Bałkańska Pętla - ósmy dzień - Koman - Bajram Curri - Dakovica - Peje - początek podjazdu na Cakor
Poranne pakowanie poszło sprawnie, wyprane ciuchy porządnie wysuszone, namiot podobnie, śniadanie przy stole i na ławeczkach z oparciem. Wypas na całego. Żegnamy się z naszym gospodarzem i ruszamy na zaporę.
Podjazd jest dosyć stromy, ale
spokojnie rozgrzewamy nogi i kręcimy bez pośpiechu. Mijamy budkę
ze strażnikiem. Pozdrawiamy się wzajemnie podniesieniem ręki. W
tunelu trzeba odpalić lampki bo dosyć długi fragment wiedzie w
całkowitej ciemności, a nawierzchnia bardzo kiepska i nie sposób
jechać na ślepo. Gdy docieramy do przystani jest tam jeszcze
spokojnie. Sadowimy się gdzieś z boku i obserwujemy tutejsze życie.
Wbrew pozorom okazuje się, że kwitnie ono tutaj na całego. Obsługa
promów, sklepu, baru to kilkanaście osób wśród których prym
wodzi dorodny młody człowiek o imieniu Marko. Wszędzie go pełno,
wszędzie go słychać i wszędzie go widać. Szczególnie upodobały
go sobie przybywające starsze pasażerki promu, z którymi Marko
pozuje do frywolnych fotek.
My również mamy zaszczyt
przyciągnięcia uwagi lokalnego playboya, który poświęca nam
kilka sekund, a gdy dowiaduje się, że jesteśmy Polakami cytuje
wierszyk – Dobra dobra to jest zupa z bobra, jeszcze lepsza zupa z
wieprza” i zadowolony odchodzi.
Tymczasem na przystani zaczyna się
robić tłoczno. W ciągu kilku minut przyjeżdżają kolejne
zapakowane do maxa busy. Za każdym razem wydaje się nam, że już
więcej osób tu się nie zmieści, a jednak przybywa ich z każdą
chwilą. Jaja się zaczynają dziać gdy z tunelu wyjeżdża autobus,
a z jego wnętrza wysypuje się prawdziwy tłum turystów. Atmosfera
zaczyna się robić gęsta bo choć do godziny odpłynięcia
pozostało 15 minut nic nie zwiastuje tego żeby miało to zaraz
nastąpić. Obsługa zaczyna się robić nerwowa, biegają tam i z
powrotem, krzyczą coś do siebie, wydzwaniają przez komórkę. Przy
brzegu stoi łupinka, którą wczoraj zdyskwalifikowaliśmy jako
prom. Okazuje się, że chyba się myliliśmy. Na razie nie wiemy co
robić, wszędzie wokół panuje chaos i bałagan. Ludzi coraz
więcej, wszyscy obładowani tobołami z towarami przeróżnej maści,
do cebuli po trzonki do łopaty.
W końcu przypływa jakaś solidniejsze
łódka i wołają nas z rowerami. Rowery wędrują na dach, ale
szybko je ściągają i pokazują nam żebyśmy przeszli na łupinkę.
Robi się coraz później, a tu wszystko nadal w proszku. Dzisiaj
sobota, a to chyba nie jest bez znaczenie. Podjeżdża grupa czeskich
motocyklistów, a za nimi jeszcze inni. Czesi widząc naszą łupinkę
długo się zastanawiają, rozmawiają ze sobą, nawet Marko poświęca
im kilka minut głośno coś objaśniając Pomimo tego Czesi kręcą
głowami patrząc na łódki, którymi miały by płynąć ich
motocykle. W końcu odpalają swoje maszyny i odjeżdżają z
powrotem. Tymczasem wypakowana do oporu pierwsza łódka odpływa od
brzegu. My odbijamy po kilkunastu minutach w swojej łupince. Każdy
dostaje po butelce piwa i rogalu 7-days. W sumie to nawet lepiej, że
płyniemy w łupince bo jest nas tutaj zaledwie kilka osób. Można
wybrać sobie wygodne miejsce, pospacerować po pokładzie, swobodnie
obserwować widoki. A jest co oglądać. Wysokie szczyty wyrastają
wprost z wody i wznoszą się kilkaset metrów ponad jej lustrem.
Atmosferę burzy albańska muzyka
wyjąca z głośnika. Coś okropnego jakie darcie i wycie. Nie jestem
w stanie odróżnić jednej piosenki od drugiej. Każda kolejna zlewa
się z poprzednią w jeden wielki jazgot łomoczący mi po głowie.
Dobrze, że szybko płynąca łódź oferuje podmuchu wiatru trochę
zagłuszające ten harmider. Nasza łódka już na brzegu nie
prezentowała się dobrze, teraz tylko utwierdza nas przy takiej
opinii. Pokład chociaż solidnie nadgnity i noszący ślady wielu
napraw nie przecieka, ale silnik już ledwo dyszy. Kilka razy krztusi
się i gaśnie. Albańskie polo daje wtedy tak głośno, że aż
skóra mi cierpnie. Chłopak wskakuje pod pokład, coś tam robi koło
starego diesla i na szczęście możemy płynąć dalej.
Przy brzegach, na stromo nachylonych
stokach widać sporo domów. Trudno powiedzieć jak ich mieszkańcy
docierają do reszty świata, ale jakoś sobie radzą bo można
poznać, że są zamieszkane. Kilka osób z naszej łódki wysiada
na wydawało by się przypadkowym brzegu na pustkowiu.
Łódka kieruje się w stronę stromego
i zarośniętego krzakami brzegu. Tutaj wysiada ojciec z synem.
Patrzę z niedowierzaniem jak wspinają się po stromym zboczu w
drodze do niczego. Wszędzie wokół dzikie i bezludne góry pokryte
kamiennymi gołoborzami. Aż trudno uwierzyć w to, że można tu
niedaleko mieszkać. Ale chyba tak jest, dwójka pasażerów odwraca
się i macha nam na pożegnanie rękami po czym odwracają się
wspinają dalej po stromym stoku.
Nasza podróż trwa jakieś 2,5
godziny. W Fierze wysiadamy na ląd i już na rowerach zmierzamy do
Bajram Curri. Do miasta jest krótki ale stromy podjazd. Zabudowa
jest dosyć mocno rozproszona i trudno zlokalizować jakieś jedno,
konkretne centrum. Zatrzymujemy się obok ulicznego stoiska z
owocami. Fundujemy sobie arbuza i konsumujemy na miejscu. Ludzie
bardzo mili. Jakiś Albańczyk widząc jak siadamy na schodach
podbiegł do nas, wskazał ręką na stojące obok krzesło, a potem
szybko przyniósł drugie aby po chwili zza węgła wytargać
plastikowy stolik. Widząc jak patrzymy na mapę podszedł i wyjaśnił
jak mam jechać dalej.
Wyjeżdżamy z miasta boczną drogą,
to okropnie zniszczona i dziurawa szutrówka, z ulgą wjeżdżamy na
gładki asfalt prowadzący do granicy z Kosowem. Aby tam dotrzeć
musimy przebić się przez graniczny grzbiet górki. Przełęcz nie
jest wysoka, a podjazd łagodny i przyjemny. Dwudniowa przygoda z
Albanią dobiega końca. Albania żegna nas ciemniejącym niebem i
odległymi grzmotami dochodzącymi z oddali. Granicę przekraczamy
szybko i sprawnie po czym zaczynamy długi zjazd do Kosowa. Tutaj
dopadają nas pierwsze opady, które na szczęście szybko
przechodzą. Tutejsze miasteczka są stoją dużo wyżej
cywilizacyjnie niż albańskie, trudno mi określić co jest tego
przyczyną ale widać to wyraźnie.
Do Peje docieramy już wieczorem. Nie
spędzamy tu wiele czasu, szybko wcinamy jakiegoś hamburgera i
kierujemy się w stronę przełęczy Cakor. To jedno z dwóch
głównych celów tego wyjazdy. O ile Sv Jura wpadła przy okazji bo
w sumie i tak przejeżdżaliśmy u jej podnóża to Cakor była
planowana z premedytacją. Cała trasa była tak kombinowana żeby z
Kosowa do Czarnogóry wjechać właśnie przez Cakor. Byłem do tego
stopnie zdecydowany, że świadomie pogodziłem się z ryzykiem jakie
nam tam zagrażało. Nie ma tam oficjalnego przejścia granicznego,
ale rowerzyści mogą przejechać zawdzięczając to informacjom od
innych bikerów, którym wcześnie ta sztuka już się udała.
Wyjazd z Peja trochę mnie zaskoczył
bo spodziewałem się jakiejś totalnie bocznej drogi, wąskiej i
pozbawionej zupełnie ruchu samochodowego. Tymczasem pierwsze
kilometry podjazdu to zatłoczona arteria zabudowana z obu stron
jakimiś ośrodkami i sanatoriami. Na szczęście widoki
rekompensowały tę niedogodność i są rewelka. Po wyjechaniu z
zabudowanego tereny czuć wysokie góry. Droga prowadzi głębokim
kanionem, strome ściany robią potężne wrażenie, niekiedy
przejeżdżamy pod skalnymi nawisami zakrywającymi prawie całą
drogę.
No ale nie za bardzo jest czas na
podziwianie widoków bo wychodzi kiszka z noclegiem. Już szarówka,
a tu nie za bardzo jest się gdzie rozbić. Do tego po burzy zrobiło
się zdecydowanie chłodniej i wszędzie panuje wilgoć. Podkręcamy
trochę tempo, w nadziei, że wyżej może będzie lepiej.
Przejeżdżamy obok wiaty z ławeczkami. Potem jeszcze kilka minut do
góry, ale tam nic ciekawego. Coraz ciemniej, zatrzymujemy się na
chwilę i odbywamy naradę. Do góry nie ma co jechać, droga
wciśnięta między strome ściany, trudno uwierzyć aby na odcinku
najbliższych kilku kilometrów trafić jakąś miejscówkę. Szybka
decyzja, wracamy do wiaty. Zjeżdżamy w dół. Już prawie ciemno
gdy zatrzymujemy się przy wiacie. Na ławeczce siedzi kierowca ze
stojącego obok auta. Nie mamy wyboru, nie przejmując się
towarzystwem rozbijamy namioty w wiacie.
To nie będzie spokojna noc. Tuż obok jest źródełko gdzie co chwilę zatrzymują się samochody. Niby nikt nami się nie interesuje. ale nie czujemy się tu zbyt pewnie. Gość siedzący obok coś tam do nas gada ale bariera językowa nie pozwala nam na wiele. W końcu wsiada do auta i odjeżdża. Rowery lądują między namioty, a ściankę wiaty, a my ładujemy się do środka. Ruch już mniejszy ale co chwilę słychać podjeżdżające i zatrzymujące się samochody. Trudno usnąć w takich warunkach, niby coś tam śpię ale kilka razy budzi mnie jaskrawe światło reflektorów. Zmęczenie jednak bierze górę i odpływam.....
- Teren 84.50km
- Czas 05:21
- Podjazdy 1207m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj