Czerwiec, 2014
Dystans całkowity: | 1312.70 km (w terenie 84.50 km; 6.44%) |
Czas w ruchu: | 76:07 |
Średnia prędkość: | 17.24 km/h |
Suma podjazdów: | 22355 m |
Liczba aktywności: | 15 |
Średnio na aktywność: | 93.76 km i 5h 26m |
Więcej statystyk |
Bałkańska Pętla - 4 dzień - Trebinje-Dubrownik-Herceg Novi
Krzątamy się z pracami obozowymi,
mija kilkanaście minut i mamy kolejne odwiedziny. To już nie jest
przypadek, nie mamy żadnych wątpliwości, że obecność tej Pani
nie jest przypadkowa. Grzecznie mówi Dzień Dobry, wchodzi na
zadbane poletko i pochyla się nad grządkami.
My tymczasem robimy swoje, obóz już
prawie zwinięty, jeszcze pakujemy ostatnie rzeczy do sakw. Nie mija
więcej jak minuta czy dwie, a Pani mówi Dowidjenia i odchodzi.
Pasowało coś zagadać, jesteśmy pewni, że kierowca golfa dał
cynk, że jakieś podejrzane typy kręcą się po jej zagonie.
Widocznie inspekcja wypadła pomyślnie skoro tak spokojnie nas
pożegnała. Zresztą faktem jest, że uważaliśmy na to poletko i
szerokim łukiem omijaliśmy zadbane grządki.
Wszystko gotowe, można jechać dalej.
Pogoda bez zmian, grzeje od samego rana. Korzystając z porannych
godzin jedziemy bez koszulek, słońce jeszcze tak nie pali i można
korzystać z chłodnych powiewów wiatru. Od Dubrownika dzieli nas
kilkanaście kilometrów. Jedzie się przyjemnie, droga bardzo
delikatnie wznosi się do góry, ruch prawie żaden, jedzie się
wspaniale. Szybko docieramy do granicy. Opuszczamy Bośnię, wrócimy
tu za kilka dni, a tymczasem na chwilę wjeżdżamy do Chorwacji.
Tymczasem jest problem. Pogranicznik robi groźną minę i gestem
pokazuje nam aby ubrać koszulki, potem coś mówi – no nudist! No
dobra, gość chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nie minie więcej
jak kilka minut gdy koszulki znów lądują na bagażniku.
Znów pokazuje się nam Adriatyk, znów
mam wrażenie, że jego kolor jest taki jak na pocztówkach. To nie
jest ściema, naprawdę jego wody są błękitne. Szybko zjeżdżamy
w dół, potem kawałek solidnego podjazdu i już widzimy czerwone
dachówki budynków Dubrownika. Pierwszy cel to znów szukanie
serwisu. Co jak co, ale tutaj musi coś być. Zaczepiamy jakiegoś
bikera i z niedowierzaniem słuchamy gdy mówi, że w całym mieście
nie ma warsztatu rowerowego. Ale kolejny mówi to samo, przy trzecim
jest postęp bo wskazuje nam sklep rowerowy gdzie być może uda się
coś załatwić. Z początku wydaje się, że w końcu bingo. Sporo
narzędzi, rowery nawet przyzwoite. Przedstawiamy nasz problem,
ekspedient otwiera szufladę i pokazuje nam co ma. Już, już witamy
się z gąską, widzimy metalowy walec, którego kształt
jednoznacznie informuje do czego służy. Rafał go podnosi i
uśmiechy znikają z naszych twarzy. To klucz do wolnobiegu, wycięcia
nie pasują do kaset. No to kicha, sprzedawca utwierdza nas w
przekonaniu, że nic innego w tym mieście nie znajdziemy.
Rafał poprawia naciąg szprych i nie
pozostaje nam nic jak jechać dalej. Może jakoś się doturlikamy do
celu. W ostateczności spróbujemy zastosować mój kluczyk. Na razie
pijemy smaczną kawę, a potem melinujemy się w cieniu pod jakimś
supermarketem. Kupujemy sobie po burku. Ja jak zwykle preferuję ten
z mięsem, Rafał tym razem wybiera z serem. Jednak dzisiaj jakoś mi
nie smakuje, nawet mówię, że smak jest jakiś taki dziwny. Zjadam
go jednak w całości i szukam sposobu na doładowanie komórki. Idę
do jakiegoś sklepu obok i proszę czy bym mógł podładować
baterię. Nie ma problemu, gość bierze telefon z ładowarką i
wkłada do gniazdka. Mówię, że wrócę za chwilę i wychodzę.
Tymczasem Rafał bierze się za serwis. Próbuje przeplatać szprychę
między kołnierzem piasty, a kasetą. Idzie to opornie, męczy się
chyba z godzinę. Szprycha cała pogięta i poskręcana, a weszła
dopiero do połowy.
Nic z tego nie będzie, szprycha weszła
do pewnego miejsca, dalej ani rusz. Nie da rady bez klucza. Odbieram
telefon ze sklepu. Na pytanie ile płacę, ekspedient uśmiecha się
i dziękuje. Ja również dziękuję. Przejeżdżamy przez stare
miasto i pomału wyjeżdżamy z Dubrownika. Na przedmieściach
widzimy jakiegoś sakwiarza. Początkowo myślę, że to Polak bo z
daleka dostrzegam logo Crosso na sakwach. Okazuje się jednak, że to
Turek, który włóczy się pod Europie. Niewiele wiemy z jego
opowieści, był tu i tam, jedzie tam albo gdzie indziej. Za dużo
tych informacji i jakoś nie kleją się ze sobą Mówi, że ma klucz
do kasety. NO SZOK!!! To by był fart nad farty. Rafał rzuca się na
rower i momentalnie rozkulbacza go z sakw. Tymczasem facet wyciąga
jakiś pojemnik ...już widzimy w jego ręce klucz kasety...a gość
podaje nam imbusy! No jaja, jeszcze raz przedstawiamy mu nasz problem
i dopiero teraz gość jarzy temat i kręci głową. No nic, ukrywamy
ogromne rozczarowanie, jeszcze chwilę gadamy i Turek odjeżdża.
Wyciągam swój kluczyk i próbujemy go użyć. Pasuje idealnie, ale
jak już pisałem istnieje ogromne ryzyko, że hak przerzutki, o
który opiera się jego wypust nie wytrzyma obciążenia i pęknie.
Nie poddajemy się jednak, Rafał
wyciąga wszystkie narzędzia i kombinujemy na różne sposoby.
Eksperymentujemy z jakimiś podkładkami, robimy dźwignię usiłując
przenieść siłę na inny element ramy. Naciskam lekko na pedały,
konstrukcja w rękach Rafała rozlatuje się z brzękiem. Kolejna
próba, znów kontrujemy kluczyk o inny klucz płaski, a o całość
mocno zapiera się Rafał. Znów naciskam na pedały, nie puszcza,
daję mocniej, dalej nic, ale Rafał dalej trzyma wszystko w kupie.
Naciskam jeszcze mocniej – słyszę charakterystyczny zgrzyt i
pedały przekręcają się o ćwierć obrotu. Rzucamy wszystko i ze
strachem w oczach patrzymy na efekty. Hak cały! To najważniejsze.
Skoro tak to musiało puścić. Jeszcze raz zakręcam pedałami i
znów zgrzyt odkręcanej kasety. Dalej odkręcamy już ręcznie. Po
ściągnięciu kasety wymiana szprychy to już błahostka.
W dobrych humorach jedziemy dalej.
Gorąco okropnie ale trzeba odrobić stracony czas. W sumie jechało
by się fajnie, ale coś zaczyna latać mi po żołądku. Szybko
przypominam sobie tego dziwnego burka, którego zjadłem pod
marketem. Czyżby ten dziwny smak oznaczał, że był trefny?
Może mi się tylko wydaje. Jednak nie,
z minuty na minutę jest gorzej. Zaczyna mnie nudzić w brzuchu i
brać na wymioty. Akurat przejeżdżamy obok sklepu. Zatrzymujemy się
na chwilę. Idę na bok i próbuję sprowokować wymioty ale nie
bardzo mi to wychodzi. Na widok jedzenia robi się niedobrze,
zadowalam się tylko chlebem z wodą. Tymczasem wychodzi kolejny
problem, Rafał nie może zapłacić kartą, odrzuca mu transakcję.
Wczoraj wypłacaliśmy bośniackie marki w Trebinje, mamy
podejrzenie, że nie znając kursu wypłaciliśmy zbyt dużo.
Wypłaciliśmy ponad 200 ichniejszych marek. Ceny wydawały się nam
jakoś podejrzanie niskie i dopiero teraz kumamy, że te dwie stówki
to nie tak mało. Odpoczywam pod sklepem, a Rafał podjeżdża na
lotnisko i obczaja temat. W kantorze okazuje się po przeliczeniu
kursów, że każdy z nas wypłacił równowartość 430 zł. No to
ostro, chyba porządzimy w Bośni :)
Zbieram się do kupy, trzeba jechać
dalej, zaraz za lotniskiem odbijamy w prawo, w boczną drogę aby
uniknąć ruchu na głównej drodze. Tutaj mamy spokój, ale jedzie
się ciężko bo sporo podjazdów. Do tego dochodzi upał i kiepskie
samopoczucie. Coraz częściej zerkam w stronę morza. Marzę o
kąpieli w chłodnej wodzie. Do morza jednak daleko, kryje się za
wzgórzami i tylko GPS informuje mnie, że ciągle jedziemy wzdłuż
wybrzeża. Wypatruję na mapie jakąś dróżkę, która wydaje się
dochodzić do samej wody. Może uda się trafić na jakąś dziką
plażę. Zjeżdżamy w dół, początek przyjemny, ale niżej
stromizna okropna, będzie prowadzenie przy powrocie. Już słychać
szum morza, ale dzieje się to czego się właśnie obawialiśmy.
Droga kończy się nagle, w dół prowadzą strome schody ale nawet
one nie sprowadzają nad wodę lecz urywają na wysoką skarpą
opadającą pionowo w dół. Z kąpieli nici, a na dodatek trzeba
będzie teraz odpracować 150 metrów w pionie. Oczywiście o jeździe
nie ma mowy, kilka minut prowadzimy mozolnie rowery. Przynajmniej
tyle dobrego, że znajduję w krzakach zbiornik z bieżącą wodą
wypływającą gdzieś spod ziemi. Ciepła ale czysta. Tankujemy do
pełna, moczymy koszulki i już na rowerach docieramy do drogi na
górze.
Zaczynają się coraz dłuższe
podjazdy, jadę wolno, cały czas żołądek wysyła mi alarmujące
sygnały o jego kiepskim stanie.
Granicę z Czarnogórą przekraczamy w
ciągu kilkunastu sekund. Zaraz za przejściem otwiera się nam widok
na zatokę. Jest bajecznie pięknie, obejdzie się bez prób
opisanie, to po prostu trzeba zobaczyć. Długim zjazdem docieramy
Herceg Novi. Teraz już nic nie jest w stanie nas zatrzymać przed
wejściem do wody. Ładujemy się na pierwszą lepszą plażę i z
ulgą wchodzimy do wody. Dosyć ciepła, chociaż nasze ciała
poddawana od kilku dni upałom nie przywykły do takich temperatur i
trochę protestują. Szybko jednak nurkujemy co nie jest łatwe bo
strasznie płytko, dopiero teraz widzimy, że ludzie brodzą po
kolana daleko od brzegu. Tak czy tak kąpiel bardzo miła, po niej
prawdziwy plażing. O jak miło wyciągnąć schłodzone ciało na
słoneczko. Już późne popołudnie, słońce nie pali ale
przyjemnie grzeje nasze zmęczone kości. Miodzio !!
Ciężko się zebrać znów na rower.
Będzie kiepsko z noclegiem, droga prowadzi wzdłuż morza, wszędzie
hotele, pensjonaty, sklepy, domy. Cały czas bardzo gęsto zabudowany
teren. Jestem już zmęczony, żołądek dalej się buntuje, cały
czas mam jadłowstręt. Gdzieś na zjeździe dostrzegam tablicę z
napisem camping. Zatrzymujemy się podjeżdżamy obadać sprawę. W
portierni siedzi starszy gość, na pytanie o cenę mówi 13 euro za
dwa namioty. Uśmiecham się i zbijam stawkę. Za drogo mówię, 10
euro albo jedziemy dalej. Gość macha ręką i prosi o paszporty.
Potem idziemy w głąb i znajdujemy sobie przyjemne miejsce. Sporo
ludzi, kilka namiotów, przyczepy campingowe.
Zaplecze sanitarne nawet spoko, szkoda
tylko, że ciepłej wody nie ma. Pasuje coś zjeść bo oprócz tego
trefnego burka z zepsutym mięsem zjadłem tylko kawałek samego
chleba popitego wodą.
Gotuję sobie michę makaronu, nie mam
ochoty na dodatki więc okraszam go tylko kostką rosołową. Muszę
coś zjeść bo przecież to dopiero początek wyprawy i nie możemy
sobie pozwolić na takie straty już na tym etapie.
Makaron nawet spoko wchodzi, będzie siła na jutrzejsze serpentyna za Kotorem. Wieczorem zaczynają rządzić komary. Nie mam za bardzo ochoty na dłuższe posiedzenia. Szybko ewakuuję się do namiotu. Słyszę jeszcze jakieś głosy, Rafał z kimś rozmawia ale nie mam siły wychodzić ze śpiwora. Szybko zasypiam.
- DST 92.40km
- Czas 05:09
- VAVG 17.94km/h
- Podjazdy 1149m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - trzeci dzień - Svitava-Stolac-Ljubinje-Trebinje
Niby mamy osłoną w postaci małych
drzewek ale to niewiele, jakoś tak nieswojo gdy co chwilę słychać
jakieś wołania, rozmowy, śmiechy, krzyki. Szybko pakujemy majdan i
zwijamy się z tego miejsca. W planie jest jazda bocznymi drogami do
miasteczka Stolac, zagłębiamy się w Bośnie. Znów grzeje, słońce
nie odpuszcza, tylko niekiedy jakiś obłoczek przepływając po
niebie na krótko przesłania jego tarczę rzucając na świat
przyjemny cień. Nasza droga wiedzie pofałdowanym terenem. Trudno
powiedzieć żebyśmy jechali przez góry bo wysokości bezwzględne
mizerne, na liczniku pojawiają się wskazania w okolicy 300-400
m.n.p.m. ale co po chwila trzeba pokonywać jakieś krótsze lub
dłuższe podjazdy. Za to jeśli tylko obejrzymy się dookoła to od
razu czuć inną atmosferę, z każdej strony otaczają nas surowe i
wysokie góry. Ich postrzępione i ostre wierzchołki sprawiają
wrażenie bardzo niegościnnych. Jedne są bliżej, można rozróżnić
co większe kamienie na ich stokach, inne rozmywają się daleko w
lekkiej mgiełce tworząc jednolitą barierę otaczającą nas ze
wszystkich stron.
Dla mnie pomału robi się cudownie.
Prowincja przyciągała mnie od zawsze, boczne drogi czarowały mnie
swoją magią i bezwiednie kierowałem mój rower tam gdzie miałem
nadzieję spotkać NIC. I tak zaczyna być właśnie teraz, droga
wije się pomiędzy pagórkami, słychać tylko delikatny szum
naszych opon stykających się z asfaltem, niekiedy na podjeździe
nasze płuca biorąc głębszy oddech wydadzą głośne westchnienie.
A tak to cisza, poza drogą brak oznak cywilizacji, jedynie bardzo
liczne cmentarze przypominają o istnieniu ludzi. Skąd one wzięły
się na tym pustkowiu? Czy to pozostałości jakichś nieistniejących
już wiosek, czy to może miejsca pochówku ofiar wojny domowej?
Tego nie wiem, ale coraz częściej dostrzegam ślady wojny.
Pojawiają się opuszczone i zrujnowane domy, na ścianach wyraźne
ślady po strzałach. Czasem trafi się jakieś zamieszkany dom,
widać samochód, ślady życia, ale nie widać ludzi. Coś
niesamowitego, upajam się atmosferą tego miejsca, mam ochotę
zostać tu na dłużej. Nie wiem ile, mógłbym tu siedzieć dzień,
dwa, może nawet cały tydzień. Może właśnie tutaj jest to moje
upragnione NIC.
Wolno toczę się przed siebie, a z
każdym metrem docierają do mnie kolejne bodźce. Teraz nagle
zacząłem czuć ten zapach. Jaki? Nie wiem. Nieokreślony, w palącym
coraz mocniej słońcu zacząłem go czuć tak nagle, że uderzył
mnie wręcz swoją intensywnością. Znika tak nagle jak się pojawił
zostawiając mnie wręcz oszołomionego. Cudowne miejsce, cudowna
miejscówka. Rower nabiera szybkości na zjeździe i powiew chłodnego
powietrza przywraca mi świadomość. Trzeba jechać dalej, ale to
chwile zostaną już na zawsze w mojej pamięci.
Zjeżdżamy teraz do Stolac. Zjazd jest
niesamowity. Droga nawet dobra, można zaszaleć. Bijemy tu chyba
rekordy prędkości na tej wyprawie. Dosłownie obłęd. Nieliczne
zakręty można bezpiecznie ścinać bo są na tyle łagodne, że
widać co się za nimi dzieje. Fantazja ponosi mnie coraz bardziej,
coraz śmielej wchodzę w kolejne wiraże, coraz słabiej dotykam
klamek hamulcowych. Ja lecę w dół, w górę pędzi auto.
Dostrzegamy się dopiero tuż przed zakrętem. Oboje jesteśmy
zaskoczeni. On po wyjściu z zakrętu właśnie zjeżdżał na swój
pas ruchu, ja właśnie się składałem do jego pokonania.
Andrenalinka troszkę skoczyła ale sucho, przyczepność bardzo
dobra, udało się lekko przyhamować i zmieścić między lusterkiem
i skałą wyznaczającą pobocze. Może jakoś ekstremalnie
niebezpiecznie nie było ale postanawiam od tej pory bardziej uważać.
To jednak nie koniec zjazdu, w dole już
widać miasteczko, droga opada w dół prosto jak strzała. Znów
wiatr szumi w uszach, a krzaki obrastające pobocze zlewają się w
jednolitą zieloną masę. Oglądam się za siebie, Rafała nie ma.
Chwilę czekam, nadjeżdża i daje mi flagę. No tak. To już kolejny
raz gdy ją gubię. Wiedziałem, że mój patent na mocowanie jest
kiepski i w miarę obozowych możliwości próbowałem go usprawnić,
ale jak widać nadal nie spełnia w pełni swojego zadania. No nic,
wieczorem spróbuję podjąć kolejną próbę inżynierską :)
Tymczasem docieramy do Stolac. To
malutkie miasteczko zagubione wśród wzgórz. Pytamy się o serwis
rowerowy ale rozszerzone ze zdumienia oczy jakiegoś młodego
mężczyzny zdają się mówić wszystko. Serwis rowerowy? Tutaj?
Zostają zakupy w sklepie. Nie mamy
jeszcze tutejszych pieniędzy, ale mają terminal elektroniczny i
płacimy kartą. Potem znajdujemy sobie fajną miejscówką pod
kościołem i odpoczywamy. Jest ławeczka, jest cień, obok miło
szumią spryskiwacze nawadniające trawnik. Korzystamy z chłodnego
prysznica jaki oferują, mokra koszulka przez kilka minut daje ulgę
od upału. Próbuję zrobić pranie. Akurat przejeżdża jakiś
miejscowy na skuterze, zatrzymuje się i coś woła. Nie rozumiem,
woda szumi, gość pokazuje mi coś ręką i głośniej woła –
Water!!!
Chyba czaję. Idę za kościół i tam
znajduję wygodne kraniki z bieżącą wodą. Są też takie
pseudo-umywalki. Idealne miejsce do zrobienia prania.
Spędzamy tutaj grubo ponad godzinę.
Wyprane ciuchy wystawione na słońce już prawie suche. Pomału i
leniwie zbieramy się dalej, kluczymy trochę w poszukiwaniu
właściwej drogi i w końcu jedziemy w kierunku Trebinje. Mapa
obiecuje sporo górek. Czeka nas przełęcz o wysokości 586 metrów.
Wysokość nie robi wrażenia, ale warto dodać, że teraz mamy na
liczniku coś koło 120 m. więc trochę tego podjazdu będzie. Już
kawałek za miasteczkiem droga zaczyna się wznosić. Porozjeżdżane
węże to tutaj prawdziwa plaga. Niekiedy na odcinku 100 metrów
można zobaczyć ich kilkanaście. Niektóre całkiem spore, jedne
rozjechane prawie całkowicie tworzą na drodze krwawy placek, inne
przejechane na pół zdają się jeszcze żyć wpatrując się w nas
swymi szklanymi oczami. Brrrrr...
Tymczasem robi się coraz goręcej.
Akurat nadchodzi najcieplejsza część dnia. Pasuje się gdzieś
zatrzymać, ale szukamy lepszego miejsca no i fajnie by było żeby
minąć już tę przełęcz. Zaraz po wyjeździe ze Stolac tablice
informują nas, że wjeżdżamy do Republiki Serbskiej. Podjazd jest
mozolny i długi. Słońce grzeje nam w plecy, cały świat zdaje się
topić. Czuję się jak na patelni, zero cienia, zero chłodnego
wiaterku. Krople potu skapują mi z nosa, ręka, którą próbuję
się ocierać też cała mokra. Pokonujemy zakręt za zakrętem, za
każdym wypatruję końca podjazdu. Jeden, drugi, trzeci, kolejny, za
każdym z nich widać dalszą część podjazdu. Jadę coraz wolniej,
na poboczu pojawiają się jakieś większe krzaki rzucające
odrobinę cienia, który staram się wykorzystać ile się da. Gdy
w końcu docieramy na górę nie myślimy o postoju tylko pragniemy
ochłodzić się na zjeździe. W dole już widać miasteczko
Ljubinje. Tam zrobimy sobie sjestę.
Ljubinje to nawet przyjemna miejscówka.
Znów udaje się zrobić zakupy płacąc kartą. Nadal nie możemy
znaleźć kantoru. Dopiero kilka dni później dowiadujemy się, że
funkcję kantorów pełnią tutaj banki. Znajdujemy sobie miłe
miejsce na trawce, pod dużym drzewem dającym miły cień. Wyraźnie
wzbudzamy zainteresowanie miejscowych, zwłaszcza młodzież zwraca
na nas uwagę. Co chwilę słuchać pozdrowienia od przechodzących
obok młodych ludzi. Nie mija wiele czasu gdy zaczynają się
pojawiać dzieciaki szukające z nami kontaktu. Najpierw na rowerze
podjeżdża jakiś 12-13 latek i coś tam zagaduje. Po chwili dołącza
do niego kolega i we dwójkę już raźniej wypytują nas o typowe w
takich sytuacjach rzeczy. Skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak mamy
na imię itp.
Niebawem do kolegów dołączają dwie
koleżanki. Jedna rezolutna i wygadana, druga uśmiechnięta ale
raczej cicha. Czując się pewniej w takiej grupce młodzi ludzie już
bardzo swobodnie z nami rozmawiają. Dowiadujemy się że są
Serbami, mówią po Serbsku. Wiedząc, że jesteśmy z Polski, jeden
z chłopców ciurkiem wymienia nazwiska Lewandowskiego, Piszczka,
Błaszczykowskiego oraz Wojtka Szczęsnego. Nie znam żadnych
piłkarzy serbskich więc rewanżuję się Nowakiem Djokoviciem na co
otrzymuję błyskawiczną odpowiedź i słyszę nazwisko Radwańska.
Korzystając z okazji dopytujemy się o
serwis rowerowy. Mówią, że nie ma, ale jeden z chłopców wsiada
na rower i gdzieś jedzie. Wraca po kilku minutach mówiąc, że są
mechanicy ale tylko samochodowi. Tak sobie rozmawiamy, wygadana
dziewczyna robi się coraz śmielsza, pyta o wiek, imię, chichota ze
swoich kolegów mówiąc im, że kiepsko mówią po angielsku. Robi
się naprawdę wesoło. Tak mija z pół godziny, po jedzeniu pomimo
gwaru jaki tworzą młodzie ludzie zaczyna ogarniać mnie sen
Młodość ma jednak swoje prawa, czekam kiedy się nami znudzą i
pójdą szukać innej rozrywki. I tak się faktycznie dzieje,
najpierw odjeżdża jeden z chłopców, potem dziewczęta tracą
wątek, coraz częściej spoglądają na ekrany komórek aż w końcu
żegnają się i odchodzą. Na pożegnanie rzucam im hasło, że są
bardzo miłe na co ta bardziej wygadana odwraca się dziękując mi
szerokim uśmiechem. W końcu odjeżdża i drugi chłopiec, ten
najbardziej wytrwały, który przyjechał do nas pierwszy. Jeszcze
wraca po kilku minutach ale widząc nas drzemiących zostawia nas
ostatecznie samych.
Trochę przysypiamy, potem zerkamy na
mapę. Trzeba będzie coś pomyśleć nad wymianą tej szprychy bo
koło u Rafała zaczyna coraz mocniej bić. Przed nami Trebinje,
wygląda na spore miasto, może tam coś się uda z tym zrobić. Aby
tam dotrzeć musimy pokonać jeszcze sporo kilometrów, trzeba się
zbierać żeby dojechać przed wieczorem. Pokonujemy jeden niezbyt
długi podjazd, a za nim czeka nas długa i płaska trasa do
Trebinje. Na płaskim podkręcamy trochę tempo. W oddali, w górach
widać jak załamuje się pogoda. Z daleka dochodzą odgłosy
grzmotów, a pociemniałe niebo niekiedy rozświetlają uderzenia
piorunów. Nam burza raczej nie zagraża ale i tutaj sięgają jej
macki. Zrywa się mocniejszy wiatr, słońce zakrywają chmurki i
nawet spada kilka kropel deszczu. Na tym jednak się kończy i możemy
bez przeszkód jechać dalej.
W Trebinje meldujemy się coś koło
godziny 17. Od razu rozpytujemy się o serwis. Pierwszy spotkany
biker myśli chwilę i rzuca jakieś nazwisko, a potem tłumaczy jak
dojechać. Dla pewności pytamy się jeszcze kogoś innego, a ten
przecząca kręci głową mówiąc, że nic takiego tu nie ma.
Rzucam usłyszane wcześniej nazwisko
(teraz już zapomniałem), gość uderza się w czoło i pokazuje nam
drogę. Trochę kluczymy, jeszcze raz pytamy kogoś posiłkując się
usłyszanym nazwiskiem i w końcu trafiamy pod dom. Leży kilka
zdezelowanych rowerów, raczej typu makrokesz. Akurat jakiś tubylec
odchodzi stąd ze swoim rowerem. Zaczepiamy go pytając czy dobrze
trafiliśmy. Potakuje i woła tego kogo szukamy. Nikt się nie
pokazuje, dopiero po kilkukrotnym głośniejszym krzyknięciu
nazwiska okno się uchyla i ktoś podnosi żaluzje. Źle to wygląda,
facet nie sprawia wrażenia uczynnego, Rafał coś tam próbuje mu
tłumaczyć. Mamy szprychy, potrafimy wymienić tę uszkodzoną,
potrzeba nam tylko klucz, jeśli nie ma czasu lub mu się nie chce to
sami sobie zrobimy. Gość jest jednak jakiś dziki, mina jak gdyby
był obrażony na cały świat, odnoszę wrażenie, że nie wie nawet
o co nam chodzi. Od samego początku kręci głową, coś mruczy po
czym bezceremonialnie zamyka okno i znika. No cóż kolejna nadzieja
w Dubrowniku. Może jakoś dojedziemy. Facet nieuczynny ale chyba i
tak by nam nie pomógł, bliższe obserwacje leżących tu rowerów
sporo mówią. To nie ten rodzaj sprzętu o jaki nam chodzi.
Teraz już nam się nie spieszy.
Planowy dystans już zrobiliśmy, można spokojnie pokręcić się po
mieście, wypłacić w końcu jakieś tutejsze pieniądze, zjeść
coś ciepłego. Potem spokojnie wyjeżdżamy z miasta. Tablice
informują nas, że do Dubrownika mamy 32 km. Oznaczenia drogowe są
pisane cyrylicą oraz łacińskimi znakami. W zasadzie każdy
drogowskaz jest pomazany farbą, nazwy miejscowości w języku
serbskim (cyrylica) są widoczne, napisy łacińskie są zamalowane i
tylko prześwitują zza grubej warstwy farby. Nadal tlą się tutaj
konflikty etniczne grożąc widmem kolejnej wojny.
Poszukiwania noclegu chwilę trwają. Fajne okolice, płasko, sporo wykoszonych pól, trafiają się jakieś polanki ale dosyć gęsto zaludnione. Jak zwykle najpierw tylko się przyglądamy z głównej drogi, potem w miarę upływającego czasu zaczynamy badać boczne dróżki, zostawiamy rowery i pieszo oglądamy potencjalne miejscówki. Długo nic się nie trafia, w końcu znajdujemy kawałek poletka. Jakieś 100 metrów od drogi za zasłoną z drzew. Wykoszona łąka, zaraz obok kawałek pola z jakimś zielskiem. Widać, że ktoś tu systematycznie zagląda bo ładnie wyplewione, podlane, a grządki porządne i zadbane. No cóż, jest spore ryzyko odwiedzin ale miejsce jest przyjemne i warto zaryzykować. Kolejny dzień dobiega końca, dzisiejsza trasa dała mi ogromną ilość wrażeń. Minęła pierwsza lawina emocji i czuję, że zaczynam pomału wchodzić w tą wyprawę.
- DST 117.00km
- Czas 06:23
- VAVG 18.33km/h
- Podjazdy 1220m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - dzień drugi - Sv Jura-Vrgorac - Metkvić - Svitava
Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka, chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej i spokojnie kończę pakowanie majdanu.
To codzienny rytuał. Wieczorem jest rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata, a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.
Pogoda jak marzenie, słońce operuje od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić 2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był spory kawałek.
Im wyżej tym częściej pojawiają się strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może dotrwam do źródła na dole.
Ostatnie metry są już łatwiejszee i meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.
Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę wody i słyszę – nie musicie oddawać.
Kurcze jak bardzo smakuje czysta i chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić to jednak wymaga to trochę wysiłku.
Pomimo tego kilometry szybko mijają, gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco. Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600 metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży, wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami samochodu.
Pomału zbliżamy się do miasteczka Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów. Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać, łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy pozwalają zapanować nad sytuacją.
W miasteczku robimy dłuższy postój, trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść. Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb, pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety. Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.
Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.
- DST 130.90km
- Czas 07:30
- VAVG 17.45km/h
- Podjazdy 1541m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Split-Omiś-dolina Cetiny-Brela-Makarska- połowa podjazdu na Jure
Najpierw trzeba wyjechac z miasta. Zdążyłem już przywyknąć do uciążliwych trąbień tutejszych kierwowców, lecz nadal są one dla mnie bardzo irytujące. Wyjazd ze Splitu w kierunku Makarskiej prowadzi długim zjazdem. Można nabrać tu sporej prędkości z czego skwapliwie korzystamy wystawiając twarz na ożywcze, chłodne podmuchy. Trzeba przejechać kawałek Jandranską Magistralą. To dysyć ruchliwa droga, zwłaszcza w sezonie. Na szczęście jeszcze nie zwaliły się tu tłumu turystów i jedzie się nawet komfortowo. Gdy Split zostaje kilka kilometrów z tyłu robi się jeszcze spokojniej i zaczyna się dobra zabawa.
W Omisiu opuszczamy magistralę i wbijamy się dolinę rzeki Cetina. Tutaj zaczynają się już pustki, samochody nie niepokoją nas już zupełnie, pojawiają się jakieś pojedyńcze sztuki co kilka minut. Za to zaczynają się pokazywać rowerzyści. Jest sobota więc lokalesi też korzystają z pięknej pogody. Słoneczko mocno przyświeca, ale dzięki lekkiej mgiełce nie jest tak bardzo uciążliwe. Cetina, która w Omisiu leniwie wpływa do morza, na odcinku kilku kilometrów zmienia swoje oblicze. Jej nurt robi się coraz szybkszy, niespokojny, szum wody coraz głośniej brzmi w uszach. Im bliżej pobliskich gór tym rzeka robi się coraz bardziej narowista. Jej zielonkawe wody, spienione na licznych bystrzach szybko mkną w dół do bliskiego przecież morza. To wymarzone warunki do raftingu i można sobie zafundować taką zabawę. Wprawdzie nie widzieliśmy żadnego ponton, ale z tego co widać to popularny sposób spędzania czasu. Co chwilę widać reklamy i zachęty do tej zabawy.
Przejazd doliną Cetiny to ogromna przyjemność dla oczu. Dla nas to ogromna dawka pozytywnych emocji po męczącej podróży, o której już zaczynamy na szczęście zapominać. Aby wyjechać z doliny trzeba się wspiąć 200 metrów wyżej. Zaczynają się pierwsze podjazdy, które nie opuszczą nas już do ostatniego dnia tej wyprawy. Naszym założeniem była spokojna jazda i teraz tak właśnie jedziemy. Pierwsze sperpentyny, pierwsze żródełko. Tankujemy do pełna gdyż wiem z doświadczenie, że nadmorskie okolice nie obfitują w wodę. Żródełko jest usytuowane na serpentynie, gdy przyjeżdżamy to akurat odjeżdża jakaś para bikerów. Kobieta i mężczyzna jadą na lekko, pozdrawiamy się wzajemnie i odjeżdżają. Po chwili z dołu nadjeżdża auto z przyczepką. Kierowce energicznie pokonuje zakręt, przyczepka podskakuje na muldzie, wypina się, dyszel opada na asfalt i szoruje nawierzchnię ścinając zakręt. Wyglądało to komicznie, ale dobrze, że nic nie jechało z góry bo mogło być niewesoło. Pomagamy kierowcy zapiąć przyczepkę i zbieramy się dalej.
Pomimo sakw i spokojnej jazdy szybko dochodzimy parę turystów, jeszcze kilka podjazdów i wyskakujemy na drogą łączącą Makarską z autostradą. Kilka kilometrów lekkiego podjazdu i znów meldujemy się na Jandranskiej Magistrali w Breli. Szybko dolatujemy do Makarskiej gdzie aplikujemy sobie smacznego burka oraz przyjemnie chłodną Coctę prosto z lodówki. Po smacznym posiłku nie za bardzo chce się jechać, leniwie zbieramy się w dalszą drogą. Czeka nas teraz prawdziwa harówka, od Makarskiej nasza trasa zaczyna się wznosić. Nie ma nawet kawałka zjazdu, cały czas do góry. Kawałek przed odbiciem na drogę prowadzącą na Sv Jurę znów korzystamy ze źródełka. Jestem bardzo wrażliwy na brak wody i gdy tylko mogę korzystam z takich okazji. Zwłaszcza gdy zaczyna się robić późno to obładowuję sie tym życiodajnym płynem na maxa. Teraz jest już po 17, zaraz skręcamy na Jurę, a wiem, że tam nie ma sklepów, a i źródeł też jakoś nie kojarzę. Wiozę dwa pełne PET-y plus dwa bidony 0,75 zatankowane pod korek. Czuć te kilogramy.
Pomimo późnej pory bileter urzęduje w swojej budce i trzeba wykupić prawo do wjazdu. To młody człowiek, uśmiechnięty i bardzo pogadany co osładza nam trochę konieczność wyskoczenie z kilku euro. Zaraz dalej zaczynają się serpentyny. Coraz później, rozglądamy się za jakimiś fajnymi krzakami gdzie można by się zakonspirować z naszymi namiotami. Z tym jednak kiepsko. Na szczęście pogoda i widoki tak piękne, że zupełnie nas to nie zraża. To co można zobaczyć z podjazdu na Jurę trudno opisać, myślę, że nawet E.Orzeszkowa miała by problemy. W każdym razie mogę złożyć uroczysty cyrograf, że pocztówki nie kłamią. W słnecznym blasku Adriatyk ma naprawdę błękitny kolor. Teraz gdy słońce zniża sie nad horyzont jego wody ciemnieją i robią lekko granatowe. Gnieniegdzie tylko woda zmienia kolor gdy lekka bryza marszczy jego powierzchnię zmieniajac kąt pod jakim oświetlają ją słoneczne promienie. W dole widać zabudowania Makarskiej, domki zdają się być zbudowane z klocków, drogą przejeżdżają małe samochodziki, a jachty na morzu to tylko niewyraźne punkciki, które na zdjęciach zajmują kilka pikseli.
Im wyżej tym widoki robią coraz bardziej oszałamiające. Robi się stromo i szybko przybywa wysokości. Nadal kiepsko z noclegiem. Pamiętam, że na wyskości około 1000m. robi się płaskowyż i tam będzie można czegoś szukać. Jedziemy więc raźno w górę i uważnie obserwujemy okolicę. Mijamy restaurację i za nią droga się lekko wypłaszcza. Niestety każdy skrawek terenu zawalony jest tutaj ogromnymi kamieniami. Nie sposób rozbić tu namiotu. Na takich wyjazdach bywa tak, że im później tym nasze wymagania robią się coraz mniejsze. To co jeszcze niedawno wydawało się kiepskim miejscem na obóz teraz witalibyśmy z uśmiechem na twarzy. Nie trzeba nam wiele, 3-4 metry kwadratowe płaskiego terenu bez kamieni.
To miejsce dostrzegamy prawie jednocześnie. Obaj w tej samej sekundzie naciskamy na hamulce i kierujemy wzrok na polankę w dole. Wydaje się spełniać nasze warunki. Osłonięta przez drzewa z króciutką trawką. Zostawiamy rowery przy drodze i zbiegamy w dół aby obejrzeć to miejsce. Na dole wygląda to jeszcze ciekawiej. Jedyny problem to dotrzeć tu z rowerami. Trzeba pokonać kilkadziesiąt metrów po bardzo trudnym terenie najeżonym głazami i tnącymi niczym brzytwa krzakami. Trochę trzeba się było namęczyć ale jakoś się udało. Miejce naprawdę fajne, z drogi w zasadzie jesteśmy niewidoczni, za to my możemy obserwować co się dzieje na górze. Pierwszy dzień już prawie za nami. Zajmujemy sie teraz typowymi obozowymi czynnościami, których wbrew pozorom jest całkiem sporo. Rozbicie namiotu, wypakowanie sakw tak aby wiedzieć gdzie co jest gdy będzie potrzebne. Przyrządzenie posiłku, prysznic z butelki PET wykorzystując wcześniej przygotowaną zakrętkę z dziurką. Jedną butelką z wodą wiozłem cały czas na wierzchu dziękie czemu woda w niej jest przyjemnie ciepła i pozwala na bezstresowy prysznic.
Potem oglądanie mapy, jakieś pogaduchy. Słońce kryje się za góry, momentalnie robi się chłodniej. Jesteśmy na wysokości grubo ponad 900 metrów i szybko zaczyna się to czuć. Nie da się długo walczyć ze zmęczeniem, szybko wychodzi nieprzespana noc w autokarze i melinujemy się naszych składanych domkach. Komary bzyczą za moskitierą gdy my zaczynamy odpływać w objęcia Morfeusza. Nadchodzi noc, pierwszy dzień bałkańskiej przygody zapisuje się na kartach notesu i odchodzi w przeszłość.
Fotki wrzucę na sam koniec bo sposób wrzucania zdjęć na bikestats dyskwalifikuje dla mnie tą czynność.
- DST 90.80km
- Czas 05:42
- VAVG 15.93km/h
- Podjazdy 1595m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Bałkańska Pętla - prolog.
Już tego dnia zaczęły się pierwsze przygody. Naprędce zainstalowany maszt na flagę okazał się nieskuteczny. Kilkaset metrów od domu gubię swoją flagę, mam jeszcze drugą dla Rafała ale wracam się i przepatruję drogę. Dosłownie działo się to na odcinku 500 metrów, na światłach jeszcze ją widziałem, za mostem już nie było. Taki krótki odcinek, zaledwie 2-3 minuty, a już zdążyła zaginąć bezpowrotnie. No to ładnie, trudno zakładam drugą, Rafał będzie jechał bez flagi. Jak się później okazało nie były to ostatnie przygody z naszymi barwami narodowymi.
Dojazd do Katowic przebiega spokojnie, równa, turystyczny jazda. Trzeba się przyzwyczaić do obładowanego sakwami roweru. Środek ciężkości wędruje w miejsce gdzie najmniej bym się go spodziewał. Można swobodnie jechać jednak trzeba do tego przywyknąć.
Centrum Katowic rozkopane. W miejscu wskazanym na biletach jest dworzec autobusowy, spokojnie oczekujemy na przyjazd naszego środka transportu. Coś tam gadamy, co zabrałeś, ile jedzenie, ile kasy, jakieś tam przemyślenia, pomysły, czas mija, zbliża się godzina odjazdu. Rafał ma dwa telefony, przypadkowo włącza ten, którego zwykle używa w Polsce. Od razu dzwoni i jakiś gość pyta się czy jedziemy do Chorwacji i dlaczego nas nie ma na miejscu zbiórki. Zdziwko !!! Jak nas nie ma skoro jesteśmy. No ale facet mówi, że odjazd nie jest z dworca, ale przecznica dalej. No to jaja. Dobrze, że Rafał włączył ten aparat bo ja też używam innego numeru na wyjeździe. Załatwiając bilety podałem nasze namiary, ale nie pomyślałem, że będziemy używać innych numerów. Teraz kierowca za nami wydzwaniał i mało brakło, a czekalibyśmy tu do wieczora.
W końcu jednak docieramy na miejsce. Jak się okazuje nie jesteśmy jedynymi, którzy nabrali się na ten dworzec. Po nas dociera jeszcze kilka osób. Rowery wędrują do luków bagażowych, my na swoje miejsca, autokarem wstrząsają drgania zapalanego silniki i pomału zaczynamy jechać.
Przygodę czas zacząć !!!!
- DST 92.90km
- Podjazdy 445m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze