Wtorek, 24 maja 2011
Plaskato.
Miałem ochotę na dłuższy trening ale jak to bywa, wyskoczyło kilka spraw do załatwienia i dusza. No, ale może nawet dobrze bo trzeba coś dychnąć. Nie powiem bo zaczynam czuć w sobie te ostatnie starty.
- DST 53.82km
- Czas 01:48
- VAVG 29.90km/h
- Temperatura 20.0°C
- HRmax 170 ( 93%)
- HRavg 124 ( 68%)
- Kalorie 2205kcal
- Podjazdy 102m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 maja 2011
Kategoria Zawody
Cyklokarpaty - Iwonicz Zdrój - 5 minut od raju.
Po maratonie w Zabierzowie byłem okropnie zryty. W środę podjąłem próbę mocniejszego treningu ale to była tylko próba. Noga nie chciała kręcić wobec czego w zasadzie cały tydzień wyszedł mi regeneracyjny.
Stojąc na linii startu w Iwoniczu obserwowałem rywali. Nie dojechał Krzysiek Gierczak ale za to zobaczyłem Mariusza Sychowskiego z Nowego Sącza. To mocny zawodnik, przewaga psychologiczna była po jego stronie. W Maju zrobił mi łomot na Klasyku Beskidzkim, a ostatni raz udało mi się z nim wygrać na maratonie w Sanoku 2009. Z takich pobieżnych kalkulacji przedstartowych wychodziło, że pomiędzy nami rozegra się walka o zwycięstwo w kategorii M4. Ale to tylko kalkulacje gdyż zawsze istniała możliwość, że na zawody wpadnie ktoś mocny i pokaże nam jak jeździ się na rowerze.
Wobec powyższego plan był prosty. Po pierwsze primo, trzymać się Mariusza. Po drugie primo, jeśli uda się go wyprzedzić i urwać to jechać na 100% i zachować dobre tempo do końca.
Start w Iwoniczu jest bardzo ciężki. Pierwsze kilka km leci mocno pod górę. Najpierw serpentyny po asfalcie, potem szutrówka, kawałek terenu w lesie i w końcu mozolna wspinaczka po trawie. Słońce grzeje na całego, prędkość 4-5 km/h, brak chłodzącego wiaterku, organizm pracuje na pełnych obrotach. Jest gorąco i ciężko, w ustach moment robi się sucho, szybko zaczynam korzystać z bidonu.
Zgodnie z założeniami trzymam się Mariusza. Nie znam jego obecnych możliwości wobec czego przyjmuję strategię wyczekiwania na jego krok. Na szczycie wzniesienia jest kilka metrów przede mną. Gdy zaczyna się zjazd zatrzymuje się i coś grzebie przy łańcuchu. Przejeżdżam obok i szybko zjeżdżam w dół. Dosyć bystro w dół, droga dobra, leci się solidnie. Czuć swąd palonych klocków.
Wypadam na asfalt. Szybko robi się mały peletonik, który mocno ciągnie do przodu. Jedzie Łukasz Pudło, Sławek Skóra, LoveBeer. Chłopaki dają naprawdę mocno, ktoś tam wyraźnie ma ochotę rozerwać grupę i idzie kilka bardzo mocnych zmian ze zmianą kierunku jazdy. Do pierwszego większego podjazdu jedziemy jednak razem. Dopiero gdy nachylenie wzrasta zaczyna się to rwać. Ja odpuszczam, to dopiero początek jazdy, nie chcę się zakwasić, muszę utrzymać mocne ale równe tempo.
Z tyłu dojeżdża Sławek Skóra i razem pokonujemy dalszą część trasy. Nie ma jakichś wielkich gór ale nie jest łatwo. Kilka razy muszę młynek włączyć. Wykończają podjazdy po trawie. W słońcu, nierówna nawierzchnia, nie wiadomo czy jechać twardo czy miękko, muldy wybijają z rytmu, słońce przypieka. Fatalnie się jedzie. Z przodu majaczy jakaś koszulka. Wygląda, że to Łukasz Pudło z Jedlicza. Jechał w peletonie, który urwał mnie na podjeździe jakiś czas temu. Jak widać warto było odpuszczać bo szybko zbliżamy się do niego.
W trójkę pokonujemy dalszą część trasy do mety. Sławek jedzie mega i zaczyna pomału podkręcać tempo. Szybko zbliżamy się do mety. Na niebie gromadzą się chmury i zaczyna grzmieć. Pokonujemy krótką sekcję XC i przejeżdżamy obok mety gdzie znajduje się wjazd wjazd na drugą rundę. Sytuacja wygląda następująco. Za nami runda mega, w nogach 48 km i 2h 9 minut jazdy. Druga runda ma około 18 km. Zaczyna się bardzo stromym i trudnym podjazdem. Pełno korzenie, kamieni, ostro w górę. Grzmi coraz bardziej, wygląda na to, że nie unikniemy deszczu.

Po kilku minutach spadają pierwsze krople deszczu. Uderzając w suchą jak pieprz drogę wzbijają maleńkie grzybki. W miarę upływu czasu grzybki powstają większe i coraz częściej. Pioruny uderzają coraz bliżej. Kilka razy walnęło naprawdę blisko. Akurat pokonuję bardzo stromy podjazd, po nim jest kawałek jazdy po trawie i dalej dosyć trudny zjazd. Dojeżdżając tam czuję lekki niepokój gdyż moje Pythony nie radzą sobie w takich warunkach.
Pierwsze metry zjazdu i próby hamowania kończą się niepowodzeniem. Lepiej nie tykać się klamek hamulcowych bo to grozi glebą. Rower tańczy jak mu pasuje. Krótki trawers atakuję ze sporą prędkością będąc świadomym, że skończy to się glebą. I tak jest, rower kładzie się boku, a ja zaliczam solidny lot z lądowaniem w rowie. Zanim się wyzbierałem przebiega obok Łukasz.
Próbuję wsiąść na rower ale to nie jest łatwe. W końcu się udaje ale znów kolejna gleba. To są jaja. Po prostu zero przyczepności. Żeby chociaż jakiś kamień wystawał z tej drogi, oponki mogły by się chwycić i zapewnić jako-taką przyczepność. A tu nic, gruba warstwa mokrej gliny. Gdy w końcu docieram na dół nie jest lepiej. Po drodze jeszcze kilka mniej spektakularnych gleb ale teraz znów problem z jazdą do przodu. Rower moment łapie błoto, koła przestają się kręcić, pomimo kilkukrotnych prób czyszczenia kończy się tak, że chwytam za mostek i na smyka ciągną go za sobą. Waży pewnie ze 25 kg. Nie jest lekko.
Obok trasy stoi Łukasz, urwał hak. Do asfaltowej drogi mamy jakieś 100 metrów. To najdłuższe 100 metrów na tym maratonie. A raj był tak blisko. Wystarczyło być tu 5 minut wcześnie i mogło być zupełnie inaczej....
Na asfalcie dłuższa chwila czyszczenia roweru, rzut oka do tyłu. Czysto - wygląda na to, że wygram ten maraton. Do mety pozostało jakieś 5 km. Pokonuję je już samotnie. Nie podkręcam jakoś tempa, chcę już tylko dojechać w całości do mety. Ostatni kilometr prowadzi terenem. Słychać jakiś ryk silnika. Sprawa wyjaśnia się gdy wjeżdżam w las. Zakopany w błocie do połowy kół motor, a wokół niego kilku gości walczy i wyrwanie go z błota. Na razie nieskutecznie. Szukam jakiegoś obejścia, ktoś z tyłu krzyczy żebym bokiem szedł.
Pewnie Łukasz poradził sobie z przerzutką i napiera mocno do mety. Obchodzę zakopany motocykl i kątem oka dostrzegam sylwetkę z tyłu. TO NIE ŁUKASZ!
Doszedł mnie Mariusz. Panika! Czy ona 500 metrów przed metą przegram wygrany w zasadzie maraton? W głowie kłębią się myśli. Kto wyjdzie zwycięsko z tej psychologicznej wojny. Mentalnie to ja jestem na przegranej pozycji. Rywal pomimo awarii dogonił mnie po 2 godzinnym pościgu. Atuty są po jego stronie, skoro mnie dogonił ro znaczy, że jechał szybciej. Nieznacznie ale szybciej.
Z drugiej strony taka gonitwa musiała go kosztować sporo sił. Ja jechałem swoim rytmem, tymczasem on musiał cały czas gonić i podkręcać tempo. Musiałem zachować więcej sił.
Daję ogień, ściągam okulary, nie ma miejsca na żaden błąd. Końcówka wiedzie wspominaną już wcześniej sekcją XC. Pierwszy wydostałem się z błota i daje ile wlezie. Wpinam się w pedały, staję w blokach, blat już zapięty. Pokonuję ryzykownie drewniane pomosty. Jest wąsko, nie za bardzo jest gdzie wyprzedzić i w tym widzę swoją szansę. Z drugiej strony obawiam się zjazdów. Jest mokro i muszę uważać na stromych zjazdach. Ostry zakręt o 180 stopni, obracam głowę, nikogo nie ma z tyłu. To dobrze, pokonuję bezpiecznie ostatnie metry i jestem na mecie.

Wygrałem o 30 sekund. Trochę szczęście miałem ale jestem zadowolone ze swojej jazdy. Przyjechałem jako 7 zawodnik w klasyfikacji open, no i pierwszy w M4.
lekko nie było, dobrze jechałem, chociaż miałem wrażenie, że tydzień temu w Zabierzowie jechało mi się lepiej. Ale tam sprzyjała mi aura. Lubię i dobrze się czuję na technicznych zjazdach. Tutaj zjazdy polegały na zapylaniu w dół.
Za tydzień maraton w Krynicy. Nie ukrywam, że boję się tego startu. Nabrałem smaku na dobre wyniki. Forma niby jest ale Krynica będzie bardzo trudna. I kondycyjnie i technicznie. Nie będzie łatwo. Znów będzie bolało....
Stojąc na linii startu w Iwoniczu obserwowałem rywali. Nie dojechał Krzysiek Gierczak ale za to zobaczyłem Mariusza Sychowskiego z Nowego Sącza. To mocny zawodnik, przewaga psychologiczna była po jego stronie. W Maju zrobił mi łomot na Klasyku Beskidzkim, a ostatni raz udało mi się z nim wygrać na maratonie w Sanoku 2009. Z takich pobieżnych kalkulacji przedstartowych wychodziło, że pomiędzy nami rozegra się walka o zwycięstwo w kategorii M4. Ale to tylko kalkulacje gdyż zawsze istniała możliwość, że na zawody wpadnie ktoś mocny i pokaże nam jak jeździ się na rowerze.
Wobec powyższego plan był prosty. Po pierwsze primo, trzymać się Mariusza. Po drugie primo, jeśli uda się go wyprzedzić i urwać to jechać na 100% i zachować dobre tempo do końca.
Start w Iwoniczu jest bardzo ciężki. Pierwsze kilka km leci mocno pod górę. Najpierw serpentyny po asfalcie, potem szutrówka, kawałek terenu w lesie i w końcu mozolna wspinaczka po trawie. Słońce grzeje na całego, prędkość 4-5 km/h, brak chłodzącego wiaterku, organizm pracuje na pełnych obrotach. Jest gorąco i ciężko, w ustach moment robi się sucho, szybko zaczynam korzystać z bidonu.
Zgodnie z założeniami trzymam się Mariusza. Nie znam jego obecnych możliwości wobec czego przyjmuję strategię wyczekiwania na jego krok. Na szczycie wzniesienia jest kilka metrów przede mną. Gdy zaczyna się zjazd zatrzymuje się i coś grzebie przy łańcuchu. Przejeżdżam obok i szybko zjeżdżam w dół. Dosyć bystro w dół, droga dobra, leci się solidnie. Czuć swąd palonych klocków.
Wypadam na asfalt. Szybko robi się mały peletonik, który mocno ciągnie do przodu. Jedzie Łukasz Pudło, Sławek Skóra, LoveBeer. Chłopaki dają naprawdę mocno, ktoś tam wyraźnie ma ochotę rozerwać grupę i idzie kilka bardzo mocnych zmian ze zmianą kierunku jazdy. Do pierwszego większego podjazdu jedziemy jednak razem. Dopiero gdy nachylenie wzrasta zaczyna się to rwać. Ja odpuszczam, to dopiero początek jazdy, nie chcę się zakwasić, muszę utrzymać mocne ale równe tempo.
Z tyłu dojeżdża Sławek Skóra i razem pokonujemy dalszą część trasy. Nie ma jakichś wielkich gór ale nie jest łatwo. Kilka razy muszę młynek włączyć. Wykończają podjazdy po trawie. W słońcu, nierówna nawierzchnia, nie wiadomo czy jechać twardo czy miękko, muldy wybijają z rytmu, słońce przypieka. Fatalnie się jedzie. Z przodu majaczy jakaś koszulka. Wygląda, że to Łukasz Pudło z Jedlicza. Jechał w peletonie, który urwał mnie na podjeździe jakiś czas temu. Jak widać warto było odpuszczać bo szybko zbliżamy się do niego.
W trójkę pokonujemy dalszą część trasy do mety. Sławek jedzie mega i zaczyna pomału podkręcać tempo. Szybko zbliżamy się do mety. Na niebie gromadzą się chmury i zaczyna grzmieć. Pokonujemy krótką sekcję XC i przejeżdżamy obok mety gdzie znajduje się wjazd wjazd na drugą rundę. Sytuacja wygląda następująco. Za nami runda mega, w nogach 48 km i 2h 9 minut jazdy. Druga runda ma około 18 km. Zaczyna się bardzo stromym i trudnym podjazdem. Pełno korzenie, kamieni, ostro w górę. Grzmi coraz bardziej, wygląda na to, że nie unikniemy deszczu.

Po kilku minutach spadają pierwsze krople deszczu. Uderzając w suchą jak pieprz drogę wzbijają maleńkie grzybki. W miarę upływu czasu grzybki powstają większe i coraz częściej. Pioruny uderzają coraz bliżej. Kilka razy walnęło naprawdę blisko. Akurat pokonuję bardzo stromy podjazd, po nim jest kawałek jazdy po trawie i dalej dosyć trudny zjazd. Dojeżdżając tam czuję lekki niepokój gdyż moje Pythony nie radzą sobie w takich warunkach.
Pierwsze metry zjazdu i próby hamowania kończą się niepowodzeniem. Lepiej nie tykać się klamek hamulcowych bo to grozi glebą. Rower tańczy jak mu pasuje. Krótki trawers atakuję ze sporą prędkością będąc świadomym, że skończy to się glebą. I tak jest, rower kładzie się boku, a ja zaliczam solidny lot z lądowaniem w rowie. Zanim się wyzbierałem przebiega obok Łukasz.
Próbuję wsiąść na rower ale to nie jest łatwe. W końcu się udaje ale znów kolejna gleba. To są jaja. Po prostu zero przyczepności. Żeby chociaż jakiś kamień wystawał z tej drogi, oponki mogły by się chwycić i zapewnić jako-taką przyczepność. A tu nic, gruba warstwa mokrej gliny. Gdy w końcu docieram na dół nie jest lepiej. Po drodze jeszcze kilka mniej spektakularnych gleb ale teraz znów problem z jazdą do przodu. Rower moment łapie błoto, koła przestają się kręcić, pomimo kilkukrotnych prób czyszczenia kończy się tak, że chwytam za mostek i na smyka ciągną go za sobą. Waży pewnie ze 25 kg. Nie jest lekko.
Obok trasy stoi Łukasz, urwał hak. Do asfaltowej drogi mamy jakieś 100 metrów. To najdłuższe 100 metrów na tym maratonie. A raj był tak blisko. Wystarczyło być tu 5 minut wcześnie i mogło być zupełnie inaczej....
Na asfalcie dłuższa chwila czyszczenia roweru, rzut oka do tyłu. Czysto - wygląda na to, że wygram ten maraton. Do mety pozostało jakieś 5 km. Pokonuję je już samotnie. Nie podkręcam jakoś tempa, chcę już tylko dojechać w całości do mety. Ostatni kilometr prowadzi terenem. Słychać jakiś ryk silnika. Sprawa wyjaśnia się gdy wjeżdżam w las. Zakopany w błocie do połowy kół motor, a wokół niego kilku gości walczy i wyrwanie go z błota. Na razie nieskutecznie. Szukam jakiegoś obejścia, ktoś z tyłu krzyczy żebym bokiem szedł.
Pewnie Łukasz poradził sobie z przerzutką i napiera mocno do mety. Obchodzę zakopany motocykl i kątem oka dostrzegam sylwetkę z tyłu. TO NIE ŁUKASZ!
Doszedł mnie Mariusz. Panika! Czy ona 500 metrów przed metą przegram wygrany w zasadzie maraton? W głowie kłębią się myśli. Kto wyjdzie zwycięsko z tej psychologicznej wojny. Mentalnie to ja jestem na przegranej pozycji. Rywal pomimo awarii dogonił mnie po 2 godzinnym pościgu. Atuty są po jego stronie, skoro mnie dogonił ro znaczy, że jechał szybciej. Nieznacznie ale szybciej.
Z drugiej strony taka gonitwa musiała go kosztować sporo sił. Ja jechałem swoim rytmem, tymczasem on musiał cały czas gonić i podkręcać tempo. Musiałem zachować więcej sił.
Daję ogień, ściągam okulary, nie ma miejsca na żaden błąd. Końcówka wiedzie wspominaną już wcześniej sekcją XC. Pierwszy wydostałem się z błota i daje ile wlezie. Wpinam się w pedały, staję w blokach, blat już zapięty. Pokonuję ryzykownie drewniane pomosty. Jest wąsko, nie za bardzo jest gdzie wyprzedzić i w tym widzę swoją szansę. Z drugiej strony obawiam się zjazdów. Jest mokro i muszę uważać na stromych zjazdach. Ostry zakręt o 180 stopni, obracam głowę, nikogo nie ma z tyłu. To dobrze, pokonuję bezpiecznie ostatnie metry i jestem na mecie.

Wygrałem o 30 sekund. Trochę szczęście miałem ale jestem zadowolone ze swojej jazdy. Przyjechałem jako 7 zawodnik w klasyfikacji open, no i pierwszy w M4.
lekko nie było, dobrze jechałem, chociaż miałem wrażenie, że tydzień temu w Zabierzowie jechało mi się lepiej. Ale tam sprzyjała mi aura. Lubię i dobrze się czuję na technicznych zjazdach. Tutaj zjazdy polegały na zapylaniu w dół.
Za tydzień maraton w Krynicy. Nie ukrywam, że boję się tego startu. Nabrałem smaku na dobre wyniki. Forma niby jest ale Krynica będzie bardzo trudna. I kondycyjnie i technicznie. Nie będzie łatwo. Znów będzie bolało....
- DST 65.38km
- Teren 50.00km
- Czas 03:25
- VAVG 19.14km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 176 ( 97%)
- HRavg 159 ( 87%)
- Kalorie 3138kcal
- Podjazdy 1468m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 maja 2011
Kategoria Przejażdżka
Mało czasu.
Nie ma co pisać.
- DST 26.23km
- Teren 4.00km
- Czas 01:23
- VAVG 18.96km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 279m
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 maja 2011
Kategoria Różne
Interesy - miasto
Interesy. Miasto.
- DST 27.55km
- Czas 01:25
- VAVG 19.45km/h
- Temperatura 23.0°C
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 maja 2011
Kategoria Trening
Myślenice.
Miałem w planach wyjazd do Myślenic i podjazd na Chełm bo wstyd się przyznać ale jeszcze w tym roku tam nie byłem. Pogoda przyjemna, na krótko można było jechać. Warunki do jazdy super ale po pierwszych kilometrach poczułem, że dzisiaj nie jest dzień na góry. Strasznie słabo nogi się kręciły wobec czego zrewidowałem plany i mocnego treningu w górach zrobił się taki pagórkowaty lajcik.
W sumie fajnie było, cieplutko, suchutko, super widoczki, posiedziałem chwilę na rynku w Myślenicach, wygrzałem się w słoneczku i na lajciku wróciłem do Krakowa. Po drodze jeszcze spotykam Szbikera, chwilę my pogadali i tak zakończył się dla mnie ten trening. Niekiedy tak trzeba.
W sumie fajnie było, cieplutko, suchutko, super widoczki, posiedziałem chwilę na rynku w Myślenicach, wygrzałem się w słoneczku i na lajciku wróciłem do Krakowa. Po drodze jeszcze spotykam Szbikera, chwilę my pogadali i tak zakończył się dla mnie ten trening. Niekiedy tak trzeba.
- DST 72.20km
- Czas 02:44
- VAVG 26.41km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 159 ( 87%)
- HRavg 116 ( 64%)
- Kalorie 2675kcal
- Podjazdy 712m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 17 maja 2011
Kategoria Trening
Rowerowa zabawa.
Rozjazd po maratonie. Trochę spóźniony ale wczoraj wolałem z rowerem porobić. Dzisiaj sprawdziłem efekty tej roboty i wydaje się wszystko ok. Mycie i smarowanie pomogło, rower śmiga aż miło. Przyjemnie się tak jeździło, sucho, ciepło, bez błota :)
- DST 52.12km
- Teren 20.00km
- Czas 02:59
- VAVG 17.47km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 165 ( 91%)
- HRavg 110 ( 60%)
- Kalorie 2432kcal
- Podjazdy 674m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 maja 2011
Kategoria Zawody
Powerade Marathon - Zabierzów. Jest dobrze!
Fatalne prognozy pogody zapowiadane na niedzielę początkowo się nie sprawdzały w Zabierzowie lecz nie wyglądało to dobrze. Tuż przed startem zaczęło kropić. Nie było jakoś specjalnie zimno ale zdecydowałem się ubrać rękawki. Jak się okazało to była bardzo mądra decyzja. Zresztą logistycznie ten maraton rozpracowałem całkiem solidnie. Nówki klocki, nówki opony. Wyciągnąłem z pudełka wygrane w ubiegłym roku w Strzyżowie Rocket Rony i założyłem na koła.
Wszystko wydawało się grać. Taktyka również ustalona. Szacowałem około 5 godzin jazdy. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne ten maraton zapowiadał się na walkę o przetrwanie. Nie będzie miejsca na szaleństwo. Moją mocną stroną jest długa lecz niezbyt intensywna jazda. Wyniszczenie przeciwnika - taka była moja strategia na dzisiaj.
Start zrobiłem dosyć mocno lecz gdy tylko zrobiło się luźniej i usadowiłem się w swoim miejscu stawki trochę odpuściłem. Wyprzedził mnie Spootnick oraz Simo. Ten drugi mocno ciągnął i szybko zaczął znikać z pola widzenia. Spootnick kilkanaście metrów z przodu. Jego nie zamierzałem tak łatwo odpuszczać. Początek maratonu bardzo interwałowy. Nie dziwne, gdyż przebijaliśmy się w poprzek przez dolinki. Kilka stromych i bardzo stromych podjazdów oraz takich samych zjazdów.
Pierwsze zjazdy jadę asekuracyjnie, nie wiem czego mogę się spodziewać po nowych kapciach. Efektem tego są dwa wyloty z trasy gdy nie zaufałem oponom i nie wyrobiłem w zakrętach. Jednak z każdą minutą nabieram zaufania do Rocket Ronów i zaczyna się fajnie jechać. Trzymają rewelacja. To moja pierwsza przygoda z tymi gumkami i muszę powiedzieć, że bardzo miła.
Stawka się pomału stabilizuje. Jest czas na rozglądnięcie się wokół. Mija godzina jazdy. Jedziemy w małym peletoniku. Obok mnie cały czas Spootnick, jest też gość jeżdżący w barwach Torq, który wygląda na moją kategorię. Trzeba będzie się go pozbyć, jedynym sposobem na to jest ucieczka. Przez dłuższą chwilę jedziemy razem ale widać, że każdy ma ochotę na ucieczkę. Trwa tasowanie, co chwilę ktoś wysuwa się na przód, słabnie, dojeżdżamy go, potem ktoś inny. Spootnick zaczyna słabnąć, gdy teren się trochę wypłaszcza i łapię oddech po górach zaczynam podkręcać tempo.
Mija druga godzina jazdy, wchodzę pomału na obroty i naprawdę dobrze zaczyna mi się jechać. Z przodu zaczyna majaczyć czerwona koszulka Simo. Widzę, że często wstaje z siodełka i atakuje podjazdy na stojąco. Simo przejechał w tym roku Cape Epic. Było by fajnie go objechać. Dojeżdżam go tuż przed długim zjazdem prowadzącym kamienistą drogą. Podejmuję kilka prób wyprzedzenia. Jedna z nich omal nie kończy się glebą gdy wjeżdżam na leżący na ukos konar. Kierownica zatrzepotała ale udało się ją opanować i tylko dreszcz grozy przemknął przez moje ciało. Oj - gdybym tam się wyłożył to o własnych siłach bym się chyba nie pozbierał.
Kolejna atak kończy się sukcesem i wychodzę na przód. Przed nami krótki asfaltowy podjazd. Tutaj nie odpuszczam i sprawnie go pokonuję. Mój peletonik został z tyłu i przez dłuższy czas jadę sam. Tereny bardziej płaskie, jest czas na rozejrzenie się pomyślenie nad tym co dalej.
Cały czas kropi lekki deszcz. Zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Zaczynam czuć dyskomfort cieplny. Zwłaszcza palce w dłoniach zgrabiałe przez co utrudniona jest kontrola nad manetkami. Napęd w rowerze rzęzi jak zarzynana świnia. Chyba nie obejdzie się bez smarowania. Wcinam jakiegoś żela. W ogóle staram się co pół godziny wrzucić coś na ruszt bez względu na to czy mam ochotę czy nie.
Pokonuję teraz piaszczyste drogi. W miarę płasko ale jedzie się bardzo ciężko. Kilkunastometrowy odcinek pokonuję biegiem gdyż nie ma szans tego przejechać. Gdy wsiadam ponownie na rower chwytają mnie skurcze w udach. Szok jak dla mnie. Ze skurczami nie mam problemów już od kilku lat. Czasem coś tam mnie zakłuje i pojawiają się pierwsze symptomy ale generalnie spokój. Teraz jest gorzej. Regularne skurcze nie pozwalające na swobodną jazdę.
Po kilku minutach przechodzą i dopiero wtedy kojarzę je z biegiem. No cóż widać wyraźnie, że moje ciało jest już przystosowane pod rower. Warto będzie pomyśleć jednak o jakiejś ogólnorozwojówce. No ale obym tylko takie zmartwienia miał.
Cały czas jadę sam. Z tyłu pusto, z przodu pusto. Dobija już czwarta godzina jazdy. Moja trasa łączy się z mega i pojawiają się kolarze. To mnie trochę mobilizuje do mocniejszej jazdy. Dobrze, bo czułem, że taka jazda w samotności nie jest za bardzo efektywna. Trochę podkręcam tempo. Morale idzie w górę gdyż wpadłem raczej w słabszą część megowców. Łykam jednego po drugim, zjazdy i podjazdy, błoto czy asfalt. Wyprzedzam ogromne ilości zawodników. Ale nie szaleję też za bardzo. Na trudniejszych technicznie fragmentach wolę poczekać spokojnie na dobry moment. Z jednej strony nie ma co ryzykować jazdy gdzieś bokami, z drugiej strony nie jadę po mistrza świata :)
Pojawiają się znów solidne podjazdy. Wjeżdżamy w dolinki, meta już niedaleko ale wiem, że to będzie najtrudniejszy kondycyjnie odcinek trasy. Wcinam ostatniego żela i staram się dać z siebie wszystko. Pojawiają się problemy z małą koronką z przodu. Niby przesmarowałem łańcuch ale coraz częściej zaciąga uniemożliwiając jazdę. Co bardziej strome podjazdy muszę pokonywać albo na środkowej tarczy ( jeśli są do podjechania) albo z buta. Na szczęście takich odcinków nie ma dużo i nie spowalnie mnie to jakoś specjalnie. Para w nogach jeszcze jest więc co się da to pokonuję na środkowej tarczy. Cały czas zjazdy i podjazdy. Trasa już mocno rozjeżdżona, błoto się robi konkretne.
Dłonie mam już strasznie zgrabiałe i zaczynam pomału marzyć o mecie. Na szczęście zero problemów z hamulcami. Nowe klocki sprawdziły się i pozwalają na komfortowe kontrolowanie prędkości na zjazdach. Mijają ostatnie kilometry. Jeszcze jeden zjazd i będzie dojazdówka do mety. Ale to najtrudniejszy zjazd na trasie. Jest trudny nawet gdy sucho, teraz zamienił się przepaść porywającą rowerzystów w swą czuleść.
Pierwszy błąd - nie zdążyłem zdjąć okularów. Chciałem to zrobić ale jakoś zaspałem i mam ograniczone pole widzenia przez zaparowana i schlapane błotem szyby. Drugi błąd - nie zrobiłem należytego odstępy od poprzedzającego zawodnika. Byłem zbyt blisko. Gdy zaczęła się błotnista ściana, gość przede mną kładzie się na bok. Muszę uciekać na lewo żeby nie najechać na niego, a tam teren bardzo mocno opada w dół. Nie widzę dokładnie ukształtowania terenu, mijam tego z przodu i rozpaczliwie próbuję strawersować stok i wrócić na optymalny tor jazdy. Już wydaje się, że jest ok. ale jednak przednie koło nie wytrzymuje i lecę w dół. Nic się nie stało, takie tam obtarcia. Prędkości nie było prawie żadnej więc otrzepuję się tylko i szybko wsiadam na rower aby pokonać ostatnie metry do mety.
Jedziemy Doliną Kobylańską. Błoto okrutne, chlapie na wszystkie strony. Okulary już bezużyteczne, trzeba je ściągnąć. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów jazdy rzeką (dosłownie) i wypadam na asfalt. Krótki podjazd i mijam linię mety.

Podsumowując. Maraton rzeźnia. W dużej mierze przez deszcz i zimno. W słońcu było by dużo przyjemniej. Jeśli chodzi o moją jazdę to wynik świetny. Zajmując 18 miejsce open na dystansie giga tym samym osiągnąłem swój najlepszy rezultat w maratonach Grześka Golonki. Dobrze pojechałem, do tego miałem sporo szczęścia. Obyło się bez kapciów, awarii sprzętowych, jakichś poważnych gleb przez co udało się wskoczyć na ścisłe pudło. Trzecie miejsce w kategorii M4 bardzo cieszy.
Z zielonych bardzo dobrze pojechali Lukcio ( 6 w kategorii M2) oraz Hinol ( 9 w M2). Szkoda, że ten drugi zmagał się z problemami ( kapeć, uszkodzona przerzutka) gdyż była duża szansa na pudło z dwoma zielonymi. Giga ukończyli również Spootnick, który jednak osłabł w drugiej części trasy. Dobrze pojechał szbiker, który pomału zaczyna wracać do formy. Również Michnik ukończył giga, jak i Miki, który po wczorajszym Langu zanotował słabszy występ. Spokojnie giga przejechał też Versus, który chyba w ogóle nie przejmował się zimnem i błotem.
Pepe nie ukończył wyścigu z powodu upadku na trasie.
Jeśli chodzi o megowców to bardzo dobry występ Rozy, która wywalczyła trzecie miejsce w K3. Najszybszy z chłopaków okazał się Andy, po nim finiszował Spinoza. Wycofał się Pocio, który poświęcił dzisiejszy wyścig pomagając kontuzjowanemu rywalowi w oczekiwaniu na karetkę. Glebę wykluczającą z wyścigu zaliczył Kubak.
Tak więc pierwszy maraton w Dolinkach pod Krakowskich przeszedł do historii i zapewne na długo zostanie w pamięci wielu bikerów. Prosta zdawała by się trasa zamieniła się rzeźnię dla sprzętu i ludzi. Ołtarz ofiarny zapełnił się obficie urwanymi przerzutkami, zerwanymi łańcuchami. Były również krwawe ofiary.
Dzisiaj poniedziałek. Trzeba będzie obejrzeć sprzęt i zweryfikować straty. Za tydzień kolejny maraton. Tym razem wracam co Cyklokarpat i będę ścigał się w Iwoniczu. Zobaczymy jak to będzie. Forma wydaje się dobra ale niepokoi mnie ból w nodze, w okolicy kolana. Jakiś naderwany mięsień, który odezwał po 2 tygodniach spokoju. To ten sam, który zaczął marudzić po wyjeździe do Przemyśla. Był spokój, teraz znów coś mruczy. Nie jest to miłe ale optymistyczne jest to, że bardziej go czuję chodząc niż jeżdżąc. Nie ma co martwić się na zapas.
Jakoś to be...
Dane z GPS trochę poparzone bo musiałem gdzieś przez przypadek włączyć pauzę. Rzeczywisty czas jazdy 5:19 + kilka km dystansu :)
Wszystko wydawało się grać. Taktyka również ustalona. Szacowałem około 5 godzin jazdy. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne ten maraton zapowiadał się na walkę o przetrwanie. Nie będzie miejsca na szaleństwo. Moją mocną stroną jest długa lecz niezbyt intensywna jazda. Wyniszczenie przeciwnika - taka była moja strategia na dzisiaj.
Start zrobiłem dosyć mocno lecz gdy tylko zrobiło się luźniej i usadowiłem się w swoim miejscu stawki trochę odpuściłem. Wyprzedził mnie Spootnick oraz Simo. Ten drugi mocno ciągnął i szybko zaczął znikać z pola widzenia. Spootnick kilkanaście metrów z przodu. Jego nie zamierzałem tak łatwo odpuszczać. Początek maratonu bardzo interwałowy. Nie dziwne, gdyż przebijaliśmy się w poprzek przez dolinki. Kilka stromych i bardzo stromych podjazdów oraz takich samych zjazdów.
Pierwsze zjazdy jadę asekuracyjnie, nie wiem czego mogę się spodziewać po nowych kapciach. Efektem tego są dwa wyloty z trasy gdy nie zaufałem oponom i nie wyrobiłem w zakrętach. Jednak z każdą minutą nabieram zaufania do Rocket Ronów i zaczyna się fajnie jechać. Trzymają rewelacja. To moja pierwsza przygoda z tymi gumkami i muszę powiedzieć, że bardzo miła.
Stawka się pomału stabilizuje. Jest czas na rozglądnięcie się wokół. Mija godzina jazdy. Jedziemy w małym peletoniku. Obok mnie cały czas Spootnick, jest też gość jeżdżący w barwach Torq, który wygląda na moją kategorię. Trzeba będzie się go pozbyć, jedynym sposobem na to jest ucieczka. Przez dłuższą chwilę jedziemy razem ale widać, że każdy ma ochotę na ucieczkę. Trwa tasowanie, co chwilę ktoś wysuwa się na przód, słabnie, dojeżdżamy go, potem ktoś inny. Spootnick zaczyna słabnąć, gdy teren się trochę wypłaszcza i łapię oddech po górach zaczynam podkręcać tempo.
Mija druga godzina jazdy, wchodzę pomału na obroty i naprawdę dobrze zaczyna mi się jechać. Z przodu zaczyna majaczyć czerwona koszulka Simo. Widzę, że często wstaje z siodełka i atakuje podjazdy na stojąco. Simo przejechał w tym roku Cape Epic. Było by fajnie go objechać. Dojeżdżam go tuż przed długim zjazdem prowadzącym kamienistą drogą. Podejmuję kilka prób wyprzedzenia. Jedna z nich omal nie kończy się glebą gdy wjeżdżam na leżący na ukos konar. Kierownica zatrzepotała ale udało się ją opanować i tylko dreszcz grozy przemknął przez moje ciało. Oj - gdybym tam się wyłożył to o własnych siłach bym się chyba nie pozbierał.
Kolejna atak kończy się sukcesem i wychodzę na przód. Przed nami krótki asfaltowy podjazd. Tutaj nie odpuszczam i sprawnie go pokonuję. Mój peletonik został z tyłu i przez dłuższy czas jadę sam. Tereny bardziej płaskie, jest czas na rozejrzenie się pomyślenie nad tym co dalej.
Cały czas kropi lekki deszcz. Zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Zaczynam czuć dyskomfort cieplny. Zwłaszcza palce w dłoniach zgrabiałe przez co utrudniona jest kontrola nad manetkami. Napęd w rowerze rzęzi jak zarzynana świnia. Chyba nie obejdzie się bez smarowania. Wcinam jakiegoś żela. W ogóle staram się co pół godziny wrzucić coś na ruszt bez względu na to czy mam ochotę czy nie.
Pokonuję teraz piaszczyste drogi. W miarę płasko ale jedzie się bardzo ciężko. Kilkunastometrowy odcinek pokonuję biegiem gdyż nie ma szans tego przejechać. Gdy wsiadam ponownie na rower chwytają mnie skurcze w udach. Szok jak dla mnie. Ze skurczami nie mam problemów już od kilku lat. Czasem coś tam mnie zakłuje i pojawiają się pierwsze symptomy ale generalnie spokój. Teraz jest gorzej. Regularne skurcze nie pozwalające na swobodną jazdę.
Po kilku minutach przechodzą i dopiero wtedy kojarzę je z biegiem. No cóż widać wyraźnie, że moje ciało jest już przystosowane pod rower. Warto będzie pomyśleć jednak o jakiejś ogólnorozwojówce. No ale obym tylko takie zmartwienia miał.
Cały czas jadę sam. Z tyłu pusto, z przodu pusto. Dobija już czwarta godzina jazdy. Moja trasa łączy się z mega i pojawiają się kolarze. To mnie trochę mobilizuje do mocniejszej jazdy. Dobrze, bo czułem, że taka jazda w samotności nie jest za bardzo efektywna. Trochę podkręcam tempo. Morale idzie w górę gdyż wpadłem raczej w słabszą część megowców. Łykam jednego po drugim, zjazdy i podjazdy, błoto czy asfalt. Wyprzedzam ogromne ilości zawodników. Ale nie szaleję też za bardzo. Na trudniejszych technicznie fragmentach wolę poczekać spokojnie na dobry moment. Z jednej strony nie ma co ryzykować jazdy gdzieś bokami, z drugiej strony nie jadę po mistrza świata :)
Pojawiają się znów solidne podjazdy. Wjeżdżamy w dolinki, meta już niedaleko ale wiem, że to będzie najtrudniejszy kondycyjnie odcinek trasy. Wcinam ostatniego żela i staram się dać z siebie wszystko. Pojawiają się problemy z małą koronką z przodu. Niby przesmarowałem łańcuch ale coraz częściej zaciąga uniemożliwiając jazdę. Co bardziej strome podjazdy muszę pokonywać albo na środkowej tarczy ( jeśli są do podjechania) albo z buta. Na szczęście takich odcinków nie ma dużo i nie spowalnie mnie to jakoś specjalnie. Para w nogach jeszcze jest więc co się da to pokonuję na środkowej tarczy. Cały czas zjazdy i podjazdy. Trasa już mocno rozjeżdżona, błoto się robi konkretne.
Dłonie mam już strasznie zgrabiałe i zaczynam pomału marzyć o mecie. Na szczęście zero problemów z hamulcami. Nowe klocki sprawdziły się i pozwalają na komfortowe kontrolowanie prędkości na zjazdach. Mijają ostatnie kilometry. Jeszcze jeden zjazd i będzie dojazdówka do mety. Ale to najtrudniejszy zjazd na trasie. Jest trudny nawet gdy sucho, teraz zamienił się przepaść porywającą rowerzystów w swą czuleść.
Pierwszy błąd - nie zdążyłem zdjąć okularów. Chciałem to zrobić ale jakoś zaspałem i mam ograniczone pole widzenia przez zaparowana i schlapane błotem szyby. Drugi błąd - nie zrobiłem należytego odstępy od poprzedzającego zawodnika. Byłem zbyt blisko. Gdy zaczęła się błotnista ściana, gość przede mną kładzie się na bok. Muszę uciekać na lewo żeby nie najechać na niego, a tam teren bardzo mocno opada w dół. Nie widzę dokładnie ukształtowania terenu, mijam tego z przodu i rozpaczliwie próbuję strawersować stok i wrócić na optymalny tor jazdy. Już wydaje się, że jest ok. ale jednak przednie koło nie wytrzymuje i lecę w dół. Nic się nie stało, takie tam obtarcia. Prędkości nie było prawie żadnej więc otrzepuję się tylko i szybko wsiadam na rower aby pokonać ostatnie metry do mety.
Jedziemy Doliną Kobylańską. Błoto okrutne, chlapie na wszystkie strony. Okulary już bezużyteczne, trzeba je ściągnąć. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów jazdy rzeką (dosłownie) i wypadam na asfalt. Krótki podjazd i mijam linię mety.

Podsumowując. Maraton rzeźnia. W dużej mierze przez deszcz i zimno. W słońcu było by dużo przyjemniej. Jeśli chodzi o moją jazdę to wynik świetny. Zajmując 18 miejsce open na dystansie giga tym samym osiągnąłem swój najlepszy rezultat w maratonach Grześka Golonki. Dobrze pojechałem, do tego miałem sporo szczęścia. Obyło się bez kapciów, awarii sprzętowych, jakichś poważnych gleb przez co udało się wskoczyć na ścisłe pudło. Trzecie miejsce w kategorii M4 bardzo cieszy.
Z zielonych bardzo dobrze pojechali Lukcio ( 6 w kategorii M2) oraz Hinol ( 9 w M2). Szkoda, że ten drugi zmagał się z problemami ( kapeć, uszkodzona przerzutka) gdyż była duża szansa na pudło z dwoma zielonymi. Giga ukończyli również Spootnick, który jednak osłabł w drugiej części trasy. Dobrze pojechał szbiker, który pomału zaczyna wracać do formy. Również Michnik ukończył giga, jak i Miki, który po wczorajszym Langu zanotował słabszy występ. Spokojnie giga przejechał też Versus, który chyba w ogóle nie przejmował się zimnem i błotem.
Pepe nie ukończył wyścigu z powodu upadku na trasie.
Jeśli chodzi o megowców to bardzo dobry występ Rozy, która wywalczyła trzecie miejsce w K3. Najszybszy z chłopaków okazał się Andy, po nim finiszował Spinoza. Wycofał się Pocio, który poświęcił dzisiejszy wyścig pomagając kontuzjowanemu rywalowi w oczekiwaniu na karetkę. Glebę wykluczającą z wyścigu zaliczył Kubak.
Tak więc pierwszy maraton w Dolinkach pod Krakowskich przeszedł do historii i zapewne na długo zostanie w pamięci wielu bikerów. Prosta zdawała by się trasa zamieniła się rzeźnię dla sprzętu i ludzi. Ołtarz ofiarny zapełnił się obficie urwanymi przerzutkami, zerwanymi łańcuchami. Były również krwawe ofiary.
Dzisiaj poniedziałek. Trzeba będzie obejrzeć sprzęt i zweryfikować straty. Za tydzień kolejny maraton. Tym razem wracam co Cyklokarpat i będę ścigał się w Iwoniczu. Zobaczymy jak to będzie. Forma wydaje się dobra ale niepokoi mnie ból w nodze, w okolicy kolana. Jakiś naderwany mięsień, który odezwał po 2 tygodniach spokoju. To ten sam, który zaczął marudzić po wyjeździe do Przemyśla. Był spokój, teraz znów coś mruczy. Nie jest to miłe ale optymistyczne jest to, że bardziej go czuję chodząc niż jeżdżąc. Nie ma co martwić się na zapas.
Jakoś to be...
Dane z GPS trochę poparzone bo musiałem gdzieś przez przypadek włączyć pauzę. Rzeczywisty czas jazdy 5:19 + kilka km dystansu :)
- DST 99.90km
- Teren 89.00km
- Czas 05:19
- VAVG 18.79km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 175 ( 96%)
- HRavg 147 ( 81%)
- Kalorie 4211kcal
- Podjazdy 1659m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 maja 2011
Kategoria Przejażdżka
Kibicowanie.
Pokibicowałem dzisiaj uczestnikom maratonu organizowanego przez Czesława Langa w Krakowie. Jutro zaś tuż pod Krakowem Powerade Maraton sygnowany przez Grzegorza Golonkę. Bardzo niefortunny konflikt interesów dwóch maratonowych potentatów. Było oczywiste, że dzisiejszy Lang poniesie porażkę i tak chyba było bo niespełna 700 uczestników w Krakowie nie robi wrażenie. Może w Koziej Wólce ten wynik został by uznany za sukces ale Kraków....
- DST 20.00km
- Czas 01:00
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 13 maja 2011
Kategoria Trening
Plaskato.
Coś nie chciało mi się dzisiaj. No ale przemogłem się jakoś i zrobiłem Niepołomice. Zachmurzone i chłodniej niż wczoraj ale jechało się przyjemnie. Tylko ten wiatr znów wieje. Okropieństwo.
- DST 53.32km
- Teren 2.00km
- Czas 02:03
- VAVG 26.01km/h
- Temperatura 15.0°C
- Kalorie 1870kcal
- Podjazdy 105m
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 12 maja 2011
Kategoria Przejażdżka
Relaks.
Bez spinania dzisiaj. Wprawdzie wczoraj kupa wyszła i nie nie udało się zrobić treningu przez co wypoczęty byłem to jednak postanowiłem się przejechać dla relaksu. Piękna pogoda, na krótko, fajnie było. A co - zawsze muszę naparzać :)?
- DST 63.75km
- Teren 5.00km
- Czas 03:07
- VAVG 20.45km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 1945kcal
- Podjazdy 246m
- Aktywność Jazda na rowerze