Informacje

  • Wszystkie kilometry: 101110.33 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.71%)
  • Czas na rowerze: 209d 06h 00m
  • Prędkość średnia: 20.08 km/h
  • Suma w górę: 880405 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczka

Dystans całkowity:10149.15 km (w terenie 1514.00 km; 14.92%)
Czas w ruchu:504:57
Średnia prędkość:20.08 km/h
Maksymalna prędkość:170.00 km/h
Suma podjazdów:125891 m
Maks. tętno maksymalne:181 (99 %)
Maks. tętno średnie:521 (291 %)
Suma kalorii:185972 kcal
Liczba aktywności:118
Średnio na aktywność:86.01 km i 4h 18m
Więcej statystyk
Sobota, 17 listopada 2012 Kategoria Wycieczka

Myślenice.

W składzie, furman, stamper, worek, kolega worka
Więcej nie chce mi się pisać :)

  • DST 85.10km
  • Teren 1.00km
  • Czas 03:52
  • VAVG 22.01km/h
  • Kalorie 2900kcal
  • Podjazdy 1143m
  • Sprzęt Skocik samojad :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 10 listopada 2012 Kategoria Wycieczka

I jeszcze raz Ojców.

Wypad do Ojcowa i w dolinki. Towarzystwo nawet się ruszyło, spod smoka wyjechała grupa w składzie Furman, Buli, Pocio, Axi, PePe, Szbiker, Schweapes. W Ojcowie dołączył się Erni z kumplami, a ubył Pocio. Potem jeszcze Buli pojechał swoimi ścieżkami, Erni z kumplami też się odłączyli a my przed Będkowską i Bolechowicką dawaliśmy do Krakowa. Pogoda super, w terenie nawet nie jest źle. Ślisko jedynie co mogłem odczuć na zjeździe. Puściłem się szybciej w dół i w jakimś momencie przednie koło chyba wpadło w jakąś muldę..no i wysypałem dosyć solidnie ale akurat miałem szczęście bo teren był miękki i obeszło się bez strat.
  • DST 77.58km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:44
  • VAVG 20.78km/h
  • HRmax 169 ( 93%)
  • HRavg 122 ( 67%)
  • Kalorie 3292kcal
  • Podjazdy 707m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 4 listopada 2012 Kategoria Wycieczka

Znów Ojców.

Wypad do Ojcowa zgodnie z propozycją Lesława. Miała być Pieskowa Skała ale jakoś nie bardzo nam się już chciało. Jechał Lesław, Pocio, ja i MagdaP. Tempo totalny lajt, prawdziwa wycieczka wyszła.



  • DST 68.47km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:42
  • VAVG 18.51km/h
  • HRmax 164 ( 90%)
  • HRavg 117 ( 64%)
  • Kalorie 2853kcal
  • Podjazdy 728m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 października 2012 Kategoria Wycieczka

Przechyba i Radziejowa.

Znów miał być Turbacz i znów wyszło co innego. Tym razem padło na Beskid Sądecki.
Z Krościenka uderzyliśmy na Dzwonkówkę, od razu bardzo stromo i ciężko. Od Dzwonkówki trochę lżej ale tylko przez chwilę bo znów robi się stromo. Dłuższy fragment pokonuję z rowerem na plecach. Potem już robi się lepiej i docieramy pod schronisko na Przechybie. Sporo ludzi, dużo rowerzystów, nie ma co się dziwić po pogoda obłędna dzisiaj. Połowa października, a słońce grzeje jak w lecie. Widoki powalają, Tatry widać jak na dłoni, przy ich dominującej pozycji w krajobrazie inne góry wydają się tylko zmarszczkami na powierzchni ziemi.

Po dłuższym popasie ruszamy w kierunku Radziejowej. A by tam dotrzeć trzeba pokonać kilka ciekawych zjazdów i podjazdów ale generalnie nie jest ciężko i meldujemy się pod wieżą widokową na szczycie po około pól godzinie jazdy. Znów dłuższy popas i lecimy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Obidzy. Z Radziejowej kilka trudnych zjazdów, najtrudniejszy był chyba bardzo stromy fragment po kamieniach i korzeniach se sporymi uskokami. Naprawdę trzeba było uważać na każdy ruch. Wystarczył delikatny błąd jak w moim przypadku gdy przednie koło pojechało nie tam gdzie chciałem, lekko przyblokowało na jakimś dołku i już czuję jak tylna część roweru podnosi się do góry. Jeszcze w ostatniej chwili staram się wychylić ciałem wstecz jednocześnie wyrzucając rower spod siebie ale jest już za późno i lecą ponad kierownicą. Takie upadki wyglądają groźnie tym bardziej w takim miejscu pełnym kamienie i korzeni wychylających spod powierzchni.

Ale nie jest źle, wszystko odbyło się jak w zwolnionym tempie i miałem dużo czasu na przygotowanie się do upadku. Tylko małe obtarcie na łokciu. To mnie trochę podrażniło i kolejne zjazdy atakowałem agresywniej. To wbrew pozorom dobra taktyka. Zwłaszcza w górskich wąwozach pełnych luźnych kamieni i opadających dosyć mocno w dół. Trzęsie niemiłosiernie, co mniejsze kamienie fruwają spod kół, inne łomoczą gdy koła przesuwają je na boki. Odpowiedni tor jazdy wiodący pomiędzy tymi największymi to kluczowa sprawa, ale wcale nie łatwa bo kierownicą szarpie okropnie i trudno jechać tak jak sobie zaplanowałem. Dodatkowa na decyzję są tylko sekundy, jeden błąd i już pakuję się na wielki kamień, przewraca się na bok, koło ślizga się po jego boku, utrzymuję się w siodełku ale rower pędzi już nie tam gdzie sobie tego życzyłem.

Nabieram prędkości boję się hamować bo w takich miejscach nie da się jechać zbyt wolno. Trzeba zachować równowagę pomiędzy zbyt wolną i zbyt szybką jazdą. Powoli nie da się przejechać ale upadek wtedy nie jest groźny. Jadąc szybko rower posiada dość energii aby pokonać duże przeszkody ale upadek wtedy może być bardzo nieprzyjemny.

Tyle rozważań teoretycznych, a tymczasem praktyka jest taka, że już dosyć szybko jadę nie tam gdzie chciałem. Uderzenie w kamień wybiło mnie też z odpowiedniej pozycji i usiłuję złapać równowagę. Wpadam na kolejne kamienie, znów mocno szarpie kierownicą, wypinam prawą nogę i zaliczam podpórkę ale jadę dalej. W sumie nie było jakiegoś ekstremum ale lajt to też nie był. Góry to jednak góry, może dlatego lubię tam jeździć.

Dalsza trasa już bez większych emocji. Zjazd do Jaworek i powrót przez Szczawnicę do Krościenka.

  • DST 45.24km
  • Teren 35.00km
  • Czas 03:17
  • VAVG 13.78km/h
  • HRmax 173 ( 95%)
  • HRavg 125 ( 69%)
  • Kalorie 2546kcal
  • Podjazdy 1326m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 października 2012 Kategoria Wycieczka

Leskowiec.

Miał być Turbacz, wyszedł Beskid Mały. Pogoda rewelacja, aż nie chciało się wierzyć w prognozy, które już wieczorem zapowiadały wzrost zachmurzenia i ciągłe opady w niedzielę. Na Leskowiec uderzyliśmy znanym mi już szlakiem z Zembrzyc. Było nas bodajże 9 osób. Grupa dosyć zróżnicowana bo oprócz Bulego i Dominatora był również Pocio. Oprócz tego Axi, Spinoza, Michał z OTR i dwóch chłopaków z Sosnowca.

Jak można się było domyślać dwójka wycinaków nadawała tempo. Wg nich lajtowe i spokojne, dla nas iście maratońskie. Długość odpoczynku wynikała z zajmowanej pozycji na pit stopie. Buli i Dominator sporo czasu spędzili na gadaniu, ja, Axi i Spinoza już trochę mniej, najgorzej na tym interesie wypadł Pocio, który prawie w ogóle nie odpoczywał :)

Podjazd na Leskowiec z Krzeszowa był chyba najłatwiejszą częścią wycieczki bo chociaż cały czas w górę to wygodną drogą o rozsądnym nachyleniu. Potem było już tylko ciekawiej. Z Leskowca na Potrójną dawało się nawet spoko bo cały czas grzbietem. Za to gdy zjechaliśmy na przeł. Kocierską i wbiliśmy się w zielony szlak to zrobiło się bardzo ciężko. Coś towarzycho nie miało za bardzo czasu do odpoczywania :) jakieś krótkie te przerwy były. Buli i Dominator zadowoleni i uśmiechnięci czekają na górze, my dojeżdżamy zziajani i zgrzani.

No ale jakoś zatoczyliśmy pętlę i wylądowaliśmy ponownie na Madahorze. Stąd czekał nas ciekawy zjazd do Krzeszowa. Początek nawet spokojny ale niżej spory fragment po kamieniach. Oczywiście nasze cyborgi szybko zniknęły na dole. Ja jadę za Spinozą, skurczybyk mało co ma skoku w tym Bomberze, a trudno mu koło utrzymać. Myślę sobie, to ja na 29 cali jadę i nie mogę go myknąć - coś nie tak.

Spinoza kilka metrów z przodu, puszczam odważniej klamki i zasuwam już całkiem solidnie po tych kamerdolcach. Trzepie okrutnie, co chwilę czuję na kierze mocne szarpnięcie gdy koło wpada na jakiś większy kamol. Przynajmniej mi nie odjeżdża myślę sobie, ale szybko skupiam znów uwagę na drodze. Znów mocne szarpnięcie za kierownicę, tylne koło ucieka gdzieś w bok, muszę mocniej przyhamować, tracę kilka sekund zanim znów wpadam w rytm i Spinoza odchodzi na jeszcze kilka metrów.

Chwila przerwy na polance i już wygodną drogą zjeżdżamy do Krzeszowa. Tutaj wizyty w sklepie i zasuwamy do Zembrzyc gdzie stoją samochodziki. W sumie wycieczka wypaśna, chociaż na Leskowcu byłem już chyba z dziesiąty raz :)

  • DST 63.12km
  • Teren 50.00km
  • Czas 04:41
  • VAVG 13.48km/h
  • HRmax 177 ( 97%)
  • HRavg 138 ( 76%)
  • Kalorie 3393kcal
  • Podjazdy 1855m
  • Sprzęt Accent WIELKIE KOŁA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 września 2012 Kategoria Wycieczka

Zamek Lipowiec.

Wycieczka na zamek Lipowiec. Kierownikiem był dzisiaj Lesław. Zebrało się kilka osób, tempo dosyć dosyć, generalnie marudzenie nie było, na podjazdach oczywiście nie obyło się bez próby sił. No ale na szczęście udało się dojechać w grupie. Z powrotem trochę nas ubyło, a Co co zostali wykazywali ochotę do mocniejszej jazdy. Momentami tempo szło dosyć mocne, a już ostatnie kilometry to już bardzo ostro było. Nie przepadam jakoś specjalnie za tymi terenami ale gdzieś jeździć trzeba.
Fajna wycieczka połączona z dobrym treningiem.

  • DST 99.22km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:36
  • VAVG 21.57km/h
  • HRmax 177 ( 97%)
  • HRavg 130 ( 71%)
  • Kalorie 4034kcal
  • Podjazdy 1279m
  • Sprzęt Accent WIELKIE KOŁA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 września 2012 Kategoria Wycieczka

Górki

Przejazd trasą, którą kilka dni temu leciał Grabkowy maraton. Patrząc po mapie większość trasy była mi znana ale było kilka fragmentów, które mnie ciekawiły. Na forum ludzie pisali, że jak na grabkomaraton dosyć trudna technicznie trasa.

Początek tradycyjnie, podjazd asfaltem pod Chełm, potem zjazd w lewo na szutrową drogę. Jechałem nią kilka razy ale tak się składa, że zawsze w przeciwną stroną. Droga wprowadza na Uklejną. Potem kawałek zjazdu i odbicie w prawo za niebieskim szlakiem. Ostry podjazd po betonowych płytach i melduję się na czerwonym szlaku. Cały czas znane rejony, na razie niczym mnie trasa nie zaskakuje co nie znaczy, że nie jest przyjemnie. Pogoda może nie rewelacyjna, zamglone i cały czas po niebie przewalają się chmury ale na deszcze się raczej nie zapowiada.

Lubię te tereny, tak blisko Krakowa, a prawdziwe góry już. Czerwonym szlakiem daję na Działek, a za nim odbijam w prawo. Najbliższe kilka km jadę pierwszy raz i nie wiem co mnie czeka. Kawałek po asfalcie, przejazd przez rów i wbijam się na leśną ścieżkę. Potem znów wypadam na asfalt i zaczyna się bardzo stroma ścianka, wyżej podjazd trochę odpuszcza ale tylko na chwilę. Asfalt przechodzi w betonowe płyty - kratówki. Znów robi się bardzo stromo, duże otwory w płytach utrudniają jazdę ale ciężko bo ciężko posuwam się wolno do przodu. Niekiedy płyty przechodzę w jednolitą betonową nawierzchnię i wtedy jedzie się lepiej.

Kawałek zjazdu i wpadam na drogę, którą prowadzi na Kudłacze czarny szlak z Pcimia. Wyjeżdżam pod schronisko, ale nie zatrzymuję się daję dalej na Łysinę.
Robi się trudno, podjazd może nie jest jakoś specjalnie stromy ale nawierzchnia utrudnia jazdę. Dużo luźnych kamieni, jest mokro, koła ślizgają się niekiedy gdy trzeba mocniej zakręcić. Miejscami trzeba atakować podjazd z rozpędu ale na szczęście te fragmenty oddzielone są od siebie łagodniejszymi odcinkami, na których można złapać oddech. Nie dojeżdżam do Lubomira, trasa na odbija kawałek wcześnie w lewo na zielony szlak. Nie jechałem nim nigdy i już od pewnego czasu miałem ochotę go obczaić. No ale na razie czas na małe co nieco.

Po krótkim odpoczynku daję dalej. Zjazd leśną drogą pełną kamieni zaczyna się całkiem ostro, a dalej robi się tylko ciekawiej. Im niżej tym robi się stromiej, nie jest może jakoś specjalnie trudno ale trzeba uważać. Kawałek bardziej płaskiego terenu przyjmuję z ulgą ale ta chwila nie trwa długo. Droga znów zaczyna stromo opadać w dół, w dodatku zamienia się rynnę wypełnioną kamieniami. Żeby one chociaż nieruchome były, ale nie są, obracają się gdy atakuję je przednim kołem, jeden ustąpi i udaje się przejechać, inne uciekają spod koła wstrząsając mocno kierownicą. Ostatni fragment jest już bardzo trudny, jest tak stromo, że tylny hamulec nie wystarcza, trzeba pomagać sobie przednim ale to też jest bardzo ryzykowne. Pomimo bardzo delikatnego traktowania klamki przednie koło zalicza kilka uślizgów.

Zaliczam jedną podpórkę, potem drugą, trudno wrócić do dobrej jazdy w takim terenie. Trudno się wpiąć i zająć właściwą sylwetkę, jedna z prób zakończona upadkiem, obijam sobie kolano. Jakoś tak kuśtykając docieram w końcu na dół.
Przejeżdżam przez ładną polanę i zaczynam podjazd. Pokonuję jakiś szczycik i zjeżdżam na szutrową drogę, którą jadę przez dłuższy czas do góry.

Wyjeżdżam dosyć wysoko i zjeżdżam znów na szlak. Stromy podjazd, potem jaszcze jeden, kilka metrów trzeba podejść. Dalsza droga wiedzie typowymi górskimi ścieżkami, kila fajnych zjazdów, nie tak trudnymi jak ten z Łysiny ale zmuszającymi do ostrożności. Wyjeżdżam w Porębie skąd znaną mi już drogą po betonowych płytach stromo jadę w górę. Nie dojeżdżam do końca gdyż trasa opuszcza drogę i odbija w lewo. Nadal jest stromo, bardzo stromo, do tego pojawiają sie znów kamienie i muszę się dużo napracować żeby pokonać ten odcinek na rowerze.

Dalsza trasa jest mocno pokręcona, w każdym razie docieram nią na Działek, który odwiedziłem 2 godziny temu. Stąd już bez niespodzianek, na Chełm i zjazd zielonym szlakiem do Myślenic.

Podsumowując-trasa naprawdę bardzo ciekawa. Dużo podjazdów, prawie wszystko do wyjechania, sporo wymagających zjazdów, z czego jeden bardzo trudny. Asfaltu mało, sporo szutrów, tam gdzie nie poruszamy się po drogach podłoże niespecjalnie komfortowe, bardzo dużo kamieni. Jak dla mnie traska naprawdę extra. Spodobała mi się, fajne widoki, aż trudno uwierzyć, że takie tereny są pół godziny jazdy samochodem z Krakowa. Czuję, że będę tędy jechał jeszcze niejeden raz. Zwłaszcza ten zjazd z Łysiny chodzi mi po głowie.

No, a teraz lecę do roweru co by klocki wymienić bo oczywiście poleciały z tyłu. Kilka razy czułem ich swąd gdy się smażyły :)

#
  • DST 43.09km
  • Teren 40.00km
  • Czas 03:47
  • VAVG 11.39km/h
  • Podjazdy 1623m
  • Sprzęt Accent WIELKIE KOŁA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 sierpnia 2012 Kategoria Wycieczka

Maraton Korbielów.

Byłem na maratonie ale nie ścigałem się :) Raniutko wstałem i skoro świt poleciałem autem do Korbielowa. Wykombinowałem sobie co by przejechać trasą do miejsca gdzie łączą się dystanse giga oraz mega, no i pokibicować chłopakom. Na trasę ruszyłem już od godzinie 8 rano. Początek kawałek zjazd asfaltem, potem w lewo i już zaczyna się podjazd. Najpierw po asfalcie ale już po chwila trasa skręca w teren i zaczyna mocno wznosić się do góry. Podłoże gliniasto-kamieniste, miejscami trzeba podprowadzać. Gdy robi się trochę mniej stromo to pojawia się błoto. Spory odcinek po drewnianych belkach, ruszają się pod kołami wydając dziwne dźwięki.

Po osiągnięciu Hali Miziowej jedzie się już lepiej, wokół szerokie widoki, cudowne plenery. Zjazdy nawet spoko, jadę zachowawczo więc nie mam żadnych przygód. Jedzie się nawet dobrze, chciałem zobaczyć jak nadgarstek będzie zachowywał się w prawdziwym, górskim terenie. Nie jest źle, mogę w zasadzie zjeżdżać bez problemu ale jakoś ta lewa ręka słabsza się wydaje i kierownica nie leży w niej tak pewnie. Pomimo tego fajnie mi się jedzie, duże koła zapewniają spory komfort więc coraz częściej pozwalam sobie na szybsze fragmenty.

W końcu stwierdzam, że trzeba poczuć adrenalinkę na zjeździe i puszczam klamki hamulcowe. Daję w dół w zasadzie na całego i zastanawiam się jak koła zniosą stosy kamieni na ścieżce. Kilka minut wcześniej wypuściłem trochę powietrza z kół żeby lepiej się jechało. Jak się okazało, jednak za dużo. Wpadam w jakąś dziurę i słyszę jak powietrze uchodzi z tylnego koła. Szybki przegląd strat, typowy snake.
Jedno przecięcie na tyle duże, że mam kłopoty z zaklejeniem i zakładam zapasową dętkę. Jadę na niej jakieś 200 metrów po czym eksploduje. Z tego chleba już nie będzie, już do wyrzucenia. No nic, nie mam wyboru, muszę łatać. Nie jest to proste bo ugryzienie naprawdę spore. Pierwsza próba nieudana, po kilkuset metrach łatka puszcza. Druga próba też nieudana, łatka wytrwała jeszcze mniej.

Plan zaczyna się walić. Do połączenia dystansów już naprawdę niedaleko ale wygląda na to, że nie tylko się nie wyrobię ale wręcz będę musiał się ewakuować stąd czym prędzej. Tymczasem pojawili się pierwsi zawodnicy z dystansu giga. Najpierw Bogdan Czarnota, który do góry jechał tak lekko jak ja po bulwarach wiślanych :) za nim Bartek Janowski, też nie wyglądał na zmęczonego.

Dalej widzę Arka Krzesińskiego z Czystogarbu koło Kamańczy. Śmiga w tym roku naprawdę mocno, jak widać seryjnie wygrywane Cyklokarpaty nie są dziełem przypadku. Potem jeszcze Krzysiek Gajda i Tomek Biesiadecki. To też towarzystwo z Cyklokarpat. Cieszy, że czołówka z cyklo również zajmuje czołowe miejsca na maratonach Golonki. Ja natomiast jakoś załatałem dziury i pomału jadę. Boje się o tą dętkę, dałem mało powietrza i pomału zjeżdżam do jakiejś cywilizacji. W Żabnicy kończę przygodę za maratonem i asfaltem jadę do Korbielowa. Tutak okazuje się, że oprócz dętek ucierpiała też obręcz. Wyraźnie bije w jednym miejscu.

No ale w sumie cały dzień można udać za udany. Fajna wycieczka wyszła. Nie taka jak planowałem ale mnie się podobało.

  • DST 67.14km
  • Teren 26.00km
  • Czas 04:33
  • VAVG 14.76km/h
  • HRmax 171 ( 94%)
  • HRavg 131 ( 72%)
  • Kalorie 3401kcal
  • Podjazdy 1725m
  • Sprzęt Accent WIELKIE KOŁA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 czerwca 2012 Kategoria Wycieczka

Wokół Liwocza.

Próbowałem pojechać sobie trasą maratonu w Jaśle. Powolutku bo w terenie nie czuję się jeszcze całkiem dobrze. W sumie jedzie się fajnie ale zjazdy raczej asekuracyjnie. Coś tam pobłądziłem jeszcze ale jazda dała mi dużo frajdy. Dawno nie śmigałem w takich okolicznościach.


  • DST 34.76km
  • Teren 25.00km
  • Czas 02:47
  • VAVG 12.49km/h
  • HRmax 168 ( 92%)
  • HRavg 121 ( 66%)
  • Podjazdy 856m
  • Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 lutego 2012 Kategoria Wycieczka, Gran Canaria

Gran Canaria - rozpoznanie.

Będzie bez wstępu, no prawie. Jedyne co napiszę to, że stolica wyspy nie sprawia dobrego wrażenia. A i dojazd do Play del Ingels nie powala swoją urodą. Ale wiedziałem, że tak będzie, cierpliwie czekałem na okazję aby oddalić się od wybrzeża i zaatakować góry, które wznoszą sie w środku wyspy.
Na pierwszy dzień zaplanowałem w miarę łatwą trasę. Jak się okazało plany, planami, a życie życiem.

Wyjechałem późno, załatwianie roweru, inne sprawy, chwilę zeszło. Pogoda na rower extra, około 18 stopni, niebo niebieskie ale sporo chmur, które wbrew pozorom okazują się całkiem przydatne chroniąc przed podzwrotnikowym słońcem. Pierwsze kilometry przez miasto nieciekawe, mocno wieje, głowy nie urywa ale przeszkadza. Szybko pojawiają się wzniesienia. Jadę w kierunku Ayaguares, cały czas po dobrym asfalcie i pod górę. Da się jechać, nie jest źle. Widoczki owszem fajne ale czekam na jeszcze lepsze. Ciągle podjazd, startowałem z poziomu morza, a teraz już przekraczam 500 metrów. Wokół wypalone słońcem góry, wierzchołki skaliste, pełne wysokich turni. Za moimi plecami Ocean Atlantycki. Nie ma co ściemniać, być tutaj, w takich okolicznościach to piękna sprawa.



Wspinam się dalej, co chwilę mijają mnie wręcz tabuny szosowców zjeżdżających w dół. Pędzą nachyleni nad kierownicą widząc tylko przednio koło i kilka metrów drogi przed sobą. Tymczasem ja docieram na szczyt wzniesienia, w dole majaczy już wioska, do której zmierzam. Przede mną zjazd. I to jaki ! Tego się nie da opisać, droga wąska, z jednej strony skała, z drugiej strony urwisko, nachylenie takie, że rower nabiera momentalnie prędkości. Zakręty tak ciasne, że nawet na rowerze trudno się złożyć. I taka jazda trwa dobrych kilka minut, aż zaczyna wręcz nudzić. Na dole przejeżdżam koroną zapory i zaczynam terenową część wycieczki.

Wjeżdżam teraz do Grand Canyon. To bardzo popularne miejsce wśród osobników ujeżdżających MTB na Gran Canarii. Droga jest szutrowa, pełna kamieni, na kolarce nie przejedzie. Wielki Kanion - tak brzmi jego nazwa. Nigdy nie jechałem kanionem ale trzeba powiedzieć, że jazda tutaj robi wrażenie. Droga wije się zakosami trawersując potężne góry. Co ciekawe nie są one takie wysokie, ale wrażenie robią ogromne. Jak to na trawersach bywa sporo podjazdów i zjazdów ale nie jakichś specjalnie ciężkich i długich.



Ciągnie się to trochę i mija druga godzina jazdy gdy wyskakuję na szosę w oklicach Fatagi. Tutaj już inaczej niż na wybrzeżu. Więcej zielonych roślinek, palmy nie takie uschnięte, zresztą jest ich tutaj mnóstwo. Wzdłuż drogi plantacje pomarańczy, pobocze zasłane owocami, które spadły z drzewek i stoczyły się w doł. Podoba mi się tutaj, jest zielono i pięknie. Sama Fataga to maleńka miejscowość, popularna wśród turystów ale bardzo spokojna. Szybko mijam miasteczko, a to co widzę dalej odbieram jak uderzenie pałką w łeb. Droga szaleje, jak na doni widać co czeka mnie przez najbliższe kilometry.

Wije się serpentynami i dociera wysoko w górę na szczyt gdzie czają się ciemne chmury. Widać jadące samochody, pojawiają się i znikają za kolejnymi serpentynami. Tych na górze prawie nie sposób uchwycić okiem, tylko jakiś refleks świetlny i ruch pozwala dostrzec, że tam coś jest.

Kończy się zabawa, robi się ciężko chociaż trzeba powiedzieć, że nie extremalnie. Jednak serpentyny pozwalają na w miarę swobodną jazdę. Jeśli przedtem mijałem tabuny szosowców to teraz to wręcz stada. Zjeżdżają w dół wyprzedzając samochody. Wszyscy ubrani w kurtki kolarskie, łopoczą głośno na wietrze i szybko znikają w dole.



Docieram na szczyt, chmury nadal mają tu punkt zborny, ale w wyższych partiach gór widzę, że jest jeszcze gorzej. Zjazd stąd to bajka. Szerszy i nie tak niebezpieczny, w końcu mogę puścić wodze fantazji. Odbijam w stronę Santa Lucia. Jeśli chwilę temu było pięknie to teraz jest cudownie. Droga delikatnie opada, dokręcam lekko i lecę bez wysiłku ponad 4 dychy. Bajka, bajka, bajka. Tak mi się to spodobało, że przejechałem kolejny zjazd. Wracam się kawałek i szukam drogi, którą mam wrócić do domu. Jest - nie wygląda ciekawie. Pokryta czerwonym pyłem, prowadzi ku krawędziom wysokich gór i znika gdzieś na ich stokach. Z żalem patrzę na drogę, którą leciałem pięć dyszek i trochę bez przekonania wjeżdżam w teren.



I właśnie tutaj zaczyna się prawdziwa jazda. Nie ukrywam, że długo żałowałem tego asfalciku w dół ale teraz siedząc w domu micha mi się cieszy, że zdeydowałem się ma jazdę terenową trasę. Było ciężko, cały czas trawersy stokami potężnych gór. Tutaj pojecie "droga boczna" nabiera zupełnie innego znaczenie i należy bardzo ostrożnie do tego podchodzić. Pojęcie skrótu nie istnieje. Z tyły przejechany szlak, z przodu wielka niewiadoma. Z prawej niebosiężna góra, z lewej ogromny kanion. Mam wrażenie, że Grand Canyon, którym jechałem jakiś czas temu nawet do pięt nie urasta temu tutaj. Niby niedaleko widzę dasfalcik, którego tak było mi żal. Naprawdę w lini prostej pewnie nie dalej jak 1 - 1, 5 km. Ale dzieli mnie od niego ogromna rozpadlina, głęboka na co najmniej 300-400 metrów. Nie ma tutaj skrótów. Mogę jedynie wrócić albo jechac dalej. Oczywiście cały czas bezludzie, droga wznosi sie i opada. Trzeba uważać bo luźny żwir bywa bardzo zdradziecki, a trafiają się również miejsca pokryte sypiącymi się z góry sporymi kamieniami. Nie szarżuję tutaj, jestem sam, trzeba uważać, a pomimo tego przeżywam kilka niebezpiecznych momentów. Kilka technicznych fragmentów, ale genaralnie do przejechanie dla każdego.



Jestem już zmęczony, picie mi się kończy, końca nie widać. Za kolejnymi trawersami pojawiają się następnę, za kolejną górą wyrasta inna, wcale nie nie mniejsza.
Nie ma jednak alternatywy, trochę podkręcam tempo, a po kolejnym rozczarowaniu gdy na górze widac następne góry jestem już trochę zirytowany. Zjazdy pokonuję szybciej i znów robi się nieciekawie gdy podbija mi przednie koło na jakimś kamieniu. Jakoś się ratuję jednak i napieram dalej. W końcu za którymś tam zakrętem widzę ocean i miasto. To Sardina, wydaje sie, że wystarczy tylko zjechać ale mija jeszcze sporo czasu gdy w końcu widzę ją na końcu drogi, którą jadę. Szybki zjazd i wjezdżam na asfalt. Zwiększam uwagę co by nie wpakowac się na autostradę i szcześliwie laduję na drodze do Playa del Ingles. Fortuna wynagradza mi teraz moją irytację i wspomaga wiatrem w plecy. Jedzie się wspaniale, sporo poprawiam swoją srednią na tym odcinku i dosyć mocno zmęczony docieram do hotelu.

Jak na pierwszy dzień jazdy i tzw. rozpoznanie zafundowałem sobie całkiem solidną dawkę kilometrów i zmęczenia. Ale było cudownie. Jutro jak pogoda dopisze planuję zaatakować najwższy szczyt Gran Canarii - Pico de las Nieves.


  • DST 84.69km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:34
  • VAVG 18.55km/h
  • HRmax 171 ( 94%)
  • HRavg 142 ( 78%)
  • Kalorie 3421kcal
  • Podjazdy 1992m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl