Na 6 startujących osób byłem właśnie szósty :)
Tak więc zakończyłem sezon mając na koncie 20 dni startowych. Udało się wygrać dwie generalki i chociaż ostatni występ nie wypadł okazale to w przekroju całego sezonu było naprawdę dobrze.
Mam wrażenie, że upadek w Jaśle mógł spowodować lekki wstrząs mózgu i stąd ten nagły i ogromny spadek formy. Czytałem trochę o tym i kilka objawów się zgadza. Ospałość, zawroty głowy, ogólna słabość - takie rzeczy mnie spotkały w tym tygodniu.
No ale to już nieważne. Do kolekcji pucharów dołączył kolejny i to całkiem okazały. Ten sezon mogę uznać za udany. Co ja mówię!!! Ten sezon był rewelacyjny. Jeszcze coś napiszę o nim ale nie teraz. Teraz chcę odpocząć.
Bywajcie.
Liczyłem na ten start ale coś czułem, że może być niewypał. Po glebie w Jaśle jakoś nie mogłem się pozbierać. Odpuściłem treningu żeby dojść do siebie ale cały tydzień jakoś dziwnie sie czułem. Już nawet nie chodzi o stłuczenie bo te dolegają mi głównie w nocy ale coś dziwnego działo się z całym mną. Śpiący, zmęczony, słaby, bez werwy. Tłumaczyłem to pogodą ale chyba jednak nie tylko ona była tego powodem.
Stojąc na starcie w Tarnowie nie byłem w bojowym nastroju. Wiedziałem, że mogę pozwolić sobie na słabszy start ale też bez przesady. Zresztą jak już startuję to zawsze jadę na maxa. Wszystko albo nic to moja zasada. Dzisiaj okazało się, że jednak nic.
Start poszedł bardzo mocno. Chyba nawet za mocno. O ile będąc w szczycie formy byłem w stanie w dalszej części wyścigu skompensować zbyt mocny start na początku to tym razem nie szło to tak łatwo. Szybko zacząłem spadać na dalsze pozycje. Drugi, trzeci, czwarty, potem piąty. Nic to myślałem, pójdzie pierwszy zjazd, nadgonię trochę, złapię oddech i będzie można pomały zaczął odrabiać straty. Łatwo powiedzieć - trudniej zrobić. Może faktycznie przez chwilę tak to wyglądało ale gdy straciłem kolejną pozycję i spadłem na szóste miejsce wiedziałem już, że coś jest nie tak.
Nie będę szukał usprawiedliwienie dla siebie. Byłem w stanie kontrolować rower, nic mnie bolało ale nie miałem czym odjechać. Zjazdy troszkę gorzej szły niż zwykle bo jednak mały uraz po Jaśle. W tesn sposób traciłem kolejne sekundy. Pierwsze kólko, drugie kółko, wjeżdzając na trzecie widziałem jakie mam ogromne straty do czołówki.
Przykro się zrobiło bo zacząłem przegrywać generalkę i nie byłem w stanie nic zrobić. Może troszkę się rozkręciłem na ostatniej rundzie i wyprzedziłem kilka osób ale to byli młodsi mastersi startujący przed nami i bez wpływu na mój wynik.
Tak to wyglądało, niewiele brakło abym fatalnym, ostatnim startem nie zniweczył tego ogromu pracy jaki włożyłem w jazdę na Pucharze Tarnowa. Ostatecznie utrzymałem pierwsze miejsce w generalce ale było to Purrysowe zwycięstwo. Wygrałem o 2 punkty ze Sławkiem Bartnikiem i to tylko dlatego, że on dał się pokonać Piotrkowi Klonowiczowi. Ja do swej wygranej nie przyłożyłem nawet grosza gdyż zająłem najgorsze miejsce jakie mogłem zająć. Na 6 startujących osób byłem właśnie szósty :)
Tak więc zakończyłem sezon mając na koncie 20 dni startowych. Udało się wygrać dwie generalki i chociaż ostatni występ nie wypadł okazale to w przekroju całego sezonu było naprawdę dobrze.
Mam wrażenie, że upadek w Jaśle mógł spowodować lekki wstrząs mózgu i stąd ten nagły i ogromny spadek formy. Czytałem trochę o tym i kilka objawów się zgadza. Ospałość, zawroty głowy, ogólna słabość - takie rzeczy mnie spotkały w tym tygodniu.
No ale to już nieważne. Do kolekcji pucharów dołączył kolejny i to całkiem okazały. Ten sezon mogę uznać za udany. Co ja mówię!!! Ten sezon był rewelacyjny. Jeszcze coś napiszę o nim ale nie teraz. Teraz chcę odpocząć.
Bywajcie.
- DST 15.32km
- Teren 15.32km
- Czas 00:51
- VAVG 18.02km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 174 ( 95%)
- HRavg 151 ( 82%)
- Kalorie 1208kcal
- Podjazdy 502m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 września 2010
Kategoria Zawody
Cyklokarpaty Jasło - Armegeddon.
Ostatni start na Cyklokarpatach i i tyle wrażeń. Nie zawsze pozytywnych. Pierwsze co przychodzi do głowy to ogromne spustoszenie jakie czyni w ograniźmie już trzytygodniowa przerwa w treningach. Chciałem dobrze wypaść w Jaśle ale wiedziałem, że będzie bardzo ciężko gdyż najzwyczajniej w świecie nie jestem w stanie znieść już dłużej takiego trybu życia. Jeszcze końcówkę wakacji jechałem rozpędem ale w Jaśle właśnie poczułem, że to juz nie to.
Nie ma co rozpaczać, tragedii nie było. Ciężko bo ciężko ale jakoś połykałem te kilometry, nawet podjazd na Liwocz poszedł całkiem bystro. Potem seria bardzo nieprzyjemnych zjazdów pokonanych bardzo szybko i sprawnie. I gdy już przyszło odprężenie, zjazd zwykłą drogą to wtedy nastąpił armageddon.
Mocno dokręcam i nagle ni z tego ni z owego rower fika koziołka. Lecę na wyłożoną betonowymi płytami drogę. Czuję uderzenie w głowę, bardzo mocne. Szybko podrywam się i podnoszę rower ale to wszystko do czego jestem zdolny. Świat zaczyna wirować, kurczowo trzymam się roweru aby zachować równowagę. Kumpel zatrzymuje się, pyta jak się czuję. Mówię, że wszystko ok. ale chyba tak nie jest. Mija kilka minut gdy dochodzę do siebie. Próba jazdy na rowerze kończy się fiaskiem, nie jestem w stanie wesprzeć się na kierownicy i utrzymać ciężaru ciała.
Mijają kolejne minuty na zbieraniu się do kupy i pomału zaczynam jechać. Klamka przedniego hamulca urwana, wyrwało tłok z przewodu. Jakoś jadę i zastanawiam się co robić. Całe plany aby na zakończenie cyklu uderzyć z grubej rury zaczynają się walić niczym domek z kart.
Zbliżam się do rozjazdu i decyduję sie jednak na postawienie wszystkiego na jedną kartę. Albo rybki albo akwarium. Wszystko albo nic.
Wjeżdżam na drugą rudnę i nawet jakoś się jedzie. Zaczynam nawet dochodzić innych ścigaczy, z tyłu bezpiecznie i wracają nadzieje na kolejną wygraną w tym roku. Jak by to pięknie było wygrać na zakończenie maraton w Jaśle i dołożyć do tego wygraną w generalce. Zaczynam wierzyć, że to może się udać. Niestety brak przedniego hebla dosyć poważnie mnie spowalnia. Zwłaszcza zjazd z Liwocza generuje spore straty. Wszystkie zjazdy pokonuję bardzo wolno i asekurancko, a i tak wyonkuję nieraz ekwibilistryczne pozycje. Dokładam jeszcze jedną glebę na obity już bok. Prawie łzy cisną się do oczu gdy ciało przeszywa ostry ból.
Byle wyjechać z masywu Liwocza to wtedy będzie lepiej. Górki robią się mniejsze, pod kołami coraz częściej pojawiają się szutru i asfalty. Nadal jednak muszę uważać żeby nie nabrać zbyt dużej prędkości.
Meta zbliża się bardzo szybko, wjeżdżam i ogromna radość, że pomimo perypetii udało się dotrzeć. Zaraz potem przychodzi żal i rozczarowanie gdyż okazuje się, że jestem drugi. Kumpel jeżdżący mega widząc co się dzieje zdecydował się na jazdę na drugą rundę i wykorzystał swoją szansę wygrywając ze mną. Przełykam gorycz porażki i analizuję wyniki. Trzeba sie cieszyć bo niewiele brakło, a stracił bym również drugie miejsce. Tylko 2 minuty dzieliły mnie od tej katastrofy :)
Dopiero po chwili dociera do mnie co właściwie zrobiłem. Całe ciało promieniuje bólem, mam problem z założeniem roweru na dach. Żeby ściągnąć koszulkę muszę zdrowo kombinować. W kasku wyryta dziura na centymetr głębokości. Z kierownicy odstaje smętnie klamka hamulcowa. A ja pomimo tego dojechałem do mety jadąc tak przez 40 km w miejscami bardzo trudnym terenie. Nawiązałem walkę z innymi zawodnikami i wykręciłem nie taki znów zły czas.
Na osłodę mam pierwsze miejsce klasyfikacji generalnej. Dystans giga, kategoria M4. To cieszy :)
Co teraz? Teraz muszę się jakoś posklejać aby wystartować w ostatnim Pucharze Tarnowa. Może wytrzymam te 40-50 minut ścigania na XC. Muszę się zmobilizować bo to kolejne cykl, w którym mas duże szanse na wygraną w generalce. Nie będzie tak łatwo jak w cyklokarpatach ale liczę na to, że jakoś się zmobilizuję i pokażę pazur.
Nie ma co rozpaczać, tragedii nie było. Ciężko bo ciężko ale jakoś połykałem te kilometry, nawet podjazd na Liwocz poszedł całkiem bystro. Potem seria bardzo nieprzyjemnych zjazdów pokonanych bardzo szybko i sprawnie. I gdy już przyszło odprężenie, zjazd zwykłą drogą to wtedy nastąpił armageddon.
Mocno dokręcam i nagle ni z tego ni z owego rower fika koziołka. Lecę na wyłożoną betonowymi płytami drogę. Czuję uderzenie w głowę, bardzo mocne. Szybko podrywam się i podnoszę rower ale to wszystko do czego jestem zdolny. Świat zaczyna wirować, kurczowo trzymam się roweru aby zachować równowagę. Kumpel zatrzymuje się, pyta jak się czuję. Mówię, że wszystko ok. ale chyba tak nie jest. Mija kilka minut gdy dochodzę do siebie. Próba jazdy na rowerze kończy się fiaskiem, nie jestem w stanie wesprzeć się na kierownicy i utrzymać ciężaru ciała.
Mijają kolejne minuty na zbieraniu się do kupy i pomału zaczynam jechać. Klamka przedniego hamulca urwana, wyrwało tłok z przewodu. Jakoś jadę i zastanawiam się co robić. Całe plany aby na zakończenie cyklu uderzyć z grubej rury zaczynają się walić niczym domek z kart.
Zbliżam się do rozjazdu i decyduję sie jednak na postawienie wszystkiego na jedną kartę. Albo rybki albo akwarium. Wszystko albo nic.
Wjeżdżam na drugą rudnę i nawet jakoś się jedzie. Zaczynam nawet dochodzić innych ścigaczy, z tyłu bezpiecznie i wracają nadzieje na kolejną wygraną w tym roku. Jak by to pięknie było wygrać na zakończenie maraton w Jaśle i dołożyć do tego wygraną w generalce. Zaczynam wierzyć, że to może się udać. Niestety brak przedniego hebla dosyć poważnie mnie spowalnia. Zwłaszcza zjazd z Liwocza generuje spore straty. Wszystkie zjazdy pokonuję bardzo wolno i asekurancko, a i tak wyonkuję nieraz ekwibilistryczne pozycje. Dokładam jeszcze jedną glebę na obity już bok. Prawie łzy cisną się do oczu gdy ciało przeszywa ostry ból.
Byle wyjechać z masywu Liwocza to wtedy będzie lepiej. Górki robią się mniejsze, pod kołami coraz częściej pojawiają się szutru i asfalty. Nadal jednak muszę uważać żeby nie nabrać zbyt dużej prędkości.
Meta zbliża się bardzo szybko, wjeżdżam i ogromna radość, że pomimo perypetii udało się dotrzeć. Zaraz potem przychodzi żal i rozczarowanie gdyż okazuje się, że jestem drugi. Kumpel jeżdżący mega widząc co się dzieje zdecydował się na jazdę na drugą rundę i wykorzystał swoją szansę wygrywając ze mną. Przełykam gorycz porażki i analizuję wyniki. Trzeba sie cieszyć bo niewiele brakło, a stracił bym również drugie miejsce. Tylko 2 minuty dzieliły mnie od tej katastrofy :)
Dopiero po chwili dociera do mnie co właściwie zrobiłem. Całe ciało promieniuje bólem, mam problem z założeniem roweru na dach. Żeby ściągnąć koszulkę muszę zdrowo kombinować. W kasku wyryta dziura na centymetr głębokości. Z kierownicy odstaje smętnie klamka hamulcowa. A ja pomimo tego dojechałem do mety jadąc tak przez 40 km w miejscami bardzo trudnym terenie. Nawiązałem walkę z innymi zawodnikami i wykręciłem nie taki znów zły czas.
Na osłodę mam pierwsze miejsce klasyfikacji generalnej. Dystans giga, kategoria M4. To cieszy :)
Co teraz? Teraz muszę się jakoś posklejać aby wystartować w ostatnim Pucharze Tarnowa. Może wytrzymam te 40-50 minut ścigania na XC. Muszę się zmobilizować bo to kolejne cykl, w którym mas duże szanse na wygraną w generalce. Nie będzie tak łatwo jak w cyklokarpatach ale liczę na to, że jakoś się zmobilizuję i pokażę pazur.
- DST 76.31km
- Teren 40.00km
- Czas 04:46
- VAVG 16.01km/h
- Temperatura 14.0°C
- HRmax 152 ( 83%)
- HRavg 177 ( 97%)
- Kalorie 3736kcal
- Podjazdy 1568m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 września 2010
Kategoria Zawody
Maraton Sabinov.
Kolejna odsłona Cyklokarpat odbyła się na Słowacji w miasteczku Sabinov. Długo się zastanawiałem czy tam jechać, w końcu przeważyła ciekawość i wybrałem się zobaczyc jak wyglądają maratony u sąsiadów.
Maraton okazał się bardzo trudny. Spędziłem na trasie prawie 6 godzin. Poza jednym dłuższym fragmentem po szosie cały czas trudny teren. Dwa razy musieliśmy się wspiąć wysoko w góry, najwyższy punkt trasy miał 1056 m.n.p.m
Wysoko w górach trasa prowadziła grzebietem, czasem trawersami. Nawierzchnia miękka i błotnista ale o dziwo brak jakichś extremalnie stromych zjazdów przez co można było bezpiecznie poćwiczyć technikę jazdy bo błocie.
Masakrycznie ciężka końcówka, orgi dołożyły w ostatniej chwili 6 km i puścili nas tuż przed metą (oczywiście nikogo nie informując) na pętelkę po torze freeraidowym.
Mało kto był na to przygotowany, większość kierując się wskazaniami licznika i podanym przez orgów dystansem ominęło ostatni bufet i rozpoczęło finisz, a potem umierało tuż przed metą. Ja równie padłem ofiarą tej dezinformacji :) i ostatnie kilometry pokonałem siłą woli. Byłem już tak wycięty, że byle podjeździk zrzucał mnie z roweru.
No ale dotałem w końcu do metu, jak się później okazało jako drugo zawodnik w kategorii. Straciłem do zwycięzcy 6 minut. Wygrał jakiś Słowak.
Podsumowując - całkiem niezły wynik na obczyźnie. Najtrudniejszy kondycyjnie maraton jaki jechałem w tym roku.
To były moje pierwsze zawody za granicą. Dużo się mówi o tym jak tam wyglądają maratony. Dla ciekawskich zamierzam napisać coś więcej. Dłuższy opis pojawi się na stronie WWW.ROWEROWANIE.PL
W każdym razie nie mamy się czego wstydzić.
Maraton okazał się bardzo trudny. Spędziłem na trasie prawie 6 godzin. Poza jednym dłuższym fragmentem po szosie cały czas trudny teren. Dwa razy musieliśmy się wspiąć wysoko w góry, najwyższy punkt trasy miał 1056 m.n.p.m
Wysoko w górach trasa prowadziła grzebietem, czasem trawersami. Nawierzchnia miękka i błotnista ale o dziwo brak jakichś extremalnie stromych zjazdów przez co można było bezpiecznie poćwiczyć technikę jazdy bo błocie.
Masakrycznie ciężka końcówka, orgi dołożyły w ostatniej chwili 6 km i puścili nas tuż przed metą (oczywiście nikogo nie informując) na pętelkę po torze freeraidowym.
Mało kto był na to przygotowany, większość kierując się wskazaniami licznika i podanym przez orgów dystansem ominęło ostatni bufet i rozpoczęło finisz, a potem umierało tuż przed metą. Ja równie padłem ofiarą tej dezinformacji :) i ostatnie kilometry pokonałem siłą woli. Byłem już tak wycięty, że byle podjeździk zrzucał mnie z roweru.
No ale dotałem w końcu do metu, jak się później okazało jako drugo zawodnik w kategorii. Straciłem do zwycięzcy 6 minut. Wygrał jakiś Słowak.
Podsumowując - całkiem niezły wynik na obczyźnie. Najtrudniejszy kondycyjnie maraton jaki jechałem w tym roku.
To były moje pierwsze zawody za granicą. Dużo się mówi o tym jak tam wyglądają maratony. Dla ciekawskich zamierzam napisać coś więcej. Dłuższy opis pojawi się na stronie WWW.ROWEROWANIE.PL
W każdym razie nie mamy się czego wstydzić.
- DST 78.03km
- Teren 68.00km
- Czas 05:42
- VAVG 13.69km/h
- HRmax 176 ( 96%)
- HRavg 157 ( 86%)
- Kalorie 4194kcal
- Podjazdy 2246m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 sierpnia 2010
Kategoria Zawody
Puchar Tarnowa MTB - udało się wygrać.
No i kolejna wygrana w tym sezonie. Cieszy tym bardziej, że obawiałem się tego startu. Nie czułem powera po urlopie, na wadze przybyło, a i z treningiem byłem ostatnio na bakier.
Ten wyścig odbył się według zupełnie innego scenariusza niż zwykle na zawodach XC gdzie startuję. Z reguły słabo startuję i dopiero na 2-3 pętli wchodzę w odpowiedni rytm i jeśli noga podaje to zyskuję pozycje. Tym razem pod nieobecność mojego najgroźniejszego rywala wyszedłem na prowadzenie już od samego startu i pozostawało mi już tylko bronić tej pozycji.
Łatwo powiedzieć.
Jak już pisałem nie czułem się mocny wobec czego zaryzykowałem i ubrałem dosyć mocno wylajtowane opony. Speed King Supersonic są bardzo delikatne ale akurat na Tarnów nadawały się znakomicie. Teren jest mocno pofałdowany, dzisiaj trasa była bardzo ciężka, sporo podjazdów i każdy gram w oponie robił swoje. Podłoże jest pozbawione kamieni, sporo korzeni, nawierzchnia ziemna więc ryzyko przecięcia opony było minimalne.
Po starcie uplasowałem się za grupą mastersów młodszych, w której jechali Mirek Bieniasz, Mirek Borycki, Wojtek Szlachta i Mariusz Ciekliński. Czołówka szybko odjechała, długo jechałem za Ciapkiem ale on także w końcu zniknął z przodu. Ja za plecami cały czas słyszałem ciężki oddech Piotrka Klonowicza. Na trasie bodajże trzy solidne podjazdy, z czego jeden po trawie w pełnym słońcu. Do przejechania mieliśmy 3 rundy. Cały czas jechałem na pierwszym miejscu ale kosztowało mnie to ogromnie dużo sił gdyż Piotrek naciskał do samego końca. Cały czas słyszałem odgłosy jego roweru za plecami.
Musiałem się jednak sprężyć gdyż pod nieobecność Krzyśka Gierczaka otwarła się przede mną szansa na wygranie generalki Pucharu Tarnowa. Dlatego też pomimo bólu, pomimo zmęczenie, pomimo braku tchu, pomimo odwodnienia dawałem z siebie wszystko, podjazdy starałem się robić na twardych przełożeniach, na płaskich odcinkach mocno dokręcałem, krótkie sztywne podjazdy starałem się brać z rozpędu na blacie. Ta taktyka przynosiła dobre efekty ale rywal cały czas naciskał bardzo mocno.
Przeżyłem mały kryzys na drugiej rundzie, ogromnie ciężko mi się jechało i nawet miałem ochotę rzucić rower w krzaki ale podświadomie czułem, że inni też tak mają i jakoś trzeba to przeżyć. Walka trwała do samego końca, jeszcze przedostatni podjazd jakieś 1000 metrów przed metą moja przewaga wynosiła jakieś 15-20 sekund i z mroczkami w oczach atakowałem ściankę po trawie. Bolało okropnie, gardło piekło od przyspieszonego oddechu, a nogi omal nie eksplodowały. Postawiłem wszystko na jedną kartę, myślałem sobie - przegrać na ostatnim podjeździe tuż przed metą to najgorsze co mogło by mnie spotkać. Muszę teraz udowodnić, że jestem dzisiaj szybszy. Albo ja odjadę, albo mnie dojadą.
Na szczycie jeszcze mała ścianka i już krótki zjazd, który pokonuję niczym w transie. Już w zasadzie nie kontroluję roweru, dobrze, że ostatni odcinek jest łatwy technicznie i jakoś udaje mi się go przebyć. Moja taktyka jednak zaowocowała gdyż tak jak myślałem morale rywali zostało złamane. Na ostatnim fragmencie trasy zyskałem ponad minutę przewagi wobec czego ostatni finiszowy odcinek mogłem już pojechać spokojnie i rozkoszować się smakiem wygranej.
Ten wyścig odbył się według zupełnie innego scenariusza niż zwykle na zawodach XC gdzie startuję. Z reguły słabo startuję i dopiero na 2-3 pętli wchodzę w odpowiedni rytm i jeśli noga podaje to zyskuję pozycje. Tym razem pod nieobecność mojego najgroźniejszego rywala wyszedłem na prowadzenie już od samego startu i pozostawało mi już tylko bronić tej pozycji.
Łatwo powiedzieć.
Jak już pisałem nie czułem się mocny wobec czego zaryzykowałem i ubrałem dosyć mocno wylajtowane opony. Speed King Supersonic są bardzo delikatne ale akurat na Tarnów nadawały się znakomicie. Teren jest mocno pofałdowany, dzisiaj trasa była bardzo ciężka, sporo podjazdów i każdy gram w oponie robił swoje. Podłoże jest pozbawione kamieni, sporo korzeni, nawierzchnia ziemna więc ryzyko przecięcia opony było minimalne.
Po starcie uplasowałem się za grupą mastersów młodszych, w której jechali Mirek Bieniasz, Mirek Borycki, Wojtek Szlachta i Mariusz Ciekliński. Czołówka szybko odjechała, długo jechałem za Ciapkiem ale on także w końcu zniknął z przodu. Ja za plecami cały czas słyszałem ciężki oddech Piotrka Klonowicza. Na trasie bodajże trzy solidne podjazdy, z czego jeden po trawie w pełnym słońcu. Do przejechania mieliśmy 3 rundy. Cały czas jechałem na pierwszym miejscu ale kosztowało mnie to ogromnie dużo sił gdyż Piotrek naciskał do samego końca. Cały czas słyszałem odgłosy jego roweru za plecami.
Musiałem się jednak sprężyć gdyż pod nieobecność Krzyśka Gierczaka otwarła się przede mną szansa na wygranie generalki Pucharu Tarnowa. Dlatego też pomimo bólu, pomimo zmęczenie, pomimo braku tchu, pomimo odwodnienia dawałem z siebie wszystko, podjazdy starałem się robić na twardych przełożeniach, na płaskich odcinkach mocno dokręcałem, krótkie sztywne podjazdy starałem się brać z rozpędu na blacie. Ta taktyka przynosiła dobre efekty ale rywal cały czas naciskał bardzo mocno.
Przeżyłem mały kryzys na drugiej rundzie, ogromnie ciężko mi się jechało i nawet miałem ochotę rzucić rower w krzaki ale podświadomie czułem, że inni też tak mają i jakoś trzeba to przeżyć. Walka trwała do samego końca, jeszcze przedostatni podjazd jakieś 1000 metrów przed metą moja przewaga wynosiła jakieś 15-20 sekund i z mroczkami w oczach atakowałem ściankę po trawie. Bolało okropnie, gardło piekło od przyspieszonego oddechu, a nogi omal nie eksplodowały. Postawiłem wszystko na jedną kartę, myślałem sobie - przegrać na ostatnim podjeździe tuż przed metą to najgorsze co mogło by mnie spotkać. Muszę teraz udowodnić, że jestem dzisiaj szybszy. Albo ja odjadę, albo mnie dojadą.
Na szczycie jeszcze mała ścianka i już krótki zjazd, który pokonuję niczym w transie. Już w zasadzie nie kontroluję roweru, dobrze, że ostatni odcinek jest łatwy technicznie i jakoś udaje mi się go przebyć. Moja taktyka jednak zaowocowała gdyż tak jak myślałem morale rywali zostało złamane. Na ostatnim fragmencie trasy zyskałem ponad minutę przewagi wobec czego ostatni finiszowy odcinek mogłem już pojechać spokojnie i rozkoszować się smakiem wygranej.
- DST 15.00km
- Teren 14.00km
- Czas 00:45
- VAVG 20.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- Podjazdy 600m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 sierpnia 2010
Kategoria Zawody
Maraton Sanok Cyklokarpaty.
Kolejna odsłona Cyklokarpat. Oj nie chciało mi się jechać tego maratonu ale mus to mus. To już 9 start w tym cyklu, a 8 na dystansie giga co znaczy, że po jego okończeniu będę miał już wymaganą ilość startów do klasyfikacji generalnej.
Tym razem w Sanoku pogoda dopisała. Dopisała aż za bardzo. Gorąco było tak okropnie, że inne maratony gdzie myślałem, że jest ciepło okazały się jak klimatyzowane. W Sanoku grzało tak okropnie, że miejscami miałem ochotę zejść z trasy. Co do formy to jakoś jechałem. Bez fajerwerków ale turlikałem się nawet dosyć sprawnie. No i co ważniejsze udało się wygrać.
Tym razem w Sanoku pogoda dopisała. Dopisała aż za bardzo. Gorąco było tak okropnie, że inne maratony gdzie myślałem, że jest ciepło okazały się jak klimatyzowane. W Sanoku grzało tak okropnie, że miejscami miałem ochotę zejść z trasy. Co do formy to jakoś jechałem. Bez fajerwerków ale turlikałem się nawet dosyć sprawnie. No i co ważniejsze udało się wygrać.
- DST 52.00km
- Teren 40.00km
- Czas 03:39
- VAVG 14.25km/h
- Temperatura 36.0°C
- Podjazdy 1200m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 sierpnia 2010
Kategoria Zawody
Maraton Michałowice.
Maraton jak maraton. Początek nawet niezły, potem letko mnie przytkało ale szybko zacząłem łapać drugi oddech i jechało się nieźle. Wprawdzie po urlopie forma już nie ta ale jakoś kręciło się się tymi kołami. Do połowy pętli leciałem w grupce z Dawidem, Pirxem, Lukciem, Hinol złapał kapcia i został, a z przodu jakieś 100-150 metrów lecieli Lesław, Spootnick i chyba Zbyszek Mossoczy. Tak sobie jechałem, wciąłem żela aż na jakimś zakręcie przednie koło złapało poślizg i zaliczyłem solidną glebę. Przywaliłem kolanem w coś twardego. Ból okropny, chwilę trwało aż doszedłem do siebie. Potem zauważyłem, że zgubiłem Garmina. Miałem ochotę się wrócić ale pomyślałem, że poszukam na drugim kólku. Potem jeszcze pobłądziliśmy z Lukciem i musieliśmy nadrobić jakieś 2 km.
Drugie okrążenie jechało mi się kiepsko. Kolano zaczęło łupać dosyć zdrowo, potem zatrzymałem się w miejscu gdzie leżałem i kilka minut szukałem Garmina ale nic to nie dało. Dalsza jazda to już turlikanie się do mety, jedynie końcowy fragment gdy zobaczyłem z tyłu kogoś to przycisnąłem trochę.
Na metę wjechałem jako 4 zawodnik Open oraz 2 w kategorii. Przegrałem o 3 minuty ze Zbyszkiem Mossoczym. To rywal, z którym na pewno bym mógł nawiązać walkę ale nie na tym maratonie. No cóż - sezon trwa już dosyć długo, nie ukrywam, że przez długi okres żarło nieźle, była siła, był fart, wszystko się udawało.
Teraz koło fortuny się odwróciło i trzeba to przyjąć na klatę.
Przedmną jeszcze 2 tygodnie urlopu. Zamierzam go dobrze wykorzystać. I to napewno nie na trening :)
Drugie okrążenie jechało mi się kiepsko. Kolano zaczęło łupać dosyć zdrowo, potem zatrzymałem się w miejscu gdzie leżałem i kilka minut szukałem Garmina ale nic to nie dało. Dalsza jazda to już turlikanie się do mety, jedynie końcowy fragment gdy zobaczyłem z tyłu kogoś to przycisnąłem trochę.
Na metę wjechałem jako 4 zawodnik Open oraz 2 w kategorii. Przegrałem o 3 minuty ze Zbyszkiem Mossoczym. To rywal, z którym na pewno bym mógł nawiązać walkę ale nie na tym maratonie. No cóż - sezon trwa już dosyć długo, nie ukrywam, że przez długi okres żarło nieźle, była siła, był fart, wszystko się udawało.
Teraz koło fortuny się odwróciło i trzeba to przyjąć na klatę.
Przedmną jeszcze 2 tygodnie urlopu. Zamierzam go dobrze wykorzystać. I to napewno nie na trening :)
- DST 80.00km
- Teren 30.00km
- Czas 04:01
- VAVG 19.92km/h
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 lipca 2010
Kategoria Zawody
Maraton killer - Komańcza Cyklokarpaty.
Żbiki przygotowały w Komańczy imprezę o jakiej się nie zapomina. Pogoda dopisała wobec czego odrzucono wszelkie zahamowania i maratończycy mieli do pokonania trasę w wersji MAXI. Osobiście postanowiłem coś powalczyć dzisiaj i od samego startu trzymać się jak najbardziej z przodu. Długi, początkowy odcinek wiodący po asfalcie pokonuję tuż za czubem peletonu. Potem wskakujemy na terenową drogę biegnącą do góry. Mocno deptam i jadę ile fabryka dała. Słoneczko przygrzewa i sporo potu zastawiam w pyle drogi. Potem krótki zjazd i błotnistą droga pokonujemy kilka kilometrów przekraczając parę razy całkiem głębokie strumyczki.
Na razie jedzie mi się nieźle, jestem w swoim miejscu stawki. Potem długi zjazd po łące gdzie omal nie zostałem staranowany przez stado jeleni skaczące nad drogą i już wskakujemy na żwirową drogę prowadzącą nas na przeł. Żebrak. Nie ma za bardzo czasu na jedzenie, cały czas trzeba mocno deptać. Zaczyna mnie pomału przytykać. Mimo tego jestem zadowolony bo widać, że nieźle jadę. Z Żebraka lecimy czerwonym szlakiem na Chryszczatą. Sporo podejść. Przed sobą mam Sławka Bartnika, staram się nie tracić kontaktu wzrokowego. Po zdobyciu Chryszczatej mamy do pokonania bardzo nieprzyjemny zjazd. Stromy i bardzo błotnisty. Rower tańczy i trzeba bardzo delikatnie operować hamulcami. Kilka razy tylne koło omal mnie nie wyprzedza ale na szczęście udaje się dosyć sprawnie pokonać ten odcinek. Dalej poruszamy się drogami trawersującymi stoki Chryszczatej aby dotrzeć do najtrudniejszego podjazdy tego dnia. Szczyt Suliłej wznosi się jakieś 200 metrów ponad otaczające ją hale. Podjazd wiedzie po trawie, w pełnym słońcu i ciągnie się przez jakiś kilometr. W końcówce robi się extremalnie stromo ale siłą woli udaje mi się pokonać ten podjazd na rowerze. Sławek został w tyle i zobaczymy się dopiero na mecie.
Teraz mam przed sobą najpiękniejszą część maratonu wiodącą wysoko ponad dolinami przez odkryte tereny. Widoki rewelacyjne, poruszam się prawie cały czas w dół po trawiastych ścieżkach. Mija już druga godzina jazdy gdy przypominam sobie, że jeszcze nic nie jadłem. Dopiero za kilka minut w Rzepedzi jest szansa coś przekąsić. Długa dojazdówka po szutrowej drodze z kilkoma przeprawami przez rzekę. Spotykam Wojtka Wantuch, który ma problemy z orientacją i już razem jedziemy znów na Żebraka. Zaczyna mi pomału odcinać prąd, trwa to kilka minut, a każda następna pustoszy moje zapasy energii. Zjadam drugiego żela w nadziei, że coś pomoże. Jednak nie na wiele to się zdało gdyż dalszą część trasy pokonuję w zasadzie jedynie siłą woli.
Znów podjazd na Chryszczatą ale myślę cały czas o tym drugim. Myślę sobie, jak podjadę pod Suliłę to prawie będę w domu. Robię to ostatkiem sił, z mroczkami w oczach ale udaje się nie zejść z roweru. Teraz już tylko zjazd, dojazdówka do Komańczy i meta. Jestem już skrajnie wyczerpany, na trasie już 5 godzin i marzę jedynie żeby odpocząć. Znów przeprawy przez rzekę i dojeżdżam do rozjazdu gdzie strażak kieruje mnie na metę. Jakież jest moje zdziwienie gdy droga nagle zaczyna wznosić się do góry, jedna serpentyna, druga serpentyna, jadę już ostatkiem sił. Skrajnie wyczerpany docieram na górę i widzę tabliczkę - do mety 4 km.
Kawałek zjazdu i fragment prostego. Z daleka widzę strażaka obok tabliczki wskzującą w lewo. Z niedowierzaniem patrzę gdyż kieruje mnie stromą i kamienistą drogą do góry. Morale wysiada mi już całkowicie, ledwo dając radę kręcić nogami wlokę się do góry. W dole słychać spikera w miasteczku sportowym. Wyraźnie słyszę jak krzyczy nazwisko Wojtka Wantucha, który wjeżdża pewnie teraz na metę. A ja już na oparach pokonuję ostatnie metry podjazdu i skręcam w prawo aby wzdłuż wyciągu zjechać do Komańczy. Już nawet zjazd przychodzi mi z wielkim trudem. Mam problemy z opanowaniem roweru. Jeszcze raz po kolana w wodzie przez rzekę i wjeżdżam na metę.
Tym razem nie piszę o wynikach sportowych. Sam fakt przejechania tego maratonu to już jest duża rzecz.
Na razie jedzie mi się nieźle, jestem w swoim miejscu stawki. Potem długi zjazd po łące gdzie omal nie zostałem staranowany przez stado jeleni skaczące nad drogą i już wskakujemy na żwirową drogę prowadzącą nas na przeł. Żebrak. Nie ma za bardzo czasu na jedzenie, cały czas trzeba mocno deptać. Zaczyna mnie pomału przytykać. Mimo tego jestem zadowolony bo widać, że nieźle jadę. Z Żebraka lecimy czerwonym szlakiem na Chryszczatą. Sporo podejść. Przed sobą mam Sławka Bartnika, staram się nie tracić kontaktu wzrokowego. Po zdobyciu Chryszczatej mamy do pokonania bardzo nieprzyjemny zjazd. Stromy i bardzo błotnisty. Rower tańczy i trzeba bardzo delikatnie operować hamulcami. Kilka razy tylne koło omal mnie nie wyprzedza ale na szczęście udaje się dosyć sprawnie pokonać ten odcinek. Dalej poruszamy się drogami trawersującymi stoki Chryszczatej aby dotrzeć do najtrudniejszego podjazdy tego dnia. Szczyt Suliłej wznosi się jakieś 200 metrów ponad otaczające ją hale. Podjazd wiedzie po trawie, w pełnym słońcu i ciągnie się przez jakiś kilometr. W końcówce robi się extremalnie stromo ale siłą woli udaje mi się pokonać ten podjazd na rowerze. Sławek został w tyle i zobaczymy się dopiero na mecie.
Teraz mam przed sobą najpiękniejszą część maratonu wiodącą wysoko ponad dolinami przez odkryte tereny. Widoki rewelacyjne, poruszam się prawie cały czas w dół po trawiastych ścieżkach. Mija już druga godzina jazdy gdy przypominam sobie, że jeszcze nic nie jadłem. Dopiero za kilka minut w Rzepedzi jest szansa coś przekąsić. Długa dojazdówka po szutrowej drodze z kilkoma przeprawami przez rzekę. Spotykam Wojtka Wantuch, który ma problemy z orientacją i już razem jedziemy znów na Żebraka. Zaczyna mi pomału odcinać prąd, trwa to kilka minut, a każda następna pustoszy moje zapasy energii. Zjadam drugiego żela w nadziei, że coś pomoże. Jednak nie na wiele to się zdało gdyż dalszą część trasy pokonuję w zasadzie jedynie siłą woli.
Znów podjazd na Chryszczatą ale myślę cały czas o tym drugim. Myślę sobie, jak podjadę pod Suliłę to prawie będę w domu. Robię to ostatkiem sił, z mroczkami w oczach ale udaje się nie zejść z roweru. Teraz już tylko zjazd, dojazdówka do Komańczy i meta. Jestem już skrajnie wyczerpany, na trasie już 5 godzin i marzę jedynie żeby odpocząć. Znów przeprawy przez rzekę i dojeżdżam do rozjazdu gdzie strażak kieruje mnie na metę. Jakież jest moje zdziwienie gdy droga nagle zaczyna wznosić się do góry, jedna serpentyna, druga serpentyna, jadę już ostatkiem sił. Skrajnie wyczerpany docieram na górę i widzę tabliczkę - do mety 4 km.
Kawałek zjazdu i fragment prostego. Z daleka widzę strażaka obok tabliczki wskzującą w lewo. Z niedowierzaniem patrzę gdyż kieruje mnie stromą i kamienistą drogą do góry. Morale wysiada mi już całkowicie, ledwo dając radę kręcić nogami wlokę się do góry. W dole słychać spikera w miasteczku sportowym. Wyraźnie słyszę jak krzyczy nazwisko Wojtka Wantucha, który wjeżdża pewnie teraz na metę. A ja już na oparach pokonuję ostatnie metry podjazdu i skręcam w prawo aby wzdłuż wyciągu zjechać do Komańczy. Już nawet zjazd przychodzi mi z wielkim trudem. Mam problemy z opanowaniem roweru. Jeszcze raz po kolana w wodzie przez rzekę i wjeżdżam na metę.
Tym razem nie piszę o wynikach sportowych. Sam fakt przejechania tego maratonu to już jest duża rzecz.
- DST 84.20km
- Teren 60.00km
- Czas 05:25
- VAVG 15.54km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 172 ( 94%)
- HRavg 151 ( 82%)
- Kalorie 4580kcal
- Podjazdy 2240m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze