Piątek, 11 kwietnia 2014
Kategoria Chorwacja
Chorwacja - ostatki i podsumowanie.
Chociaż zima 2013/2014 była wyjątkowo łagodna to tęsknota do słońca i ciepełka dopadła mnie jak zwykle i niecierpliwie wypatrywałem końcówki Marca aby wyrwać się w końcu gdzieś daleko od naszego Krakowskiego smogu. Już nie ważne było gdzie, byle tylko wyjechać, pośmigać w fajnej okolicy i nacieszyć oczy innymi niż zwykle widokami.
Plan był ustalony już w zeszłym roku po wiosennym wypadzie do Chorwacji. Tak nam się tam spodobało, że postanowiliśmy wrócić do tego kraju i kontynuować jego eksplorację.
Z założenie miał być to wyjazd treningowo turystyczny i taki w zasadzie był bo chociaż nie nazwał bym naszych jazd treningami to jednak trzeba było się trochę nakręcić, czasami lżej, czasami mocniej i na pewno nie pozostało to obojętne na naszą wydolność. Pomimo wielu zainteresowanych osób i lobbowania na przeróżnych forach rowerowych finalnie udało się nam zebrać tylko we dwoje. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo chociaż koszty trzeba było rozłożyć tylko na dwie części to jednak logistyka nam sprzyjała i udało się tak to wszystko zorganizować, że koszt wyjazdu nie zrujnował naszych budżetów domowych. Rowery w aucie = mniejsze zużycie paliwa. Mniejsza ilość osób = więcej miejsca na zapasy jedzenia.
Naszym celem było miasteczko Senj leżące nad morzem i u stóp gór Velebit jednocześnie. To północna część Chorwacji i istniały ryzyko, że „różnie może być z pogodą” No ale ryzyk fizyk, kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. Zresztą w obecnych czasach i tym co wyczynia pogoda więcej zależy od szczęście niż od pory roku. Tak więc pozostało nam tylko czekać. Kilka dni przed wyjazdem zmusiłem się jednak do obserwacji kilku serwisów pogodowych. Różnie to wyglądało, ani źle, ani specjalnie dobrze, niekiedy rozbieżności było ogromne i w końcu przestaliśmy się tym za bardzo przejmować.
[dalej]
Po prostu zajęliśmy miejsca aucie i o godz. 21 w piątek popędzili na południe. Sławek to twardziel, wytrwał całą noc za kierownicą. Nawet kawałek nie dał się łobuz rajdnąć :)
Tym sposobem już o świcie za oknem szumiało nam Chorwackie powietrze, a tunele na autostradzie robiły się coraz dłuższe. Kilka minut po godzinie ósmej byliśmy już na miejscu. Szukanie kwatery poszło moment, pierwsza miejscówka i już sukces. Nie trwało długo gdy leżeliśmy na wyrkach i powoli odpływali w objęcie Morfeusza. Nieprzespana noc szybko dała o sobie znać. Za oknem wiał wiatr i padał deszcz.
Kilka godzin snu pokrzepiło nas na tyle, że zwlekliśmy się z wyrek i odpalili nasze zapasy żywnościowe. Jedząc zerkaliśmy co kilka minut za okno, a tam sytuacja niestety bez zmian. Zimno, mokro i ponuro. Nie trzeba było długo czekać gdy uczucie sytości znów zaczęło nam kleić oczy i kolejne godziny spędziliśmy na drzemce. Dopiero gdzieś koło 16 coś drgnęło. Wizyta na balkonie. Nie pada, ale ulice mokre. Po kilku minutach kolejna. Dalej bez deszczu, a drogi pomału zaczynają obsychać. Nagle zaczęło nam się spieszyć, szybkie oporządzenie sprzętu, jakieś ciuchy na grzbiet i już odpalamy nasze maszyny. Trasa spontan, zrobiona na mapie google i zgrana do GPS. Dużo nie pojeździmy bo już późno, ale ciągnie nas okropnie na rower. Musimy coś pokręcić.
Zaczynamy od razu z grubej rury. W zasadzie zaraz po wyjechaniu z kwatery zaczyna się ostre rzeźbienie łydy. Z poziomu morza wspinamy się na ponad 800 m. Podjazd jest nieprzyjemny, trzyma cały czas 8-9% miejscami nawet 12-13% się pokazuje. Na górze wieje okropnie, korzystają z tego postawione tam wiatraki, które aż świszczą obracając swymi śmigłami. Przelatujemy wąskimi drużkami przez bezludne okolice. Drogi piękne ale niestety trzeba bardzo uważać bo duże ilości żwiru z kruszących się skał stwarzają na zjazdach duże niebezpieczeństwo. Po kilku kilometrach dowiadujemy się o kolejnym zagrożeniu. Najpierw oszczekuje nas kilka kundli uwiązanych na łańcuchu, potem pokazują się też takie biegające luzem i ewidentnie nie lubiące bikerów. Kulminacyjny moment następuje gdy jadąc kilka metrów za Sławkiem w moim polu widzenia nagle pojawia się dobrze zbudowany owczarek pasterski szarżujący w jego kierunku. Wygląda to dokładnie tak jak na filmach przyrodniczych gdy lew atakuje swoją ofiarę. Wszystko trwa tylko chwilę, słyszę jeszcze głos pasterza wołającego coś z daleka, a psi pocisk już o jeden sus od Sławka. Skóra na plecach mi cierpnie ale nagle ze zdumieniem widzę, że pies chybia. Obraca się wokół własnej osi i w tym czasie udaje mi się go ominąć. Tak w sumie sobie myślę, a nawet jestem pewien, że to była tylko demonstracja siły z jego strony. Gdyby chciał nas capnąć to by to zrobił, jeśli nie za pierwszym razem ( aż mi się wierzyć nie chce, że spudłował) to za drugim na bank bo przecież nie jechaliśmy szybko. Jeśli nie Sławka to przecież ja byłem kilka metrów z tyłu. Chciało nas bydle postraszyć i udało mu się to.
Poza tym incydentem jedzie się wspaniale. Typowe zadupia, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, które osobiście wręcz uwielbiam. Szkoda, że zimno i pochmurno, ale przynajmniej droga sucha. Szybko docieramy na przeł. Vratnik skąd czeka nas już tylko 15 kilometrowy zjazd do Senj.
[artimage=`20140407_125404_0_1.jpg` align=`right` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Po tak udanym rozjeździe po podróży spało się nam wyśmienicie, tym bardziej, że od jutra wszystkie portale meteorologiczne zgodnie zapowiadały zdecydowaną poprawę pogody.
No i sprawdziło się Pierwsze kroki po wyjściu z wyrka kieruję na balkon. Yes Yes !!
Ciepło i słoneczko przyświeca. Śniadanie idzie bystro, a ubieranie jeszcze szybciej. Kilka minut po 9 już jedziemy Jandranską Magistralą. Dzisiaj obieramy kurs na wyspę Krk. Wyspani i głodni śmigania narzucamy od samego początku mocne tempo. Tutaj zresztą droga wręcz wymusza taki styl jazdy. Krótkie, ale szybkie zjazdy i takież podjazdy, które aż się proszą co by je łykać z blatu i na stojąco. Na wyspę prowadzi most, robimy pętelkę i tą samą drogą wracamy do Senj.
Zrobiliśmy 152 km ze średnią w okolicy 30 km/h. Była by lepsza ale miejscami wiatr bardzo przeszkadzał. No i chociaż nie jechaliśmy przez góry to jednak nazbierało się 1800 metrów podjazdów. Oj bolą nogi teraz :)
Trzeci dzień i trzeci wyjazd. Pogoda coraz lepsza, trzeba korzystać. Zaczynamy od podjazdu na Vratnik. Prawie 700 metrów przewyższenia, ale idzie spokojnie bo nachylenie cały czas w okolicy 5% co zapewnia spory komfort podczas jazdy. Po przebiciu się przez barierę gór robi się łatwiej i nawet pojawiają się kilkukilometrowe fragmenty po płaskim. Jazda idzie sprawnie i stosunkowo szybko dociągamy do Jeziorek Plitvickich. Wjeżdżamy tam od tyłu łamiąc zakaz jazdy na rowerze. Nie planowaliśmy tego, ale nie za bardzo była ochota wracać się na przełęcz i robić objazd.
Po obejrzeniu jeziorek zjeżdżamy główną drogą w dół, a następnie odbijamy na totalnie boczne drogi. Ten kawałek był wręcz fenomenalny, wąziutka dróżka wiodła przez góry i odludne tereny. Trzeba było pokonać kilka przełęczy, każda kolejna wyższa od od poprzedniej. Gdzieniegdzie można się jeszcze było natknąć na pozostałości wojny na Bałkanach. Droga na jednym z podjazdów była zaopatrzona w tablice ostrzegające przed minami. Woleliśmy nie penetrować terenu poza asfaltem.
Po trzech solidnych dniach jazdy nogi zrobiły się jakieś takie ciężkie wobec czego trzeba było zaaplikować sobie coś lżejszego. Tylko jak zrobić to w miejscu, które jest otoczone z trzech stron przez wysokie góry. W takim układzie nasza jazda regeneracyjna we wtorek zaczęła się od dojazdu wzdłuż wybrzeża do Sv. Juraj, a potem mozolnej wspinaczki do Oltare. Trochę to trwało bo z poziomu morza targaliśmy na wysokość 1024 m. Stąd krótki zjazd do pięknie położonej wsi Krasno Polje i powrót wiejskimi dróżkami do Senj. Po raz kolejny jechaliśmy przez Vratnik, która to przełęcz okazała się bramą do Senj gdyż ogromna większość tras jakoś tak samo z siebie kierowało nas w to miejsce . Swoją drogą zjazd z Vratnika jest pierwsza klasa. To 15 km śmigania świetną drogą w dół opadającą na tym dystansie o 700 metrów.
Te cztery dni jazdy dały mi ostro popalić. Czułem, że trzeba sobie zrobić przerwę bo nie wydolę. Dobrze się składało gdyż prognozy pogody na środę zapowiadały jednodniowe załamanie pogody. Faktycznie nocą zaczęło padać i ranek powitał nas deszczem, wiatrem i niebem w odcieniu stalowym. Nawet się nie nudziliśmy, porządnie się wyspaliśmy, potem jakieś zakupy, popołudniu gdy się trochę wypogodziło zwiedzanie miasteczka, a wieczorem gdy znów wyszło słońce Sławek zdecydował się na przejażdżkę regeneracyjną. Ja odpuściłem.
[artimage=`20140409_125542_1.jpg` align=`left` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Czwartek był zaplanowany od dawna. W sumie nie rozmawialiśmy o tym, ale jakoś tak samo wychodziło, że ten dzień będzie szczególny. To miał być kulminacyjny wyjazd naszego pobytu w tym miejscu. Pora zdobyć Velebit. Z balkonu od kilku dni obserwowaliśmy wysokie góry, których szczyty pokryte były jeszcze śniegiem. Dzisiaj zamierzaliśmy tam pojechać. Początek dokładnie tak jak dwa dni temu. Przez Oltare podjazd na przełęcz i zjazd do Krasno Polje. Stąd odbijamy na wąską dróżkę, która zaprowadzi nas wysoko w góry. Teren robi się dziki i odludny, każdy dłuższy podjazd przedzielony jest od kolejnego sporym zjazdem. Licznik pokazuje coraz większą sumę podjazdów. Jest ciężko ale tereny kapitalne. Wąska dróżka wije się i kluczy przez góry, omija skalne turnie by po chwili stromą ścianką rzucić nas wprost w ich serce. Do tego rewelka widoki. Nie czujemy nawet jak cały czas nabijamy kolejne metry podjazdów. W końcu GPS wskazuje 1294 m.n.p.m. Wyżej już nie wjedziemy. Chociaż słońce świeci to ciepło tu nie jest, mijamy kilka dosyć obfitych śnieżnych zasp leżących obok drogi. Pasuje coś odpocząć ale temperatura jakoś nie zachęca. Zjazd jest tak długi, że zaczyna mnie nudzić. Jedzie się i jedzie, nie ma końca tego zjazdu. W końcu jakaś wioska gdzie robimy sobie przerwę. Trzeba coś zjeść bo chociaż mamy już w nogach 120 km. to nie wszystko i porzeźbimy jeszcze łydy w drodze na kwaterę.
Robimy kółko, kilkanaście km w miarę płasko ale znów zbliżamy się do gór, które będziemy musieli pokonać. Czekają nas dwa solidne podjazdy chociaż już nie tak spektakularne jak te z pierwszej części trasy. Pierwszy to 300 metrów w pionie.. Idzie nawet bystro. Teraz kawałek w dół , tam mamy zamknąć pętlę gdyż wylądujemy w Krasno Polje gdzie byliśmy już rano. Taki był plan ale chwila nieuwagi i chociaż trudno w to uwierzyć to pomimo dwóch urządzeń GPS, dobrze rozeznanej trasy i wyraźnie widocznych drogowskazów przy drodze, robimy błąd nawigacyjny. Kilka minut jedziemy w złym kierunku. Co to może oznaczać w górach wie każdy, kto tak jak my musiał wracać do góry szepcząc niecenzuralne słowa pod nosem. Dołożyliśmy jakieś 20 minut jazdy i 200 metrów podjazdu. Ale taka sytuacja wyzwala w nas trochę złości, która była nam potrzebna aby dotrwać do końca tej trasy. Bo to jeszcze nie koniec. Jeszcze trzeba podjechać z Krasno Polje jakieś 250 metrów. Już czujemy koniec, ciepły prysznic, pełna micha makaronu, wygodne wyrko...takie rzeczy chodzą nam już po głowie. Instynktownie przyspieszamy, ostatnie metry i przed nami już kilkanaście kilometrów zjazdu z cudownymi widokami na Adriatyk.
Żyć się chce!!!!
[artimage=`20140409_145850_pano_1.jpg` align=`right` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Oj czuć było w nogach tę wyrypę. Wpadło 192 km i 3500 m. podjazdów. Było stękanie wieczorem. I było dumanie co robić następnego dnia. Pogoda cały czas trzyma, może troszkę chłodniej ale i tak na krótko można jechać. Spontanicznie planujemy jakąś traskę i lecimy. Raczej krótko, niecałe 90 km ale początek bardzo soczysty. Najpierw Jandranską Magistralą na północ, a potem w górę. Znów podjazd na ponad 1000 metrów. Do tego jakiś taki dziwny. Pierwsze kilometry mam wrażenie, że stoimy na tym samym poziomie. Niby cały czas do góry, ale wysokości jakoś nie przybywa. Dopiero gdzieś od 400 m. zaczynamy zdobywać wysokość. Wyraźnie czujemy w nogach ostatnie dni i tempo bardzo spokojne. Żaden z nas nie ma ochoty na harce pod górę. Chwilę to trwa ale dosyć sprawnie przekraczamy granicę 1000 metrów, dokładamy jeszcze kilkadziesiąt i leśnymi dróżkami jedziemy dalej. Humory dobre bo pamiętamy z profilu, że nie licząc jakichś większych zmarszczek to wszystkie podjazdy już za nami. Na górze zimno. Jak wiatr cichnie to nawet spoko, ale jak zawiewa to aż ciary przechodzą. Kawałek przejeżdżamy po szutrze i wylatujemy na drogą w okolicy wiatraków, które widzieliśmy już pierwszego dnia.
Robi się fantastycznie, widoczki powalają. W sobotę było pochmurno, a jednocześnie pięknie. Teraz w słońcu robi się magicznie. Z jednej strony morze, na wprost ośnieżone szczyty Velebitu, gładziutka droga kręci meandry pomiędzy zielonymi wzgórzami. Nawierzchnie idealna, wiatr szumi w uszach...jest wspaniale. Muszę tu jeszcze wrócić. Tak. Wiem to na pewno. Jeszcze zostawię tu ślady swoich opon. Na Vratnik docieramy kapitalną dróżką biegnącą trawersem. Droga wygląda jak by ktoś ją wyciął w górskim zboczu. No po prostu nie da się tego opisać. Szczęka opada, nawet nie próbuję tego fotografować. Fotka nie odda nawet setnej części tego co widzimy. Wyskakujemy kawałek poniżej Vratnika. Zjazd do Senj jak zwykle szybki i przyjemny.
Mamy dość, nogi bolą, tyłki też już zaczynają protestować. Jutro (sobota) w planach był wyjazd, niby planowaliśmy jeszcze coś pojechać, ale jakoś żaden nie wykazuje inicjatywy w tym kierunku. Chwila rozmowy i szybka decyzja. Swoje już przejechaliśmy, jutro już nie najeździmy bo i czasu mało i zmęczenie czuć wyraźnie. Jedziemy do domu.
I tak nasz obóz treningowy dobiegł końcu.
Przez 7 dni przejechałem 771 km. Spędziłem na siodełku 31,5 godziny. Może nie jest to jakiś wybitny wynik ale jeśli dołożyć do tego 12 570 m. podjazdów to już trzeba potraktować to inaczej.
Jak na mój gust to okolice Senj oferują fantastyczne warunki na szosówkę. Dobrej jakości dróg i dróżek jest tutaj całe zatrzęsienie. Jedyny minus jaki mi przychodzi do głowy to mało możliwości zaplanowania jazdy regeneracyjnej. Po prostu gdzie się człowiek nie ruszy to wszędzie ma góry, nawet jazda wybrzeżem nie daje wytchnienia. Jeżdżąc po tutejszych górach uważnie obserwowałem okolice pod kątem jazdy na MTB. Kto wie czy nie wpadnę tu kiedyś z góralem. Szutrowych dróg i szlaków rowerowych jest całe mnóstwo. Jedyny warunek – żelazna łyda :)
A ile fantastycznych miejsc biwakowych tu widziałem to aż trudno uwierzyć. Tyle razy żałowałem, że z tyły nie mam bagażnika, a na nim namiotu, który mógłbym rozbić. Fantastyczne okolice na kolarkę, bezbłędne miejsce na MTB, cudowne miejsce na wyjazd z sakwami. Ja chyba naprawdę jeszcze tam wrócę.
Galeria
Plan był ustalony już w zeszłym roku po wiosennym wypadzie do Chorwacji. Tak nam się tam spodobało, że postanowiliśmy wrócić do tego kraju i kontynuować jego eksplorację.
Z założenie miał być to wyjazd treningowo turystyczny i taki w zasadzie był bo chociaż nie nazwał bym naszych jazd treningami to jednak trzeba było się trochę nakręcić, czasami lżej, czasami mocniej i na pewno nie pozostało to obojętne na naszą wydolność. Pomimo wielu zainteresowanych osób i lobbowania na przeróżnych forach rowerowych finalnie udało się nam zebrać tylko we dwoje. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo chociaż koszty trzeba było rozłożyć tylko na dwie części to jednak logistyka nam sprzyjała i udało się tak to wszystko zorganizować, że koszt wyjazdu nie zrujnował naszych budżetów domowych. Rowery w aucie = mniejsze zużycie paliwa. Mniejsza ilość osób = więcej miejsca na zapasy jedzenia.
Naszym celem było miasteczko Senj leżące nad morzem i u stóp gór Velebit jednocześnie. To północna część Chorwacji i istniały ryzyko, że „różnie może być z pogodą” No ale ryzyk fizyk, kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. Zresztą w obecnych czasach i tym co wyczynia pogoda więcej zależy od szczęście niż od pory roku. Tak więc pozostało nam tylko czekać. Kilka dni przed wyjazdem zmusiłem się jednak do obserwacji kilku serwisów pogodowych. Różnie to wyglądało, ani źle, ani specjalnie dobrze, niekiedy rozbieżności było ogromne i w końcu przestaliśmy się tym za bardzo przejmować.
[dalej]
Po prostu zajęliśmy miejsca aucie i o godz. 21 w piątek popędzili na południe. Sławek to twardziel, wytrwał całą noc za kierownicą. Nawet kawałek nie dał się łobuz rajdnąć :)
Tym sposobem już o świcie za oknem szumiało nam Chorwackie powietrze, a tunele na autostradzie robiły się coraz dłuższe. Kilka minut po godzinie ósmej byliśmy już na miejscu. Szukanie kwatery poszło moment, pierwsza miejscówka i już sukces. Nie trwało długo gdy leżeliśmy na wyrkach i powoli odpływali w objęcie Morfeusza. Nieprzespana noc szybko dała o sobie znać. Za oknem wiał wiatr i padał deszcz.
Kilka godzin snu pokrzepiło nas na tyle, że zwlekliśmy się z wyrek i odpalili nasze zapasy żywnościowe. Jedząc zerkaliśmy co kilka minut za okno, a tam sytuacja niestety bez zmian. Zimno, mokro i ponuro. Nie trzeba było długo czekać gdy uczucie sytości znów zaczęło nam kleić oczy i kolejne godziny spędziliśmy na drzemce. Dopiero gdzieś koło 16 coś drgnęło. Wizyta na balkonie. Nie pada, ale ulice mokre. Po kilku minutach kolejna. Dalej bez deszczu, a drogi pomału zaczynają obsychać. Nagle zaczęło nam się spieszyć, szybkie oporządzenie sprzętu, jakieś ciuchy na grzbiet i już odpalamy nasze maszyny. Trasa spontan, zrobiona na mapie google i zgrana do GPS. Dużo nie pojeździmy bo już późno, ale ciągnie nas okropnie na rower. Musimy coś pokręcić.
Zaczynamy od razu z grubej rury. W zasadzie zaraz po wyjechaniu z kwatery zaczyna się ostre rzeźbienie łydy. Z poziomu morza wspinamy się na ponad 800 m. Podjazd jest nieprzyjemny, trzyma cały czas 8-9% miejscami nawet 12-13% się pokazuje. Na górze wieje okropnie, korzystają z tego postawione tam wiatraki, które aż świszczą obracając swymi śmigłami. Przelatujemy wąskimi drużkami przez bezludne okolice. Drogi piękne ale niestety trzeba bardzo uważać bo duże ilości żwiru z kruszących się skał stwarzają na zjazdach duże niebezpieczeństwo. Po kilku kilometrach dowiadujemy się o kolejnym zagrożeniu. Najpierw oszczekuje nas kilka kundli uwiązanych na łańcuchu, potem pokazują się też takie biegające luzem i ewidentnie nie lubiące bikerów. Kulminacyjny moment następuje gdy jadąc kilka metrów za Sławkiem w moim polu widzenia nagle pojawia się dobrze zbudowany owczarek pasterski szarżujący w jego kierunku. Wygląda to dokładnie tak jak na filmach przyrodniczych gdy lew atakuje swoją ofiarę. Wszystko trwa tylko chwilę, słyszę jeszcze głos pasterza wołającego coś z daleka, a psi pocisk już o jeden sus od Sławka. Skóra na plecach mi cierpnie ale nagle ze zdumieniem widzę, że pies chybia. Obraca się wokół własnej osi i w tym czasie udaje mi się go ominąć. Tak w sumie sobie myślę, a nawet jestem pewien, że to była tylko demonstracja siły z jego strony. Gdyby chciał nas capnąć to by to zrobił, jeśli nie za pierwszym razem ( aż mi się wierzyć nie chce, że spudłował) to za drugim na bank bo przecież nie jechaliśmy szybko. Jeśli nie Sławka to przecież ja byłem kilka metrów z tyłu. Chciało nas bydle postraszyć i udało mu się to.
Poza tym incydentem jedzie się wspaniale. Typowe zadupia, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, które osobiście wręcz uwielbiam. Szkoda, że zimno i pochmurno, ale przynajmniej droga sucha. Szybko docieramy na przeł. Vratnik skąd czeka nas już tylko 15 kilometrowy zjazd do Senj.
[artimage=`20140407_125404_0_1.jpg` align=`right` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Po tak udanym rozjeździe po podróży spało się nam wyśmienicie, tym bardziej, że od jutra wszystkie portale meteorologiczne zgodnie zapowiadały zdecydowaną poprawę pogody.
No i sprawdziło się Pierwsze kroki po wyjściu z wyrka kieruję na balkon. Yes Yes !!
Ciepło i słoneczko przyświeca. Śniadanie idzie bystro, a ubieranie jeszcze szybciej. Kilka minut po 9 już jedziemy Jandranską Magistralą. Dzisiaj obieramy kurs na wyspę Krk. Wyspani i głodni śmigania narzucamy od samego początku mocne tempo. Tutaj zresztą droga wręcz wymusza taki styl jazdy. Krótkie, ale szybkie zjazdy i takież podjazdy, które aż się proszą co by je łykać z blatu i na stojąco. Na wyspę prowadzi most, robimy pętelkę i tą samą drogą wracamy do Senj.
Zrobiliśmy 152 km ze średnią w okolicy 30 km/h. Była by lepsza ale miejscami wiatr bardzo przeszkadzał. No i chociaż nie jechaliśmy przez góry to jednak nazbierało się 1800 metrów podjazdów. Oj bolą nogi teraz :)
Trzeci dzień i trzeci wyjazd. Pogoda coraz lepsza, trzeba korzystać. Zaczynamy od podjazdu na Vratnik. Prawie 700 metrów przewyższenia, ale idzie spokojnie bo nachylenie cały czas w okolicy 5% co zapewnia spory komfort podczas jazdy. Po przebiciu się przez barierę gór robi się łatwiej i nawet pojawiają się kilkukilometrowe fragmenty po płaskim. Jazda idzie sprawnie i stosunkowo szybko dociągamy do Jeziorek Plitvickich. Wjeżdżamy tam od tyłu łamiąc zakaz jazdy na rowerze. Nie planowaliśmy tego, ale nie za bardzo była ochota wracać się na przełęcz i robić objazd.
Po obejrzeniu jeziorek zjeżdżamy główną drogą w dół, a następnie odbijamy na totalnie boczne drogi. Ten kawałek był wręcz fenomenalny, wąziutka dróżka wiodła przez góry i odludne tereny. Trzeba było pokonać kilka przełęczy, każda kolejna wyższa od od poprzedniej. Gdzieniegdzie można się jeszcze było natknąć na pozostałości wojny na Bałkanach. Droga na jednym z podjazdów była zaopatrzona w tablice ostrzegające przed minami. Woleliśmy nie penetrować terenu poza asfaltem.
Po trzech solidnych dniach jazdy nogi zrobiły się jakieś takie ciężkie wobec czego trzeba było zaaplikować sobie coś lżejszego. Tylko jak zrobić to w miejscu, które jest otoczone z trzech stron przez wysokie góry. W takim układzie nasza jazda regeneracyjna we wtorek zaczęła się od dojazdu wzdłuż wybrzeża do Sv. Juraj, a potem mozolnej wspinaczki do Oltare. Trochę to trwało bo z poziomu morza targaliśmy na wysokość 1024 m. Stąd krótki zjazd do pięknie położonej wsi Krasno Polje i powrót wiejskimi dróżkami do Senj. Po raz kolejny jechaliśmy przez Vratnik, która to przełęcz okazała się bramą do Senj gdyż ogromna większość tras jakoś tak samo z siebie kierowało nas w to miejsce . Swoją drogą zjazd z Vratnika jest pierwsza klasa. To 15 km śmigania świetną drogą w dół opadającą na tym dystansie o 700 metrów.
Te cztery dni jazdy dały mi ostro popalić. Czułem, że trzeba sobie zrobić przerwę bo nie wydolę. Dobrze się składało gdyż prognozy pogody na środę zapowiadały jednodniowe załamanie pogody. Faktycznie nocą zaczęło padać i ranek powitał nas deszczem, wiatrem i niebem w odcieniu stalowym. Nawet się nie nudziliśmy, porządnie się wyspaliśmy, potem jakieś zakupy, popołudniu gdy się trochę wypogodziło zwiedzanie miasteczka, a wieczorem gdy znów wyszło słońce Sławek zdecydował się na przejażdżkę regeneracyjną. Ja odpuściłem.
[artimage=`20140409_125542_1.jpg` align=`left` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Czwartek był zaplanowany od dawna. W sumie nie rozmawialiśmy o tym, ale jakoś tak samo wychodziło, że ten dzień będzie szczególny. To miał być kulminacyjny wyjazd naszego pobytu w tym miejscu. Pora zdobyć Velebit. Z balkonu od kilku dni obserwowaliśmy wysokie góry, których szczyty pokryte były jeszcze śniegiem. Dzisiaj zamierzaliśmy tam pojechać. Początek dokładnie tak jak dwa dni temu. Przez Oltare podjazd na przełęcz i zjazd do Krasno Polje. Stąd odbijamy na wąską dróżkę, która zaprowadzi nas wysoko w góry. Teren robi się dziki i odludny, każdy dłuższy podjazd przedzielony jest od kolejnego sporym zjazdem. Licznik pokazuje coraz większą sumę podjazdów. Jest ciężko ale tereny kapitalne. Wąska dróżka wije się i kluczy przez góry, omija skalne turnie by po chwili stromą ścianką rzucić nas wprost w ich serce. Do tego rewelka widoki. Nie czujemy nawet jak cały czas nabijamy kolejne metry podjazdów. W końcu GPS wskazuje 1294 m.n.p.m. Wyżej już nie wjedziemy. Chociaż słońce świeci to ciepło tu nie jest, mijamy kilka dosyć obfitych śnieżnych zasp leżących obok drogi. Pasuje coś odpocząć ale temperatura jakoś nie zachęca. Zjazd jest tak długi, że zaczyna mnie nudzić. Jedzie się i jedzie, nie ma końca tego zjazdu. W końcu jakaś wioska gdzie robimy sobie przerwę. Trzeba coś zjeść bo chociaż mamy już w nogach 120 km. to nie wszystko i porzeźbimy jeszcze łydy w drodze na kwaterę.
Robimy kółko, kilkanaście km w miarę płasko ale znów zbliżamy się do gór, które będziemy musieli pokonać. Czekają nas dwa solidne podjazdy chociaż już nie tak spektakularne jak te z pierwszej części trasy. Pierwszy to 300 metrów w pionie.. Idzie nawet bystro. Teraz kawałek w dół , tam mamy zamknąć pętlę gdyż wylądujemy w Krasno Polje gdzie byliśmy już rano. Taki był plan ale chwila nieuwagi i chociaż trudno w to uwierzyć to pomimo dwóch urządzeń GPS, dobrze rozeznanej trasy i wyraźnie widocznych drogowskazów przy drodze, robimy błąd nawigacyjny. Kilka minut jedziemy w złym kierunku. Co to może oznaczać w górach wie każdy, kto tak jak my musiał wracać do góry szepcząc niecenzuralne słowa pod nosem. Dołożyliśmy jakieś 20 minut jazdy i 200 metrów podjazdu. Ale taka sytuacja wyzwala w nas trochę złości, która była nam potrzebna aby dotrwać do końca tej trasy. Bo to jeszcze nie koniec. Jeszcze trzeba podjechać z Krasno Polje jakieś 250 metrów. Już czujemy koniec, ciepły prysznic, pełna micha makaronu, wygodne wyrko...takie rzeczy chodzą nam już po głowie. Instynktownie przyspieszamy, ostatnie metry i przed nami już kilkanaście kilometrów zjazdu z cudownymi widokami na Adriatyk.
Żyć się chce!!!!
[artimage=`20140409_145850_pano_1.jpg` align=`right` title=`` desc=`` full=`yes` /]
Oj czuć było w nogach tę wyrypę. Wpadło 192 km i 3500 m. podjazdów. Było stękanie wieczorem. I było dumanie co robić następnego dnia. Pogoda cały czas trzyma, może troszkę chłodniej ale i tak na krótko można jechać. Spontanicznie planujemy jakąś traskę i lecimy. Raczej krótko, niecałe 90 km ale początek bardzo soczysty. Najpierw Jandranską Magistralą na północ, a potem w górę. Znów podjazd na ponad 1000 metrów. Do tego jakiś taki dziwny. Pierwsze kilometry mam wrażenie, że stoimy na tym samym poziomie. Niby cały czas do góry, ale wysokości jakoś nie przybywa. Dopiero gdzieś od 400 m. zaczynamy zdobywać wysokość. Wyraźnie czujemy w nogach ostatnie dni i tempo bardzo spokojne. Żaden z nas nie ma ochoty na harce pod górę. Chwilę to trwa ale dosyć sprawnie przekraczamy granicę 1000 metrów, dokładamy jeszcze kilkadziesiąt i leśnymi dróżkami jedziemy dalej. Humory dobre bo pamiętamy z profilu, że nie licząc jakichś większych zmarszczek to wszystkie podjazdy już za nami. Na górze zimno. Jak wiatr cichnie to nawet spoko, ale jak zawiewa to aż ciary przechodzą. Kawałek przejeżdżamy po szutrze i wylatujemy na drogą w okolicy wiatraków, które widzieliśmy już pierwszego dnia.
Robi się fantastycznie, widoczki powalają. W sobotę było pochmurno, a jednocześnie pięknie. Teraz w słońcu robi się magicznie. Z jednej strony morze, na wprost ośnieżone szczyty Velebitu, gładziutka droga kręci meandry pomiędzy zielonymi wzgórzami. Nawierzchnie idealna, wiatr szumi w uszach...jest wspaniale. Muszę tu jeszcze wrócić. Tak. Wiem to na pewno. Jeszcze zostawię tu ślady swoich opon. Na Vratnik docieramy kapitalną dróżką biegnącą trawersem. Droga wygląda jak by ktoś ją wyciął w górskim zboczu. No po prostu nie da się tego opisać. Szczęka opada, nawet nie próbuję tego fotografować. Fotka nie odda nawet setnej części tego co widzimy. Wyskakujemy kawałek poniżej Vratnika. Zjazd do Senj jak zwykle szybki i przyjemny.
Mamy dość, nogi bolą, tyłki też już zaczynają protestować. Jutro (sobota) w planach był wyjazd, niby planowaliśmy jeszcze coś pojechać, ale jakoś żaden nie wykazuje inicjatywy w tym kierunku. Chwila rozmowy i szybka decyzja. Swoje już przejechaliśmy, jutro już nie najeździmy bo i czasu mało i zmęczenie czuć wyraźnie. Jedziemy do domu.
I tak nasz obóz treningowy dobiegł końcu.
Przez 7 dni przejechałem 771 km. Spędziłem na siodełku 31,5 godziny. Może nie jest to jakiś wybitny wynik ale jeśli dołożyć do tego 12 570 m. podjazdów to już trzeba potraktować to inaczej.
Jak na mój gust to okolice Senj oferują fantastyczne warunki na szosówkę. Dobrej jakości dróg i dróżek jest tutaj całe zatrzęsienie. Jedyny minus jaki mi przychodzi do głowy to mało możliwości zaplanowania jazdy regeneracyjnej. Po prostu gdzie się człowiek nie ruszy to wszędzie ma góry, nawet jazda wybrzeżem nie daje wytchnienia. Jeżdżąc po tutejszych górach uważnie obserwowałem okolice pod kątem jazdy na MTB. Kto wie czy nie wpadnę tu kiedyś z góralem. Szutrowych dróg i szlaków rowerowych jest całe mnóstwo. Jedyny warunek – żelazna łyda :)
A ile fantastycznych miejsc biwakowych tu widziałem to aż trudno uwierzyć. Tyle razy żałowałem, że z tyły nie mam bagażnika, a na nim namiotu, który mógłbym rozbić. Fantastyczne okolice na kolarkę, bezbłędne miejsce na MTB, cudowne miejsce na wyjazd z sakwami. Ja chyba naprawdę jeszcze tam wrócę.
Galeria
- DST 85.14km
- Teren 2.00km
- Czas 03:44
- VAVG 22.81km/h
- HRmax 146 ( 81%)
- HRavg 110 ( 61%)
- Podjazdy 1571m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj