Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2011
Dystans całkowity: | 1290.39 km (w terenie 296.00 km; 22.94%) |
Czas w ruchu: | 56:22 |
Średnia prędkość: | 22.89 km/h |
Suma podjazdów: | 12997 m |
Maks. tętno maksymalne: | 179 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 162 (89 %) |
Suma kalorii: | 48144 kcal |
Liczba aktywności: | 21 |
Średnio na aktywność: | 61.45 km i 2h 41m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 31 maja 2011
Kategoria Trening
Zakrzówek z Bartkiem.
Trening z Bartkiem Janowskim. Miałem nie jechać ale nie za bardzo chciało mi się samemu jeździć i w końcu wylądowałem na Błoniach.
Dzisiaj polecieliśmy na Zakrzówek gdzie rozkminialiśmy ciekawe zjazdy.
Pierwszy poszedł spoko. Wąska i stromy rynna z małym uskokiem i mocnym zakrętem w dolnej części wyglądała poważanie ale poszła gładko i nie pozostawiła po sobie jakichś specjalnych wrażeń.
Za to ten drugi to już wyższa szkoła jazdy. Stroma ściana, w połowie solidny głaz, a za nim jakiś 20-30 uskok. Nie przepadam za chwilami gdy przednie koło odrywa się od podłoża. Chłopaki zjeżdżali ale ja sobie odpuściłem dzisiaj. Byłem na fullu, który pozwala na łatwiejsze pokonanie takich przeszkód, ale to nie jest startowy rower, nie mam go tak opanowanego i paradoksalnie właśnie to nie puściło mojej psychy na ten zjazd.
Dzisiaj polecieliśmy na Zakrzówek gdzie rozkminialiśmy ciekawe zjazdy.
Pierwszy poszedł spoko. Wąska i stromy rynna z małym uskokiem i mocnym zakrętem w dolnej części wyglądała poważanie ale poszła gładko i nie pozostawiła po sobie jakichś specjalnych wrażeń.
Za to ten drugi to już wyższa szkoła jazdy. Stroma ściana, w połowie solidny głaz, a za nim jakiś 20-30 uskok. Nie przepadam za chwilami gdy przednie koło odrywa się od podłoża. Chłopaki zjeżdżali ale ja sobie odpuściłem dzisiaj. Byłem na fullu, który pozwala na łatwiejsze pokonanie takich przeszkód, ale to nie jest startowy rower, nie mam go tak opanowanego i paradoksalnie właśnie to nie puściło mojej psychy na ten zjazd.
- DST 40.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:00
- VAVG 20.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 30 maja 2011
Kategoria Trening
Las Wolski.
Nie ma co pisać. Plaża.
- DST 34.36km
- Teren 15.00km
- Czas 01:59
- VAVG 17.32km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 157 ( 86%)
- HRavg 114 ( 62%)
- Kalorie 1631kcal
- Podjazdy 477m
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 maja 2011
Kategoria Zawody
Powerade Marathon - Krynica. Dr Jekyll i Mr Hyde :)
Takiego startu jeszcze nie przeżyłem. Wszyscy straszyli pogodą, było wiadome, że deszczu nie unikniemy, no ale w to co się stało, to trudno nawet uwierzyć. Sygnał startu i dosłownie ściana deszczu. Jak na zawołanie, jak na sygnał dosłownie.
Psycha mi siadła w sekundzie. No bo jeśli teraz tak pucuje to co będzie dalej na trasie. Jak zachowa się organizm ubrany w mokre ciuchy gdy minie startowe podniecenie i zacznie się kilkugodzinne tyranie. Ciepło nie jest, liczyłem się z opadami i ubrałem odpowiednio, ale nie zakładałem, że już na starcie niebo potraktuje nas wiadrami wody. Jak zachowa się sprzęt? Strugi wody płynące ulicą penetrują napęd i bez emocji wypłukują pieczołowicie nakładany wczoraj smar. Okulary moment parują i już na pierwszym podjeździe trzeba je ściągać aby coś zobaczyć. No i w końcu co jest ze mną??!! Dlaczego te nogi nie chcą kręcić, dlaczego tętno nie może wznieść się ponad 160 uderzeń. Dlaczego wlokę się jak żółw?
Taki fatalny początek, a jak się okazało później w miarę upływu czasu było jeszcze gorzej. Zdobywamy pierwszą górkę, jakiś zjeździk, kolarz przede mną omija jakąś dziurę. Ja już nie mam czasu, próbuję poderwać przednie koło ale już za późno i czuję jak przód roweru leci w otchłań. Takiego lotu jeszcze nie zaliczyłem. To było jakoś tak, że najpierw poszybowałem w górę, gdy stopy miałem na wysokości kierownicy moje ciało zaczęło posuwać się do przodu i przeżyłem chwilę jakich wiele przeżył Adam Małysz. Może rekordu świata nie zrobiłem ale obstawiam, że rekord tej dziury należy do mnie.
Pozbierałem się jakoś i gonitwa za rywalami. Pierwsze zjazdy pokonuję dosyć zachowawczo. Tak wychwalane przeze mnie Rocket Rony spisują się nieźle ale na mokre korzenie nawet one nie poradzą. Szybko zaczynają się problemy z napędem. Młynek z przodu zaciąga okropnie, w zasadzie jestem pozbawiony jazdy na nim. Nadal nie mogę dogadać się z własnym organizmem i pomimo prób mocniejszej jazdy nic z tego nie wychodzi. Robimy bardzo stromy zjazd po błotnistym stoku. Jest bardzo stromo, kawałek zjeżdżam ale nie trwa to długo, drobny błąd i leżę na boku. Ludzie próbują zjeżdżać, z podobnym skutkiem, jedni dłużej, inni krócej ale generalnie kończy to się glebami.
Potem długi zjazd okropnie kamienistą drogą. Pomimo dobrego amorka mam wrażenie jak gdybym jechał na sztywniaku. Ręce zdają się już eksplodować. Dochodzi do sprzężenie zwrotnego. Trudno mi operować hamulcem gdyż raz, że dłonie odmawiają wspołpracy, a dwa, że takie wibracje, że strach oderwać choćby jeden palec od chwytów. Nie hamuję więc jadę coraz szybciej. Zaczyna pojawiać się panika. JADĘ ZA SZYBKO!! ZARAZ WYKROCHMALĘ .
Jakoś jednak wracam do świata żywych. Docieramy do asfaltu, a kawałek dalej zaczyna się podjazd na Jaworzynę. Jechałem tędy już kilka razy i wiem co można się po nim spodziewać. Mozolna i długa wspinaczka do góry. Gdzieś z przodu dostrzegam Spootnicka i to pierwszy pozytywny sygnał. Za to z napędu dochodzą same negatywne. Ktoś mnie wyprzedza i pyta się jaka kategoria jestem. Mówię jak jest, okazuje się, że to Wojtek Kozłowski. Też M4, chwilę gadamy i jedziemy razem. Jedzie w moim tempie więc nie jest źle. Muszę się go trzymać, być może między nami rozegra się walka o pudło.
Niestety robi się coraz stromiej. Młynek zaciąga okropnie, Wojtek odjeżdża i coraz trudniej mi go dogonić po szarpaniu się ze sprzętem. W końcu podejmuję strategiczną decycję. Muszę mieć młynek, jadę dystans giga. Do mety pozostało 50 km, nawet jeśli teraz wyjadę te stromizny na średniej tarczy to później zapłacą za to srogą cenę. Mam szmatkę, czyszczę łańcuch, a następnie obficie traktuję go smarem. W międzyczasie mija mnie kilkunastu kolarzy. Gdy kończę właśnie przejeżdża Justyna Frączek. To dowód na to, że naprawdę jest kiepsko dzisiaj. Justyna dobrze jeździ ale ja jednak facet jestem i powinienem być już kilka km z przodu. Potem za plecami słyszę znajomy głos Szbikera.
No nic, jedziemy dalej. Smarowanie pomogło, dalsza cześć podjazdu mija jako tako. Coś jak by mnie przetkało. W końcu pomału zaczynam wyprzedzać. Trauma z początku jak by mija i wraca znajome uczucie gdy pedały zdają się być jakieś miękkie takie. Wiadomo, gardło piecze od oddechu, mięśnie bolą, puls skacze ale cała ta ludzka machineria posuwa się do przodu. Wolno ale skutecznie.
Zjazd do Wierchomli, tam przy drodze stoi Maciu i pyta o telefon. Nie pomogę mu niestety. Wyprzedzam kogoś w koszulce bikestats. To jpbike, czasem zaglądam na jego blog rowerowy. Dłuższy kawałek asfaltu wykorzystuję na przemyślenia. Kiepsko dzisiaj jest, pewnie rywale daleko z przodu. Może chociaż powalczę z Wojtkiem. Jechał moim tempem, na smarowanie straciłem ze 2-3 minuty. Do mety jeszcze kawałek, jest szansa go dogonić tym bardziej, że jakoś się rozkręciłem. Muszę go dogonić. Zbyt często jechałem maratony gdzie przegrywałem o sekundy czołowe miejsca.
Za Wierchomlą zaczyna się bardzo długi podjazd. Najpierw kawałek asfaltu, potem szutrówka, dalej jedzie się glinianką aż w końcu posuwamy się w górę wąskimi ścieżkami. Ten podjazd zdaje się nie mieć końca. Do czego to doszło, czy kiedyś mogłem sądzić, że właśnie takie podjazdy staną się moim wybawieniem. Długie podjazdy to zmora maratończyków, wykańczają, wysysają siły. Ja też przeżywam tu ciężkie chwile ale ZACZYNAM JECHAĆ. Kolejne sylwetki kolarzy zbliżają się do mnie, potem pojawiają z boku, w końcu zostają za plecami. Mijam Erni-ege. Mówi do mnie, że gość z M4 jest z przodu. Widzę kilka metrów przed sobą znajomą sylwetkę.
Dojeżdżam, Wojtek się pyta - kto za mną? No ja - mówię.
Piotrek ? Tak ,odpowiadam. Obaj wiemy, że fajnie pogadać ale w końcu ścigamy się ze sobą. Jadę z tyłu, badam rywala. Doszedłem go, a to wiele mówi. Kilka minut wyczekiwania i w końcu decyzja. Wóz albo przewóz. Wojtek fajny gość, ale pora go zostawić na tyłach. Czekam na jakiś stromy fragment i daję ogień. Kilka minut jadę na maksa, łykam przy okazji kilka osób. Nie oglądam się za siebie. Tu nie chodzi o taktykę, mam siłę to trzeba dawać ile fabryka pozwala.
Podjazd ciągnie się nadal i pomału zaczynam odczuwać jego trudy. Znów problemy z młynkiem ale póki co nie decyduję się na ponowne smarowanie. Szkoda czasu. Lecimy teraz grzbietem. Gdzieś tutaj łączymy się z zawodnikami mega. Akurat jedzie Andy, kilka słów wzajemnej otuchy i jedziemy dalej. Teraz mijam Michała, który przyjmuje od stojącej obok mamy jakiś zestaw przetrwalnikowy
Dalej seria krótkich ale śliskich zjazdów, podjazd po stoku narciarskim i wypadamy w Krynicy. Pozostała nam jeszcze Góra Parkowa. Na bufecie Miki oferuje smarowanie łańcucha z czego skrzętnie korzystam. Opłaciło się bo chociaż Parkowa to nie Jaworzyna, to aby tam wjechać trzeba było pokonać kilka stromych ścianek. Bez młynka było by ciężko.
Z Góry Parkowej słynny zjazd. Atakuję go na rowerze, przesuwam się za siodełko, bardzo stromo i ślisko ale jakoś jadę. Z opisów na forum pamiętam, żeby jechać po prawej. Jakaś kobitka również krzyczy - jedź z prawej. Cóż z tego jak zniosło mnie na lewą stronę, na razie jakoś sobie radzę ale w końcu podejmuję próbę zmiany toru jazdy. To błąd - uślizg przedniego koła i leżę. Szybko się podrywam i zbiegam w dół. Teraz seria łatwiejszych ale też nieprzyjemnych zjazdów.
W końcu docieram do ostatniego. W dole widać już drogę wyłożoną kostką, kilka osób pokrzykuje i robi zdjęcia. Aby tam, dotrzeć muszę pokonać kilkumetrowy odcinek po korzeniach. Pasuje zrobić pokazówkę kibicom. Puszczam klamki hamulcowe i momentalnie nabieram prędkości. Korzenie prawie przelatuję, a na dole z przerażeniem dostrzegam przed sobą betonowy murek. Obok kilka schodków prowadzących na drogę.
Aż mi trudno teraz uwierzyć jak szybko wtedy myślałem. Tyle opcji przewinęło się przez moją głowę.
1- wpadam na murek z pełną prędkością. Sprawa oczywista. Nie będzie czego zbierać
2- podejmuję próbę wjechania na schody. Jeśli się nie uda to patrz pkt 1, jeśli się uda i nawet jakoś zeskoczę z tych schodów to wyląduję na przeciwległym murze i będzie niewiele lepiej niż w punkcie 1
3- stosuję hamowanie awaryjne i kładę się na boku.
Byś może instynkt pokierował moimi poczynaniami bo wybrałem opcję trzecią i z impetem ląduję na lewym boku. Na szczęście sporo trawy i miękkie podłoże łagodzą ból upadku. Nie mam jakichś większych obrażeń i szybko wsiadam na rower. Na metę docieram już spokojnie ignorując sprinterów walczących ze mną na tych ostatnich metrach.
Podsumowując - ten maraton jechało dwóch Furmanów. Jeden leszcz, nie wierzący w swoje siły i ten drugi do którego przywykłem w tym roku. Dobrze, że to ułożyło się tak jak ułożyło i początek należał do pierwszego. Dzięki temu ten drugi mógł podciągnąć wynik i nadrobić starty z pierwszej części. Lekko nie było, miałem sporo chwil naprawdę kryzysowych. Pomimo tego jakoś się pozbierałem i bardzo się cieszę, że pomimo słabości udało się zająć miejsce na pudle. Tym bardziej się cieszę, że jechałem na 4 miejscu, wtedy o tym nie widziałem ale podświadomie czułem, że muszę się zmobilizować i dojść Wojtka Kozłowskiego, bo być może ktoś z nas stanie na tym upragnionym pudle. Udało się, ale sporo mnie to kosztowało.
Co dalej? Sam nie wiem. Nie ukrywam, że zaczynam pomału pękać. Zabierzów, Iwonicz, Krynica kosztowały mnie sporo zdrowia. Na hasła deszcz i błoto przechodzą mnie ciarki. Za kilka dni maraton w Muszynie. Z jednej strony nie chce mi się, ale z drugiej jest szansa zmierzyć się z Krzyśkiem Gierczakiem. Będzie również Mariusz Sychowskie. To ścisła czołówka kategorii M4. Dobrze było by się sprawdzić. Wprawdzie forma jakoś zaczyna przeciekać przez palce, ale nie ma też tragedii.
Zobaczymy jeszcze co ze sprzętem. Póki co na bank zgubione okulary. Klocki pewnie do wymiany, za chwilę idę oblukać jak łożyska i inne sprawy. Finanse też są ważne, jeśli budżet nie puści to sorry Winnetou :)
__________
Psycha mi siadła w sekundzie. No bo jeśli teraz tak pucuje to co będzie dalej na trasie. Jak zachowa się organizm ubrany w mokre ciuchy gdy minie startowe podniecenie i zacznie się kilkugodzinne tyranie. Ciepło nie jest, liczyłem się z opadami i ubrałem odpowiednio, ale nie zakładałem, że już na starcie niebo potraktuje nas wiadrami wody. Jak zachowa się sprzęt? Strugi wody płynące ulicą penetrują napęd i bez emocji wypłukują pieczołowicie nakładany wczoraj smar. Okulary moment parują i już na pierwszym podjeździe trzeba je ściągać aby coś zobaczyć. No i w końcu co jest ze mną??!! Dlaczego te nogi nie chcą kręcić, dlaczego tętno nie może wznieść się ponad 160 uderzeń. Dlaczego wlokę się jak żółw?
Taki fatalny początek, a jak się okazało później w miarę upływu czasu było jeszcze gorzej. Zdobywamy pierwszą górkę, jakiś zjeździk, kolarz przede mną omija jakąś dziurę. Ja już nie mam czasu, próbuję poderwać przednie koło ale już za późno i czuję jak przód roweru leci w otchłań. Takiego lotu jeszcze nie zaliczyłem. To było jakoś tak, że najpierw poszybowałem w górę, gdy stopy miałem na wysokości kierownicy moje ciało zaczęło posuwać się do przodu i przeżyłem chwilę jakich wiele przeżył Adam Małysz. Może rekordu świata nie zrobiłem ale obstawiam, że rekord tej dziury należy do mnie.
Pozbierałem się jakoś i gonitwa za rywalami. Pierwsze zjazdy pokonuję dosyć zachowawczo. Tak wychwalane przeze mnie Rocket Rony spisują się nieźle ale na mokre korzenie nawet one nie poradzą. Szybko zaczynają się problemy z napędem. Młynek z przodu zaciąga okropnie, w zasadzie jestem pozbawiony jazdy na nim. Nadal nie mogę dogadać się z własnym organizmem i pomimo prób mocniejszej jazdy nic z tego nie wychodzi. Robimy bardzo stromy zjazd po błotnistym stoku. Jest bardzo stromo, kawałek zjeżdżam ale nie trwa to długo, drobny błąd i leżę na boku. Ludzie próbują zjeżdżać, z podobnym skutkiem, jedni dłużej, inni krócej ale generalnie kończy to się glebami.
Potem długi zjazd okropnie kamienistą drogą. Pomimo dobrego amorka mam wrażenie jak gdybym jechał na sztywniaku. Ręce zdają się już eksplodować. Dochodzi do sprzężenie zwrotnego. Trudno mi operować hamulcem gdyż raz, że dłonie odmawiają wspołpracy, a dwa, że takie wibracje, że strach oderwać choćby jeden palec od chwytów. Nie hamuję więc jadę coraz szybciej. Zaczyna pojawiać się panika. JADĘ ZA SZYBKO!! ZARAZ WYKROCHMALĘ .
Jakoś jednak wracam do świata żywych. Docieramy do asfaltu, a kawałek dalej zaczyna się podjazd na Jaworzynę. Jechałem tędy już kilka razy i wiem co można się po nim spodziewać. Mozolna i długa wspinaczka do góry. Gdzieś z przodu dostrzegam Spootnicka i to pierwszy pozytywny sygnał. Za to z napędu dochodzą same negatywne. Ktoś mnie wyprzedza i pyta się jaka kategoria jestem. Mówię jak jest, okazuje się, że to Wojtek Kozłowski. Też M4, chwilę gadamy i jedziemy razem. Jedzie w moim tempie więc nie jest źle. Muszę się go trzymać, być może między nami rozegra się walka o pudło.
Niestety robi się coraz stromiej. Młynek zaciąga okropnie, Wojtek odjeżdża i coraz trudniej mi go dogonić po szarpaniu się ze sprzętem. W końcu podejmuję strategiczną decycję. Muszę mieć młynek, jadę dystans giga. Do mety pozostało 50 km, nawet jeśli teraz wyjadę te stromizny na średniej tarczy to później zapłacą za to srogą cenę. Mam szmatkę, czyszczę łańcuch, a następnie obficie traktuję go smarem. W międzyczasie mija mnie kilkunastu kolarzy. Gdy kończę właśnie przejeżdża Justyna Frączek. To dowód na to, że naprawdę jest kiepsko dzisiaj. Justyna dobrze jeździ ale ja jednak facet jestem i powinienem być już kilka km z przodu. Potem za plecami słyszę znajomy głos Szbikera.
No nic, jedziemy dalej. Smarowanie pomogło, dalsza cześć podjazdu mija jako tako. Coś jak by mnie przetkało. W końcu pomału zaczynam wyprzedzać. Trauma z początku jak by mija i wraca znajome uczucie gdy pedały zdają się być jakieś miękkie takie. Wiadomo, gardło piecze od oddechu, mięśnie bolą, puls skacze ale cała ta ludzka machineria posuwa się do przodu. Wolno ale skutecznie.
Zjazd do Wierchomli, tam przy drodze stoi Maciu i pyta o telefon. Nie pomogę mu niestety. Wyprzedzam kogoś w koszulce bikestats. To jpbike, czasem zaglądam na jego blog rowerowy. Dłuższy kawałek asfaltu wykorzystuję na przemyślenia. Kiepsko dzisiaj jest, pewnie rywale daleko z przodu. Może chociaż powalczę z Wojtkiem. Jechał moim tempem, na smarowanie straciłem ze 2-3 minuty. Do mety jeszcze kawałek, jest szansa go dogonić tym bardziej, że jakoś się rozkręciłem. Muszę go dogonić. Zbyt często jechałem maratony gdzie przegrywałem o sekundy czołowe miejsca.
Za Wierchomlą zaczyna się bardzo długi podjazd. Najpierw kawałek asfaltu, potem szutrówka, dalej jedzie się glinianką aż w końcu posuwamy się w górę wąskimi ścieżkami. Ten podjazd zdaje się nie mieć końca. Do czego to doszło, czy kiedyś mogłem sądzić, że właśnie takie podjazdy staną się moim wybawieniem. Długie podjazdy to zmora maratończyków, wykańczają, wysysają siły. Ja też przeżywam tu ciężkie chwile ale ZACZYNAM JECHAĆ. Kolejne sylwetki kolarzy zbliżają się do mnie, potem pojawiają z boku, w końcu zostają za plecami. Mijam Erni-ege. Mówi do mnie, że gość z M4 jest z przodu. Widzę kilka metrów przed sobą znajomą sylwetkę.
Dojeżdżam, Wojtek się pyta - kto za mną? No ja - mówię.
Piotrek ? Tak ,odpowiadam. Obaj wiemy, że fajnie pogadać ale w końcu ścigamy się ze sobą. Jadę z tyłu, badam rywala. Doszedłem go, a to wiele mówi. Kilka minut wyczekiwania i w końcu decyzja. Wóz albo przewóz. Wojtek fajny gość, ale pora go zostawić na tyłach. Czekam na jakiś stromy fragment i daję ogień. Kilka minut jadę na maksa, łykam przy okazji kilka osób. Nie oglądam się za siebie. Tu nie chodzi o taktykę, mam siłę to trzeba dawać ile fabryka pozwala.
Podjazd ciągnie się nadal i pomału zaczynam odczuwać jego trudy. Znów problemy z młynkiem ale póki co nie decyduję się na ponowne smarowanie. Szkoda czasu. Lecimy teraz grzbietem. Gdzieś tutaj łączymy się z zawodnikami mega. Akurat jedzie Andy, kilka słów wzajemnej otuchy i jedziemy dalej. Teraz mijam Michała, który przyjmuje od stojącej obok mamy jakiś zestaw przetrwalnikowy
Dalej seria krótkich ale śliskich zjazdów, podjazd po stoku narciarskim i wypadamy w Krynicy. Pozostała nam jeszcze Góra Parkowa. Na bufecie Miki oferuje smarowanie łańcucha z czego skrzętnie korzystam. Opłaciło się bo chociaż Parkowa to nie Jaworzyna, to aby tam wjechać trzeba było pokonać kilka stromych ścianek. Bez młynka było by ciężko.
Z Góry Parkowej słynny zjazd. Atakuję go na rowerze, przesuwam się za siodełko, bardzo stromo i ślisko ale jakoś jadę. Z opisów na forum pamiętam, żeby jechać po prawej. Jakaś kobitka również krzyczy - jedź z prawej. Cóż z tego jak zniosło mnie na lewą stronę, na razie jakoś sobie radzę ale w końcu podejmuję próbę zmiany toru jazdy. To błąd - uślizg przedniego koła i leżę. Szybko się podrywam i zbiegam w dół. Teraz seria łatwiejszych ale też nieprzyjemnych zjazdów.
W końcu docieram do ostatniego. W dole widać już drogę wyłożoną kostką, kilka osób pokrzykuje i robi zdjęcia. Aby tam, dotrzeć muszę pokonać kilkumetrowy odcinek po korzeniach. Pasuje zrobić pokazówkę kibicom. Puszczam klamki hamulcowe i momentalnie nabieram prędkości. Korzenie prawie przelatuję, a na dole z przerażeniem dostrzegam przed sobą betonowy murek. Obok kilka schodków prowadzących na drogę.
Aż mi trudno teraz uwierzyć jak szybko wtedy myślałem. Tyle opcji przewinęło się przez moją głowę.
1- wpadam na murek z pełną prędkością. Sprawa oczywista. Nie będzie czego zbierać
2- podejmuję próbę wjechania na schody. Jeśli się nie uda to patrz pkt 1, jeśli się uda i nawet jakoś zeskoczę z tych schodów to wyląduję na przeciwległym murze i będzie niewiele lepiej niż w punkcie 1
3- stosuję hamowanie awaryjne i kładę się na boku.
Byś może instynkt pokierował moimi poczynaniami bo wybrałem opcję trzecią i z impetem ląduję na lewym boku. Na szczęście sporo trawy i miękkie podłoże łagodzą ból upadku. Nie mam jakichś większych obrażeń i szybko wsiadam na rower. Na metę docieram już spokojnie ignorując sprinterów walczących ze mną na tych ostatnich metrach.
Podsumowując - ten maraton jechało dwóch Furmanów. Jeden leszcz, nie wierzący w swoje siły i ten drugi do którego przywykłem w tym roku. Dobrze, że to ułożyło się tak jak ułożyło i początek należał do pierwszego. Dzięki temu ten drugi mógł podciągnąć wynik i nadrobić starty z pierwszej części. Lekko nie było, miałem sporo chwil naprawdę kryzysowych. Pomimo tego jakoś się pozbierałem i bardzo się cieszę, że pomimo słabości udało się zająć miejsce na pudle. Tym bardziej się cieszę, że jechałem na 4 miejscu, wtedy o tym nie widziałem ale podświadomie czułem, że muszę się zmobilizować i dojść Wojtka Kozłowskiego, bo być może ktoś z nas stanie na tym upragnionym pudle. Udało się, ale sporo mnie to kosztowało.
Co dalej? Sam nie wiem. Nie ukrywam, że zaczynam pomału pękać. Zabierzów, Iwonicz, Krynica kosztowały mnie sporo zdrowia. Na hasła deszcz i błoto przechodzą mnie ciarki. Za kilka dni maraton w Muszynie. Z jednej strony nie chce mi się, ale z drugiej jest szansa zmierzyć się z Krzyśkiem Gierczakiem. Będzie również Mariusz Sychowskie. To ścisła czołówka kategorii M4. Dobrze było by się sprawdzić. Wprawdzie forma jakoś zaczyna przeciekać przez palce, ale nie ma też tragedii.
Zobaczymy jeszcze co ze sprzętem. Póki co na bank zgubione okulary. Klocki pewnie do wymiany, za chwilę idę oblukać jak łożyska i inne sprawy. Finanse też są ważne, jeśli budżet nie puści to sorry Winnetou :)
__________
- DST 67.53km
- Teren 60.00km
- Czas 04:57
- VAVG 13.64km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 166 ( 91%)
- HRavg 147 ( 81%)
- Kalorie 4155kcal
- Podjazdy 2405m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 26 maja 2011
Kategoria Trening
Tlenik.
Tlenik sobie zrobiłem. Tylko podjazd w Rybnej poleciałem mocniej, reszta to w zasadzie plaża. Jutro może jakieś godzinne rege, no i w sobotę rzeźnia.
Maraton w Krynicy, nie ukrywam, że czuję respekt przed takimi startami. Gorzej, że jakoś nie bardzo mi się chce jechać. No ale może jak pójdzie start i adrenalinka będzie buzować w krwioobiegu to wszystko wróci do normy.
Maraton w Krynicy, nie ukrywam, że czuję respekt przed takimi startami. Gorzej, że jakoś nie bardzo mi się chce jechać. No ale może jak pójdzie start i adrenalinka będzie buzować w krwioobiegu to wszystko wróci do normy.
- DST 69.57km
- Czas 02:33
- VAVG 27.28km/h
- Temperatura 17.0°C
- HRmax 165 ( 91%)
- HRavg 123 ( 67%)
- Kalorie 2599kcal
- Podjazdy 241m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 25 maja 2011
Kategoria Trening
W końcu ten Chełm.
Wybierałem się na Chełm już kilka razy. Raz nie wyszło, drugi raz nie wyszło. No i w końcu dzisiaj się udało. Środa to ostatni dzień na jakiś mocniejszy trening. Wyjazd w górki to dobra opcja, czy chcę czy nie chcę na podjazdach robi się interwały :)
Do Myślenic jechałem dosyć mocno. Dobrze, że rękawki wziąłem bo chłodno trochę i szybko je zakładałem. Sam podjazd na Chełm, a raczej Talagówkę zajął mi 16 minut 49 sekund. Nie jechałem w trupa ale nie opieprzałem się też na młynku i starałem się sprawnie pokonać ten podjazd. Na górze chwila odpoczynku i nazad. Zjazd bardzo niebezpieczny. Pełno żwiru na drodze, dziury, nierówności. Na kolarce wolałem nie szaleć na zjechałem go bardzo ostrożnie.
Powrót zrobiłem tą samą drogą, musiałem szybko do domu dotrzeć.
Średnie tętno może nie jakieś specjalnie wysokie ale ten trening naprawdę dał mi w kość. Dziwne bo już drugi przypadek mam gdy pulsometr świruje i pokazuje jakąś kosmiczną wartość. Gdzieś tam w okolicy 20 km pokazuje się 190. Hmm..nie pamiętam żebym aż tak mocno leciał, zresztą to niemożliwe bo takich wartości tętna chyba w życiu nie osiągałem :)
Do Myślenic jechałem dosyć mocno. Dobrze, że rękawki wziąłem bo chłodno trochę i szybko je zakładałem. Sam podjazd na Chełm, a raczej Talagówkę zajął mi 16 minut 49 sekund. Nie jechałem w trupa ale nie opieprzałem się też na młynku i starałem się sprawnie pokonać ten podjazd. Na górze chwila odpoczynku i nazad. Zjazd bardzo niebezpieczny. Pełno żwiru na drodze, dziury, nierówności. Na kolarce wolałem nie szaleć na zjechałem go bardzo ostrożnie.
Powrót zrobiłem tą samą drogą, musiałem szybko do domu dotrzeć.
Średnie tętno może nie jakieś specjalnie wysokie ale ten trening naprawdę dał mi w kość. Dziwne bo już drugi przypadek mam gdy pulsometr świruje i pokazuje jakąś kosmiczną wartość. Gdzieś tam w okolicy 20 km pokazuje się 190. Hmm..nie pamiętam żebym aż tak mocno leciał, zresztą to niemożliwe bo takich wartości tętna chyba w życiu nie osiągałem :)
- DST 76.37km
- Czas 02:48
- VAVG 27.28km/h
- Temperatura 15.0°C
- HRmax 170 ( 93%)
- HRavg 127 ( 70%)
- Kalorie 3021kcal
- Podjazdy 886m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 24 maja 2011
Plaskato.
Miałem ochotę na dłuższy trening ale jak to bywa, wyskoczyło kilka spraw do załatwienia i dusza. No, ale może nawet dobrze bo trzeba coś dychnąć. Nie powiem bo zaczynam czuć w sobie te ostatnie starty.
- DST 53.82km
- Czas 01:48
- VAVG 29.90km/h
- Temperatura 20.0°C
- HRmax 170 ( 93%)
- HRavg 124 ( 68%)
- Kalorie 2205kcal
- Podjazdy 102m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 maja 2011
Kategoria Zawody
Cyklokarpaty - Iwonicz Zdrój - 5 minut od raju.
Po maratonie w Zabierzowie byłem okropnie zryty. W środę podjąłem próbę mocniejszego treningu ale to była tylko próba. Noga nie chciała kręcić wobec czego w zasadzie cały tydzień wyszedł mi regeneracyjny.
Stojąc na linii startu w Iwoniczu obserwowałem rywali. Nie dojechał Krzysiek Gierczak ale za to zobaczyłem Mariusza Sychowskiego z Nowego Sącza. To mocny zawodnik, przewaga psychologiczna była po jego stronie. W Maju zrobił mi łomot na Klasyku Beskidzkim, a ostatni raz udało mi się z nim wygrać na maratonie w Sanoku 2009. Z takich pobieżnych kalkulacji przedstartowych wychodziło, że pomiędzy nami rozegra się walka o zwycięstwo w kategorii M4. Ale to tylko kalkulacje gdyż zawsze istniała możliwość, że na zawody wpadnie ktoś mocny i pokaże nam jak jeździ się na rowerze.
Wobec powyższego plan był prosty. Po pierwsze primo, trzymać się Mariusza. Po drugie primo, jeśli uda się go wyprzedzić i urwać to jechać na 100% i zachować dobre tempo do końca.
Start w Iwoniczu jest bardzo ciężki. Pierwsze kilka km leci mocno pod górę. Najpierw serpentyny po asfalcie, potem szutrówka, kawałek terenu w lesie i w końcu mozolna wspinaczka po trawie. Słońce grzeje na całego, prędkość 4-5 km/h, brak chłodzącego wiaterku, organizm pracuje na pełnych obrotach. Jest gorąco i ciężko, w ustach moment robi się sucho, szybko zaczynam korzystać z bidonu.
Zgodnie z założeniami trzymam się Mariusza. Nie znam jego obecnych możliwości wobec czego przyjmuję strategię wyczekiwania na jego krok. Na szczycie wzniesienia jest kilka metrów przede mną. Gdy zaczyna się zjazd zatrzymuje się i coś grzebie przy łańcuchu. Przejeżdżam obok i szybko zjeżdżam w dół. Dosyć bystro w dół, droga dobra, leci się solidnie. Czuć swąd palonych klocków.
Wypadam na asfalt. Szybko robi się mały peletonik, który mocno ciągnie do przodu. Jedzie Łukasz Pudło, Sławek Skóra, LoveBeer. Chłopaki dają naprawdę mocno, ktoś tam wyraźnie ma ochotę rozerwać grupę i idzie kilka bardzo mocnych zmian ze zmianą kierunku jazdy. Do pierwszego większego podjazdu jedziemy jednak razem. Dopiero gdy nachylenie wzrasta zaczyna się to rwać. Ja odpuszczam, to dopiero początek jazdy, nie chcę się zakwasić, muszę utrzymać mocne ale równe tempo.
Z tyłu dojeżdża Sławek Skóra i razem pokonujemy dalszą część trasy. Nie ma jakichś wielkich gór ale nie jest łatwo. Kilka razy muszę młynek włączyć. Wykończają podjazdy po trawie. W słońcu, nierówna nawierzchnia, nie wiadomo czy jechać twardo czy miękko, muldy wybijają z rytmu, słońce przypieka. Fatalnie się jedzie. Z przodu majaczy jakaś koszulka. Wygląda, że to Łukasz Pudło z Jedlicza. Jechał w peletonie, który urwał mnie na podjeździe jakiś czas temu. Jak widać warto było odpuszczać bo szybko zbliżamy się do niego.
W trójkę pokonujemy dalszą część trasy do mety. Sławek jedzie mega i zaczyna pomału podkręcać tempo. Szybko zbliżamy się do mety. Na niebie gromadzą się chmury i zaczyna grzmieć. Pokonujemy krótką sekcję XC i przejeżdżamy obok mety gdzie znajduje się wjazd wjazd na drugą rundę. Sytuacja wygląda następująco. Za nami runda mega, w nogach 48 km i 2h 9 minut jazdy. Druga runda ma około 18 km. Zaczyna się bardzo stromym i trudnym podjazdem. Pełno korzenie, kamieni, ostro w górę. Grzmi coraz bardziej, wygląda na to, że nie unikniemy deszczu.
Po kilku minutach spadają pierwsze krople deszczu. Uderzając w suchą jak pieprz drogę wzbijają maleńkie grzybki. W miarę upływu czasu grzybki powstają większe i coraz częściej. Pioruny uderzają coraz bliżej. Kilka razy walnęło naprawdę blisko. Akurat pokonuję bardzo stromy podjazd, po nim jest kawałek jazdy po trawie i dalej dosyć trudny zjazd. Dojeżdżając tam czuję lekki niepokój gdyż moje Pythony nie radzą sobie w takich warunkach.
Pierwsze metry zjazdu i próby hamowania kończą się niepowodzeniem. Lepiej nie tykać się klamek hamulcowych bo to grozi glebą. Rower tańczy jak mu pasuje. Krótki trawers atakuję ze sporą prędkością będąc świadomym, że skończy to się glebą. I tak jest, rower kładzie się boku, a ja zaliczam solidny lot z lądowaniem w rowie. Zanim się wyzbierałem przebiega obok Łukasz.
Próbuję wsiąść na rower ale to nie jest łatwe. W końcu się udaje ale znów kolejna gleba. To są jaja. Po prostu zero przyczepności. Żeby chociaż jakiś kamień wystawał z tej drogi, oponki mogły by się chwycić i zapewnić jako-taką przyczepność. A tu nic, gruba warstwa mokrej gliny. Gdy w końcu docieram na dół nie jest lepiej. Po drodze jeszcze kilka mniej spektakularnych gleb ale teraz znów problem z jazdą do przodu. Rower moment łapie błoto, koła przestają się kręcić, pomimo kilkukrotnych prób czyszczenia kończy się tak, że chwytam za mostek i na smyka ciągną go za sobą. Waży pewnie ze 25 kg. Nie jest lekko.
Obok trasy stoi Łukasz, urwał hak. Do asfaltowej drogi mamy jakieś 100 metrów. To najdłuższe 100 metrów na tym maratonie. A raj był tak blisko. Wystarczyło być tu 5 minut wcześnie i mogło być zupełnie inaczej....
Na asfalcie dłuższa chwila czyszczenia roweru, rzut oka do tyłu. Czysto - wygląda na to, że wygram ten maraton. Do mety pozostało jakieś 5 km. Pokonuję je już samotnie. Nie podkręcam jakoś tempa, chcę już tylko dojechać w całości do mety. Ostatni kilometr prowadzi terenem. Słychać jakiś ryk silnika. Sprawa wyjaśnia się gdy wjeżdżam w las. Zakopany w błocie do połowy kół motor, a wokół niego kilku gości walczy i wyrwanie go z błota. Na razie nieskutecznie. Szukam jakiegoś obejścia, ktoś z tyłu krzyczy żebym bokiem szedł.
Pewnie Łukasz poradził sobie z przerzutką i napiera mocno do mety. Obchodzę zakopany motocykl i kątem oka dostrzegam sylwetkę z tyłu. TO NIE ŁUKASZ!
Doszedł mnie Mariusz. Panika! Czy ona 500 metrów przed metą przegram wygrany w zasadzie maraton? W głowie kłębią się myśli. Kto wyjdzie zwycięsko z tej psychologicznej wojny. Mentalnie to ja jestem na przegranej pozycji. Rywal pomimo awarii dogonił mnie po 2 godzinnym pościgu. Atuty są po jego stronie, skoro mnie dogonił ro znaczy, że jechał szybciej. Nieznacznie ale szybciej.
Z drugiej strony taka gonitwa musiała go kosztować sporo sił. Ja jechałem swoim rytmem, tymczasem on musiał cały czas gonić i podkręcać tempo. Musiałem zachować więcej sił.
Daję ogień, ściągam okulary, nie ma miejsca na żaden błąd. Końcówka wiedzie wspominaną już wcześniej sekcją XC. Pierwszy wydostałem się z błota i daje ile wlezie. Wpinam się w pedały, staję w blokach, blat już zapięty. Pokonuję ryzykownie drewniane pomosty. Jest wąsko, nie za bardzo jest gdzie wyprzedzić i w tym widzę swoją szansę. Z drugiej strony obawiam się zjazdów. Jest mokro i muszę uważać na stromych zjazdach. Ostry zakręt o 180 stopni, obracam głowę, nikogo nie ma z tyłu. To dobrze, pokonuję bezpiecznie ostatnie metry i jestem na mecie.
Wygrałem o 30 sekund. Trochę szczęście miałem ale jestem zadowolone ze swojej jazdy. Przyjechałem jako 7 zawodnik w klasyfikacji open, no i pierwszy w M4.
lekko nie było, dobrze jechałem, chociaż miałem wrażenie, że tydzień temu w Zabierzowie jechało mi się lepiej. Ale tam sprzyjała mi aura. Lubię i dobrze się czuję na technicznych zjazdach. Tutaj zjazdy polegały na zapylaniu w dół.
Za tydzień maraton w Krynicy. Nie ukrywam, że boję się tego startu. Nabrałem smaku na dobre wyniki. Forma niby jest ale Krynica będzie bardzo trudna. I kondycyjnie i technicznie. Nie będzie łatwo. Znów będzie bolało....
Stojąc na linii startu w Iwoniczu obserwowałem rywali. Nie dojechał Krzysiek Gierczak ale za to zobaczyłem Mariusza Sychowskiego z Nowego Sącza. To mocny zawodnik, przewaga psychologiczna była po jego stronie. W Maju zrobił mi łomot na Klasyku Beskidzkim, a ostatni raz udało mi się z nim wygrać na maratonie w Sanoku 2009. Z takich pobieżnych kalkulacji przedstartowych wychodziło, że pomiędzy nami rozegra się walka o zwycięstwo w kategorii M4. Ale to tylko kalkulacje gdyż zawsze istniała możliwość, że na zawody wpadnie ktoś mocny i pokaże nam jak jeździ się na rowerze.
Wobec powyższego plan był prosty. Po pierwsze primo, trzymać się Mariusza. Po drugie primo, jeśli uda się go wyprzedzić i urwać to jechać na 100% i zachować dobre tempo do końca.
Start w Iwoniczu jest bardzo ciężki. Pierwsze kilka km leci mocno pod górę. Najpierw serpentyny po asfalcie, potem szutrówka, kawałek terenu w lesie i w końcu mozolna wspinaczka po trawie. Słońce grzeje na całego, prędkość 4-5 km/h, brak chłodzącego wiaterku, organizm pracuje na pełnych obrotach. Jest gorąco i ciężko, w ustach moment robi się sucho, szybko zaczynam korzystać z bidonu.
Zgodnie z założeniami trzymam się Mariusza. Nie znam jego obecnych możliwości wobec czego przyjmuję strategię wyczekiwania na jego krok. Na szczycie wzniesienia jest kilka metrów przede mną. Gdy zaczyna się zjazd zatrzymuje się i coś grzebie przy łańcuchu. Przejeżdżam obok i szybko zjeżdżam w dół. Dosyć bystro w dół, droga dobra, leci się solidnie. Czuć swąd palonych klocków.
Wypadam na asfalt. Szybko robi się mały peletonik, który mocno ciągnie do przodu. Jedzie Łukasz Pudło, Sławek Skóra, LoveBeer. Chłopaki dają naprawdę mocno, ktoś tam wyraźnie ma ochotę rozerwać grupę i idzie kilka bardzo mocnych zmian ze zmianą kierunku jazdy. Do pierwszego większego podjazdu jedziemy jednak razem. Dopiero gdy nachylenie wzrasta zaczyna się to rwać. Ja odpuszczam, to dopiero początek jazdy, nie chcę się zakwasić, muszę utrzymać mocne ale równe tempo.
Z tyłu dojeżdża Sławek Skóra i razem pokonujemy dalszą część trasy. Nie ma jakichś wielkich gór ale nie jest łatwo. Kilka razy muszę młynek włączyć. Wykończają podjazdy po trawie. W słońcu, nierówna nawierzchnia, nie wiadomo czy jechać twardo czy miękko, muldy wybijają z rytmu, słońce przypieka. Fatalnie się jedzie. Z przodu majaczy jakaś koszulka. Wygląda, że to Łukasz Pudło z Jedlicza. Jechał w peletonie, który urwał mnie na podjeździe jakiś czas temu. Jak widać warto było odpuszczać bo szybko zbliżamy się do niego.
W trójkę pokonujemy dalszą część trasy do mety. Sławek jedzie mega i zaczyna pomału podkręcać tempo. Szybko zbliżamy się do mety. Na niebie gromadzą się chmury i zaczyna grzmieć. Pokonujemy krótką sekcję XC i przejeżdżamy obok mety gdzie znajduje się wjazd wjazd na drugą rundę. Sytuacja wygląda następująco. Za nami runda mega, w nogach 48 km i 2h 9 minut jazdy. Druga runda ma około 18 km. Zaczyna się bardzo stromym i trudnym podjazdem. Pełno korzenie, kamieni, ostro w górę. Grzmi coraz bardziej, wygląda na to, że nie unikniemy deszczu.
Po kilku minutach spadają pierwsze krople deszczu. Uderzając w suchą jak pieprz drogę wzbijają maleńkie grzybki. W miarę upływu czasu grzybki powstają większe i coraz częściej. Pioruny uderzają coraz bliżej. Kilka razy walnęło naprawdę blisko. Akurat pokonuję bardzo stromy podjazd, po nim jest kawałek jazdy po trawie i dalej dosyć trudny zjazd. Dojeżdżając tam czuję lekki niepokój gdyż moje Pythony nie radzą sobie w takich warunkach.
Pierwsze metry zjazdu i próby hamowania kończą się niepowodzeniem. Lepiej nie tykać się klamek hamulcowych bo to grozi glebą. Rower tańczy jak mu pasuje. Krótki trawers atakuję ze sporą prędkością będąc świadomym, że skończy to się glebą. I tak jest, rower kładzie się boku, a ja zaliczam solidny lot z lądowaniem w rowie. Zanim się wyzbierałem przebiega obok Łukasz.
Próbuję wsiąść na rower ale to nie jest łatwe. W końcu się udaje ale znów kolejna gleba. To są jaja. Po prostu zero przyczepności. Żeby chociaż jakiś kamień wystawał z tej drogi, oponki mogły by się chwycić i zapewnić jako-taką przyczepność. A tu nic, gruba warstwa mokrej gliny. Gdy w końcu docieram na dół nie jest lepiej. Po drodze jeszcze kilka mniej spektakularnych gleb ale teraz znów problem z jazdą do przodu. Rower moment łapie błoto, koła przestają się kręcić, pomimo kilkukrotnych prób czyszczenia kończy się tak, że chwytam za mostek i na smyka ciągną go za sobą. Waży pewnie ze 25 kg. Nie jest lekko.
Obok trasy stoi Łukasz, urwał hak. Do asfaltowej drogi mamy jakieś 100 metrów. To najdłuższe 100 metrów na tym maratonie. A raj był tak blisko. Wystarczyło być tu 5 minut wcześnie i mogło być zupełnie inaczej....
Na asfalcie dłuższa chwila czyszczenia roweru, rzut oka do tyłu. Czysto - wygląda na to, że wygram ten maraton. Do mety pozostało jakieś 5 km. Pokonuję je już samotnie. Nie podkręcam jakoś tempa, chcę już tylko dojechać w całości do mety. Ostatni kilometr prowadzi terenem. Słychać jakiś ryk silnika. Sprawa wyjaśnia się gdy wjeżdżam w las. Zakopany w błocie do połowy kół motor, a wokół niego kilku gości walczy i wyrwanie go z błota. Na razie nieskutecznie. Szukam jakiegoś obejścia, ktoś z tyłu krzyczy żebym bokiem szedł.
Pewnie Łukasz poradził sobie z przerzutką i napiera mocno do mety. Obchodzę zakopany motocykl i kątem oka dostrzegam sylwetkę z tyłu. TO NIE ŁUKASZ!
Doszedł mnie Mariusz. Panika! Czy ona 500 metrów przed metą przegram wygrany w zasadzie maraton? W głowie kłębią się myśli. Kto wyjdzie zwycięsko z tej psychologicznej wojny. Mentalnie to ja jestem na przegranej pozycji. Rywal pomimo awarii dogonił mnie po 2 godzinnym pościgu. Atuty są po jego stronie, skoro mnie dogonił ro znaczy, że jechał szybciej. Nieznacznie ale szybciej.
Z drugiej strony taka gonitwa musiała go kosztować sporo sił. Ja jechałem swoim rytmem, tymczasem on musiał cały czas gonić i podkręcać tempo. Musiałem zachować więcej sił.
Daję ogień, ściągam okulary, nie ma miejsca na żaden błąd. Końcówka wiedzie wspominaną już wcześniej sekcją XC. Pierwszy wydostałem się z błota i daje ile wlezie. Wpinam się w pedały, staję w blokach, blat już zapięty. Pokonuję ryzykownie drewniane pomosty. Jest wąsko, nie za bardzo jest gdzie wyprzedzić i w tym widzę swoją szansę. Z drugiej strony obawiam się zjazdów. Jest mokro i muszę uważać na stromych zjazdach. Ostry zakręt o 180 stopni, obracam głowę, nikogo nie ma z tyłu. To dobrze, pokonuję bezpiecznie ostatnie metry i jestem na mecie.
Wygrałem o 30 sekund. Trochę szczęście miałem ale jestem zadowolone ze swojej jazdy. Przyjechałem jako 7 zawodnik w klasyfikacji open, no i pierwszy w M4.
lekko nie było, dobrze jechałem, chociaż miałem wrażenie, że tydzień temu w Zabierzowie jechało mi się lepiej. Ale tam sprzyjała mi aura. Lubię i dobrze się czuję na technicznych zjazdach. Tutaj zjazdy polegały na zapylaniu w dół.
Za tydzień maraton w Krynicy. Nie ukrywam, że boję się tego startu. Nabrałem smaku na dobre wyniki. Forma niby jest ale Krynica będzie bardzo trudna. I kondycyjnie i technicznie. Nie będzie łatwo. Znów będzie bolało....
- DST 65.38km
- Teren 50.00km
- Czas 03:25
- VAVG 19.14km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 176 ( 97%)
- HRavg 159 ( 87%)
- Kalorie 3138kcal
- Podjazdy 1468m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 maja 2011
Kategoria Przejażdżka
Mało czasu.
Nie ma co pisać.
- DST 26.23km
- Teren 4.00km
- Czas 01:23
- VAVG 18.96km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 279m
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 maja 2011
Kategoria Różne
Interesy - miasto
Interesy. Miasto.
- DST 27.55km
- Czas 01:25
- VAVG 19.45km/h
- Temperatura 23.0°C
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 maja 2011
Kategoria Trening
Myślenice.
Miałem w planach wyjazd do Myślenic i podjazd na Chełm bo wstyd się przyznać ale jeszcze w tym roku tam nie byłem. Pogoda przyjemna, na krótko można było jechać. Warunki do jazdy super ale po pierwszych kilometrach poczułem, że dzisiaj nie jest dzień na góry. Strasznie słabo nogi się kręciły wobec czego zrewidowałem plany i mocnego treningu w górach zrobił się taki pagórkowaty lajcik.
W sumie fajnie było, cieplutko, suchutko, super widoczki, posiedziałem chwilę na rynku w Myślenicach, wygrzałem się w słoneczku i na lajciku wróciłem do Krakowa. Po drodze jeszcze spotykam Szbikera, chwilę my pogadali i tak zakończył się dla mnie ten trening. Niekiedy tak trzeba.
W sumie fajnie było, cieplutko, suchutko, super widoczki, posiedziałem chwilę na rynku w Myślenicach, wygrzałem się w słoneczku i na lajciku wróciłem do Krakowa. Po drodze jeszcze spotykam Szbikera, chwilę my pogadali i tak zakończył się dla mnie ten trening. Niekiedy tak trzeba.
- DST 72.20km
- Czas 02:44
- VAVG 26.41km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 159 ( 87%)
- HRavg 116 ( 64%)
- Kalorie 2675kcal
- Podjazdy 712m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze