Informacje

  • Wszystkie kilometry: 102304.74 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.64%)
  • Czas na rowerze: 212d 09h 22m
  • Prędkość średnia: 20.02 km/h
  • Suma w górę: 887324 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Piątek, 18 lipca 2014 Kategoria Różne

Jazda

  • DST 15.26km
  • Czas 00:54
  • VAVG 16.96km/h
  • Podjazdy 9m
  • Sprzęt Accent WIELKIE KOŁA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 10 lipca 2014

Jazda

  • DST 16.64km
  • Czas 00:58
  • VAVG 17.21km/h
  • Podjazdy 31m
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 8 lipca 2014 Kategoria Różne

Jazda

Sobota, 5 lipca 2014 Kategoria Przejażdżka

Jazda

  • DST 35.10km
  • Czas 01:47
  • VAVG 19.68km/h
  • Podjazdy 292m
  • Sprzęt Accent WIELKIE KOŁA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 3 lipca 2014 Kategoria Różne

Jazda

  • DST 15.42km
  • Czas 00:47
  • VAVG 19.69km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska pętla - eiplog.

Dojazd na autobus do Splitu
  • DST 40.00km
  • Czas 02:20
  • VAVG 17.14km/h
  • Podjazdy 300m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla 14 dzień

Do końca wyprawy coraz bliżej, ta noc była przedostatnią na wyjeździe. Spało się przyjemnie, rano obudziło nas zaglądające do namiotów słońce. Bez pospiechu zwijamy biwak i zmierzamy w kierunku Splitu. Okolica robi się coraz bardziej cywilizowana i zaludniona. Pogoda dopisuje, w końcu świeci nam słońce. Do miasteczka Imotski dojeżdżamy bez większych przygód. Spędzamy tam pod marketem dużo czasu. Nie spieszy się nam więc spokojnie robimy zakupu, kawa, lody, zimna Cocta...mijają minuty i godziny. Gdy w końcu wsiadamy na rowery już mija południe. A wraz z południem zmienia się pogoda. Na niebie znów pojawiają się ciemne chmury, które straszą nas już samym wyglądem.

Żeby tego była mało to łapię kapcia w tylnym kole. Po bliższym obejrzeniu okazuje się, że puściła łatka na oponie, którą w ten sposób ratowałem kilka dni temu. W sumie i tak długo pociągnęła biorąc pod uwagę z jakim obciążeniem musiała się zmagać. Już nie ma co się bawić w łatanie, z sakwy wyciągam nowiutkiego Detonatora i zakładam na koło. Jeden problem za nami, teraz czeka nas kolejny. Chmura, która straszyła nas od dawna przechodzi do działania i częstuje nas pierwszymi kroplami deszczu. Nie mamy już ochoty moknąć, akurat przejeżdżamy przez jakieś miasteczko więc skwapliwie korzystamy przydomowego daszku. Chwilę to trwa, zanim znów wsiadamy na rowery.

To nie koniec przygód z deszczem tego dnia, jeszcze nie raz uciekamy nawałnicy. Za schronienie służy nam taras stojącego obok drogi domu. Chwilę rozpogodzenia wykorzystujemy do obejrzenia ciekawostki jaką niewątpliwie są dwa jeziorka położone w głębokiej skalnej rozpadlinie. Robią wrażenie, tym bardziej, że lustro wody jest jakieś 100-150 metrów poniżej poziomu drogi, a ściany prawie idealnie pionowe. Nie cieszymy się długo tym widokiem bo znów musimy uciekać przed deszczem. Już myślimy, że się udało, ale te chmury jakoś tak dziwnie krążą i zmieniają kierunki.
Bałkańska Pętla 2014

Cała trasa w GPS - Trasa Bałkańskiej pętli
  • DST 97.00km
  • Czas 05:10
  • VAVG 18.77km/h
  • Podjazdy 1090m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 12 dzień - Foca - Gacko - przed Mostarem

Dach się przydał. W nocy polewało kilka razy dosyć solidnie. Rano zachmurzone, wilgoć wisi w powietrzu. Szybko docieramy do granicy, żegnamy się z Czarnogórą i kolejny raz na tym wyjeździe wjeżdżamy do Bośni. Nie ma wiwatów, czerwonych dywanów, machających tłumów. Jest za to zachmurzone niebo, a pierwsze krople deszczu witają nas tuż przed miejscowością Foca. Na razie chowamy się pod sklepem, ale nie wytrzymamy tu długo. Foca okazuje się być zabitą dechami dziurą, tylko czekamy na okazję aby się stąd wyrwać. Wykorzystujemy przerwę w opadach i odpalamy nasze maszyny. Nie dojeżdżamy daleko, znów zaczyna mocniej padać. Tym razem chronimy się w w bufecie prze stacji benzynowej. Niebo zachmurzone całkowicie, zapowiada się dłuższe czekanie.
Wykorzystujemy tan czas na wypicie kawy, jakaś słodka przegryzka, podładowanie baterii w telefonach. Co chwilę zerkamy na zewnątrz wypatrując słońca.

Mija grubo ponad godzina gdy w końcu przestaje padać i wsiadamy na rowery. Nasz trasa biegnie teraz wąziutką i urokliwą dróżką usytuowaną w wąskiej dolinie. W miarę upływu czasu robi się coraz przyjemniej bo i słoneczko czasem przyświeci i okolica robi się coraz ciekawsza. Pojawiają się coraz dłuższe podjazdy, na horyzoncie straszą wysokie góry. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, jeszcze kilka minut temu cieszyliśmy się ze słońca, a tu znów nadciąga ciemna chmura i przykrywa całe niebo. Nie trzeba długo czekać i szybko pojawiają się pierwsze krople deszczu. Znów mamy farta, akurat przejeżdżamy obok opuszczonego domu. Znajdujemy sobie jakieś przytulne miejsce pod dachem. Zapowiada się na dłuższą przerwę, będzie czas na jakieś ciepłe jedzenie. Po posiłku nadal leje, kulimy się oparci o ściany i przysypiamy na dłuższy czas. Ze snu wyrywają mnie tylko mocniejsze ataki deszczu i spadająca temperatura.

Ciągle leje, kolejny raz wsiadamy na rower i kręcimy w strumieniach deszczu. Dobrze, że okolice coraz ładniejsze bo przynajmniej to uprzyjemnia nam jazdę. Przed nami dłuższy podjazd, na jego końcu można dostrzec wylot tunelu. Tabliczka informuje o jego długości wynoszącej ponad 2 km. Jest ładnie oświetlony więc raźno wjeżdżamy do środka. Ruch samochodowy minimalny, ale i tak staramy się jak najszybciej dotrzeć na drugą stronę. Jesteśmy już jakoś w ¾ długości gdy nagle gasną wszystkie światła. Otacza nas ciemność doskonała. Nie widać wjazdu, nie widać wyjazdu, lampki pogaszone, w panice szukamy włączników żeby chociaż włączyć światła pozycyjne.

Nie tak łatwo jednak znaleźć teraz to co przy świetle samo wchodzi w oczy. Chwilę jedziemy po ciemku, nawierzchnia jest dobrej jakości więc można ryzykować. Po chwili tunel lekko skręca i w ciemności dostrzegamy blade światełko. Przyspieszamy trochę i widzimy jasność bijącą zza zakrętu. Teraz już nic nie jest w stanie nas zatrzymać. Nie patrzymy pod koła, światło wabi nas niczym ćmy do lampy. Gdy wyjeżdżamy z tunelu serducha biją nam całego. I ze zmęczenie i z emocji. Przyjemne to nie było, dobrze, że nic akurat nie jechało bo mogło być nieciekawie.

Za tunelem o dziwo dużo lepsza pogoda. Nawet słońce nieśmiało przebija się zza chmur. Kierujemy się teraz w stronę Gacko. Przed miasteczkiem znów załamuje się pogoda i zaczyna kropić. Chronimy się w kawiarni. Trochę więcej sobie obiecywaliśmy po tej miejscowości, ale nie ma co narzekać. Przynajmniej trochę podsuszyliśmy ciuchy, a i baterie w komórce można było trochę podładować. Gdy wychodzimy, jest już dosyć późno. Nie pada, ale pogoda straszy. Nie wygląda to wszystko ciekawie. Za Gacko okolica jest bezludna, ale teren nie sprzyja biwakom. Droga zdaje się prowadzić przez sam środek rozległego bagna. Nawet nie musimy się zatrzymywać żeby ocenić interesujące nas miejscówki. Blask stojącej wody mówi nam wszystko. Rozglądamy się za jakimś opuszczonym domem, ale mijają kolejne kilometry, coraz później, a my nadal jedziemy przed siebie.

Cierpliwość zostaje jednak nagrodzona i za którymś zakrętem widzimy duży dom wyglądający na niezamieszkany. Najpierw ostrożnie badamy teren, gdy utwierdzamy się, że od dawna nikt tu nie mieszka przystępujemy do akcji. Najpierw kombinujemy jak wejść do środka. Wejścia nie są jakoś specjalnie dobrze zabezpieczone lecz przy pomocy naszych narzędzi nie jesteśmy w stanie sforsować tych przeszkód. Alternatywą jest rozbicie namiotów pod tarasem, który będzie chronił nas przed ewentualnym deszczem. Druga opcja bierze górę i szybko rozkładamy klamoty. Kolejny raz mamy farta bo oczywiście zaraz po rozbiciu namiotów zaczyna lać.

Teraz niech leje
  • DST 103.00km
  • Czas 04:54
  • VAVG 21.02km/h
  • Podjazdy 2411m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 17 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Petla - 11 dzień - Zabijak - Durmitor - jez.Pivsko - kawałek przed Foca

Dużo lepiej się spało niż ubiegłej nocy. Rano gdy tylko się obudziłem to zaraz wystawiam głowę i patrzę w niebo. Trudno powiedzieć, bo jeszcze bardzo wcześnie, zamglone i niewiele widać.
Jeszcze chwilę dosypiam, mija może godzina i już więcej nie mogę usiedzieć w namiocie. Pomału zabieram się do porannych czynności. Z namiotu Rafała też dochodzą już odgłosy życia, a po chwili wychyla się głowa, a za nią reszta ciała. Razem rozglądamy się wokół oceniając obecną pogodę. Nie jest źle, na pewno nie padało w nocy, a i teraz też się na to nie zanosi. Przez góry przewalają się stada mgieł, niekiedy wiatr rozwiewa jednak białą masę i wtedy pokazuje się niebo w pięknym, błękitnym kolorze.

Potężny masyw Durmitoru tkwi niewzruszenie na swoim miejscu. Ciągle przyciąga naszą uwagę, co jakiś czas któryś z nas odrywa się od obozowych prac i odwraca w kierunku gór obserwując je przez dłuższą chwilę. Humory dopisują, z każdą chwilą pogoda robi się coraz lepsza, coraz częściej przez warstwę mgły przebija się słońce i ogrzewa miło nasze kości. Szybko się pakujemy i schodzimy na drogę. Pierwsze metry jazdy i muszę wyciągnąć kurtkę, słońce wprawdzie świeci ale zimny wiatr nie pozwala na komfortową jazdę. Jadąc obserwuję wskazania GPS. Nocowaliśmy na wysokości około 1400 metrów, do Zabijaka mamy rzut beretem, pewnie jeszcze podjedziemy ze 100 metrów. Wygląda na to, że przejazd przez Durmitor chociaż prowadzi przez najwyższy punkt na naszej trasie to pójdzie najłatwiej.

Tymczasem zatrzymujemy się obok trójki motocyklistów zatrzymanych przez miejscową Policję. Słyszymy Polski język. Dwie dziewczyny i chłopak. Policja nie ma radaru, ale zarzucają im zbyt szybką jazdę. Jedna z dziewczyn wybiera ciekawą strategię obrony. Otóż nie próbuje dyskutować lecz będąc pracownikiem jakichś służb mundurowych usiłuje ugłaskać Panów policjantów przynależnością do tej samej grupy zawodowej. Ci łapią haczyk. ale żądają legitymacji służbowej, której ta nie ma przy sobie. Wydaje się, że nie obejdzie się bez płacenia gdy chłopak przypomina sobie, że ma zdjęcie dziewczyny ubranej w mundur na telefonie komórkowym. Okazanie fotki przynosi efekt i Policja odjeżdża. My jeszcze chwilę rozmawiamy, a potem jedziemy w swoje strony.

Już Zabijak, znajdujemy sobie przytulne miejsce obok budki, w której jest piekarnia. Słońce grzeje na całego, rozpakowujemy się prawie do pustych sakw. Ciuchy lądują na murku gdzie schną w błyskawicznym tempie. Oczywiście korzystamy z zasobów piekarni. Kupuję jakieś buły, drożdżówkę, zimną pepsiane. Piekarnia ma dwa pomieszczenia, w jednym samo pieczywo, w drugim coś w rodzaju cukierni. Zaglądam do tej drugie,j ale nic ciekawego i wychodzę. Przechodząc obok stolika widzę pod krzesłem jakiś przedmiot. Pochylam się i podnoszę.....MÓJ PORTFEL...

..czuję zimny pot na czole, a po plecach rozchodzą mi się ciary. Jak to się stało? Normalnie. Po prostu nie trafiłem do kieszeni na plecach gdy chowałem go po zakupach. Być może koszulka jakoś się zawinęła i czując opór puściłem portfel sądząc, że zsuwa się do kieszeni. Ale fart. Masakra. Wolę nie myśleć co by było gdybym nie zainteresował się tym drugim pomieszczeniem. Być może bym go zaczął szukać bo zawsze przed wyjazdem sprawdzam czy mam portfel, telefon i paszport. Znając jednak życie pewnie ten jeden raz bym tego nie zrobił......
Eh...FART

W słońcu ciuchy schną błyskawicznie. Pojedzeni, wygrzani i rozleniwieni jakoś ciężko zbieramy się w dalszą trasę. Zabijak to mała mieścina, szybko wyjeżdżamy i prujemy w głąb gór. Tak jak myślałem rano, startujemy z około 1500 metrów, na dach Durmitoru zostało nam jakieś 400 metrów podjazdu. Kilka kilometrów za Zabijakiem skręcamy w prawo i już jesteśmy na drodze prowadzącej na przełęcz. Póki co trasa nie robi na mnie wielkiego wrażenia, owszem jest ładnie ale to to nie samo co chociażby TransFagaroska w Rumunii. Droga jest wąziutka, czasem przejedzie jakieś auto, ale generalnie spokój. Szybko zdobywamy wysokość i w zasięgu naszego wzroku pojawia się przełęcz. Pogoda cały czas trzyma, ale robi się zimno. Najbardziej daje popalić wiatr, który zdaje się przenikać do szpiku kości. Receptą na zimno jest mocniejsze depnięcie.

Szczyt tuż tuż...widząc go tak blisko coraz szybciej kręcimy i niebawem docieramy na miejsce. To najwyższy punkt na naszej trasie i obok Cakora jeden z głównych celów. Dla mnie pewnie jak dla każdego rowerowego podróżnika to wielka chwila. Chociaż nasza podróż nie wiodła dookoła świata to jednak zawsze bardzo emocjonalnie przeżywam takie chwile gdy osiągam cel. Rozglądam się wokół ale rozmyślanie przerywają mi bardzo silne i zimne podmuchy wiatru. Ubieram kurtkę, kaptur i dopiero wtedy znów mogę oddać się myślom. Zew gór, który wzywa mnie w takie miejsca spełnił swą rolę i stoję 1908 metrów nad poziomem Adriatyku. Kolejny kraj, kolejna góra, kolejna przełęcz za mną. To takie dziwne uczucie gdy stojąc na przełęczy, zmęczony, jeszcze z przyspieszonym oddechem wiem, że gdy tylko zaczną jechać w dół znów usłyszę wołanie...tak jest zawsze. Gdy zmęczony zjeżdżam w dół długo nie oglądam się za siebie. Im niżej tym czuję coraz większy niepokój, w głowie zaczynają się dziać dziwne rzeczy. W końcu głowa odwraca się za siebie, a oczy same wędrują tam do góry, gdzie jeszcze nie tak dawno byłem. Nie potrafię tego opanować, chociaż zmęczony, zmarznięty i znużony wielodniową jazdą to wołanie gór coraz głośniej brzmi w mojej głowie....i już wiem, że będę musiał wrócić.....wrócić w góry. Przecież tyle przełęczy jeszcze pozostało do zdobycia.

Wiatr znów wyrywa mnie z tego nostalgicznego stanu. Trzeba wracać do rzeczywistości. Robimy sobie oczywiście serię pamiątkowych fotek. Jakaś szybka przekąska i trzeba się zbierać. Po drugiej stronie gór pogoda trochę gorsza. Więcej chmur i jakieś takie bardziej ciemne. Nadal zimno, trzeba jechać w kurtce. Dopiero teraz Durmitor odkrywa przed nami całe swoje piękno. Muszę przyznać, że teraz to faktycznie jest pierwsza liga. Widoki cudowne, wszędzie wokół wysokie góry przedzielone głębokimi dolinami pełnymi zieleni. Droga wije się między skałami, cały czas zjazdy i podjazdy. W dół zimno okropnie, w górę gdy przyświeci słońce momentalnie się człowiek poci.
Kilka razy zakładam i ściągam kurtkę. Nie ma tutaj jednego, długiego zjazdu prowadzącego w dół. Długo musimy kręcić w takim pofałdowanym terenie. Tracimy wysokość, ale podjazdów też trochę natłukliśmy na tym odcinku.

Pogoda psuje się coraz bardziej, coraz większa część nieba przykryta jest ciemnymi chmurami. Docieramy do małej wioski Trsa, stąd już mamy cały czas w dół. Zaczyna grzmieć, Rafał włącza turbo, obaj chcemy zjechać jak najniżej. Pędzimy w dół jak szaleni, pierwsze krople spadają akurat w chwili gdy docieramy do tuneli wykutych w skale. Czekamy kilka minut, ale coś nie może się rozlać na całego wobec czego decydujemy się jechać dalej. W dole widać jezioro Pivsko ( fajna nazwa) Bierze ono nazwę od rzeki Piva, która przez nie przepływa. Właśnie teraz jedziemy wzdłuż tej rzeki. Na razie nie pada lecz jest zdecydowanie gorzej niż rano, niebo zachmurzone, cały czas straszy nas deszczem. Przejeżdżamy przez most nad rzeką. Piva płynie w głębokim kanionie, powierzchnia wody jest pewnie z 200 metrów pod mostem. Jak dla mnie to przełom Tary wymięka przy tym co tu widać.

Pomału rozglądamy się za noclegiem, chmurzy się coraz bardziej, już dosyć późno. Będzie kiszka bo znów jedziemy jedną z tych dróg, które nie obiecują fajnych miejscówek. Z jednej strono pionowa skalna ściana, z drugiej strony już kilka metrów od drogi zaczyna się urwisko opadające ku rzece. Zatrzymujemy się na chwilę obok źródła wypływającego ze skały. Tankuję do oporu wody. Gdy Rafał napełnia bidony zwracam uwagę na wąziutką dróżkę po drugiej stronie drogi prowadzącą w stronę rzeki. Przechodzę na drugą stronę drogi i badam gdzie prowadzi ta droga. Po kilku metrach stoję osłupiały.

Jest wieczór. Pogoda się psuje, zaczyna kropić. Jesteśmy zmęczeni, a nie zapowiada się na dobrą miejscówkę na nocleg. I w tym właśnie momencie znajduję zadaszoną wiatę. Kilkanaście metrów od drogi. Stamtąd jest niewidoczna bo dróżka lekko skręca i krzaki zasłaniają. Wiata jest dosyć obszerna, z solidnym dachem, stoi na cypelku tuż nad przepaścią. Wołam głośno do Rafała, przybiega i też oczom nie wierzy. Toż ta wiata nam z nieba spadła. Tutaj nie grożą nam tłumy odwiedzających bo pewnie mało kto wie jaki skarb kryje się krzakach. Zadowoleni przyprowadzamy rowery i wypakowujemy się na ławki. Krople deszcze coraz mocniej uderzają w dach, ale tej nocy deszcz nie jest nam straszny. Spokojnie rozbijamy namioty i bierzemy się za przyrządzanie posiłku. Mam z wczoraj pół torebki liofilizowanego gulaszu...nie mogę się doczekać kiedy nabierze wody i będą mógł go pochłaniać. Właśnie miałem zabierać się do jedzenie gdy jakiś ruch przyciąga moją uwagę. Na razie nie wiem co jest grane, nic nie widzę jedynie w krzakach coś szeleści. Wytężam wzrok i końcu dostrzegam pały pyszczek z wąsikami. Mysz ostrożnie wychodzi z krzaków i wędruje śmiało do jakiegoś worka z resztkami jedzenia, który leży na ziemi. Nie przeszkadza jej, że jestem jakiś metr od niej. Macham ręką, ona nieruchomieje ale nie ucieka. Dopiero gdy wstaję odwraca się i niespiesznie biegnie w krzaki.

W sumie nie mam nic do myszy, ale jak dla mnie są trochę zbyt bezczelne. Oczami wyobraźni widzę przegryziony namiot i myszy posilające się moimi przysmakami. Tymczasem wcinam gulasz, a mysz znów szeleści w krzakach. Trzeba z tym coś zrobić. Po zjedzeniu kolacji szukam sobie długiego kija. Obrywam go z gałązek i robię kilka próbnych wymachów. Nadaje się. Rozpoczynam czaty, mysz znów wychyla pyszczek, kij przecina ze świstem powietrze i ląduje kilka centymetrów obok celu. Tym razem ofiara uciekła, a we mnie odzywa się instynkt myśliwego. Oddalam się na chwilę i tam kilka razy uderzam kijem trenując celność. Potem wracam, Rafał w międzyczasie rzucił w krzaki reklamówkę z śmieciami. Dla nas śmiecie, dla myszy Szwedzki Stół. Nie trzeba długo czekać gdy pojawia się ich kilka. To cała rodzina.

Najodważniejsza jest ta duża. To chyba tam sama, którą widziałem jako pierwszą. Pomału i ostrożnie ale cały czas zbliża się do reklamówki. Gdy jest już w polu rażenia czekam jeszcze chwilę aby mieć lepszy zasięg i z zamachem opuszczam kij. Wszystko trwa ułamek sekundy. Jeden potencjalny pożeracz namiotów już martwy. Pozostałe czmychają w krzaki, ale już po kilku minutach znów słyszę szelest. Tym razem na śmierć zmierza jakaś młoda. Nie potrafi oprzeć się zapachowi reklamówki z resztkami. Waham się chwilę, ale już za późno. Znów świst opadającego kija i kolejny gryzoń wędruje do krainy wiecznych łowów. Na dzisiaj to tyle. Reszta rodzinki chyba zmądrzała bo już nie pokazują się nam więcej. Zresztą już ciemno, nie mam kociego wzroku i dalsze polowanie nie ma sensu.

Gdy wchodzimy do namiotów słyszymy jak reszta stada hałasuje w reklamówce. Nie mam zamiary już wychodzić. Niech sobie gryzą worki, ważne, że odwróciliśmy ich uwagę od naszych namiotów.


  • DST 96.40km
  • Czas 05:14
  • VAVG 18.42km/h
  • Podjazdy 2459m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 16 czerwca 2014 Kategoria Bałkany

Bałkańska Pętla - 10 dzień - gdzieś w górach - Kanion Tary - Zabijak

Co za noc. Nigdy więcej.!
Pucowało po namiocie tak, że ciężko było zasnąć. Kilka razy zapalałem czołówkę i z obawą rozglądałem się po swoim szmacianym domku czy nie puszcza wody. Na szczęście 13 letni Marabut stanął na wysokości zadania i po moich konserwatorskich zabiegach jakie przeprowadziłem przed wyjazdem mężnie stawiał czoło żywiołowi.Kilka razu budziłem się i znów zasypiałem kołysany monotonnym szumem deszczu padającego na namiot.

Rano sytuacja bez zmian. Nawet nie wystawiam głowy z namiotu, wystarczą mi same dźwięki dochodzące z zewnątrz. Jakoś dosypiam do 8 rano, sytuacja bez zmian, ale wyglądam na zewnątrz. Szybko chowam głowę, jest gorzej niż myślałem. Niebo zaniesione totalnie, zimno, paskudnie. Mijają minuty i godziny, zaczyna mnie już nosić. Co można robić zamkniętym w czterech ściankach na powierzchni 3 metrów kwadratowych? Doczytuję jakąś starą gazetę wziętą jeszcze z Polski, zerkam na mapę, coś tam notuję. Dochodzi 10 i nadal leje. Zaczyna się robić nieciekawie, już powinniśmy być w trasie, nasz plan wprawdzie nie był zbyt ambitny, ale zawsze lepiej być do przodu niż do tyłu. Lepiej poczekać na powrotny autobus kilka godzin niż spóźnić się 15 minut. Na razie jeszcze bez paniki, jeszcze raz zerkam w notatnik, w którym pieczołowicie notuję dane z wyjazdu oraz szacuję dystans jaki nam jeszcze pozostał.

Po 10 dochodzę do wniosku, że trzeba coś zacząć działać. Po pierwsze - nie możemy sobie pozwolić na spędzenie tutaj całego dnia. Musimy chociaż kilkadziesiąt kilometrów wykręcić. No ale pogoda cały czas taka sama, leje na całego i nie widać żadnej poprawy. Czy teraz czy później to wygląda na to, że mamy zagwarantowany prysznic wobec czego wybierając ten poranny mamy szansę na zrobienie jakiegoś dystansu
Po drugie - pamiętam z zeszłorocznej wyprawy do Albanii, że podobne opady złapały mnie na zjeździe z przełęczy za Prizren. Wtedy również wyjeżdżałem z motelu przy rzęsistych opadach, a na dole zastałem słońce. Może teraz też tak się uda.

Kilkoma krzyknięciami porozumiewam się z Rafałem i zwijamy nasz obóz w rzęsiście padającym deszczu. Ile dam rady to pakuje się w namiocie, ale kiedyś trzeba opuścić jego wnętrze i wyjść na deszcz. Nie ma co się spieszyć, co byśmy nie robili to i tak zmokniemy. Należy się z tym pogodzić i udawać, że to normalny dzień, tak jak wszystkie do tej pory. W deszczu jedziemy w dół. Tam faktycznie trochę mniej leje, ale nadal nie wygląda to fajnie. Jakiś przejeżdżający miejscowy kolarz z maleńkimi sakwami na nasze pytanie o prognozę pogody macha z rezygnacją ręką i jedzie dalej. Nie pozostaje nam nic innego jak zrobić podobnie. Jedziemy drogą w stronę Zabijaka, zbliżamy się do Kanionu Tary i zastanawiamy się czy w tej mgle zobaczymy płynącą w głębokim wąwozie rzekę. Chwilami przestaje kropić, ale te momenty nie są dłuższe jak kilkanaście minut. Gdy dojeżdżamy do słynnego mostu nad Tarą mamy wszystko mokre. Do tego robi się zimno. Na chwilę lokuję się w jakimś osłoniętym zakątku, ale nieprzyjemnie tak siedzieć. Idę obejrzeć słynny przełom. Widok nie rzuca mnie na kolana, inaczej wyobrażałem sobie to miejsce. Owszem, rzeka w dole robi wrażenie jednak czy to za sprawą kiepskiej pogody i dosyć gęstej mgły ograniczającej widoczność, czy po prostu mojego kiepskiego nastawienia spowodowanego pogodą nie odczuwam jakichś wielkich uniesień estetycznych.

Robimy jakieś fotki i zasuwamy dalej bo robi się zimno. Już niedaleko Zabijak. Aby tam dotrzeć trzeba trochę podjechać do góry. W zasadzie od mostu na Tarze trzeba pruć cały czas do góry. Pod wieczór w końcu trochę się poprawia na niebie. Przestaje nareszcie lać i przez gęstą powłokę chmur chwilami pokazuje się na kilka minut skrawek niebieskiego nieba. Nasza wspinaczka kończy się na przełęczy kawałeczek przed Zabijakiem. GPS wskazuje coś koło 1400 metrów gdy go wyłączam. Przed nami wznosi się doskonale widoczny masyw Durmitoru, czubki szczytów ośnieżone, w opadających ku dolinom żlebach również ukrywają się solidne porcje białej materii. Pogoda się stabilizuje, ale szybko rozkładamy namioty aby w razie czego było gdzie się schować. Na szczęście nie było to potrzebne. Ten wieczór był dużo lepszy niż wczorajszy. Spokojnie można było przyrządzić ciepły posiłek i zająć się codziennymi obozowymi zajęciami, które polegały głównie na suszeniu mokrych rzeczy. Nie decydujemy się rozpalać ogniska, ale liczymy, że wiatr trochę podsuszy nasze ciuchy.

Wieczorem zachodzące za Durmitorem słońce raczy nas cudownym spektaklem barwiąc niebo na czerwony kolor, który bierzemy jako zapowiedź lepszej pogody. Czy tak faktycznie będzie? To okaże się dopiero jutro. W każdym razie już teraz wiemy, że właśnie ten dzień będzie kulminacją naszej wyprawy. Najwyższa przełęcz, najwyższe pasmo górskie, najbardziej urzekający kawałek Montenegro czeka nas właśnie jutro. — z użytkownikiemRafał Kopeć.


  • DST 98.10km
  • Czas 05:31
  • VAVG 17.78km/h
  • Podjazdy 2484m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl