Niedziela, 21 lipca 2013
Kategoria Zawody
Maraton w Dukli
Zdecydowałem się wystartować w tym maratonie dopiero w piątek chociaż wiedziałem o nim od dawna. Trasa w sporej części pokrywała się z dawnym maratonem w Nowym Żmigrodzie, a ten przeszedł do klasyki Cyklokarpat jako najbardziej błotnisty w dziejach :)
Tym razem jednak pogoda trzymała cały tydzień, a i na dzień startu prognozy były dobre wobec czego pomyślałem, że może w końcu uda się przejechać połoninki Łysej Góry o suchym tyłku.
Drugi start po kontuzji kolana, XC w Brzyskach totalna wtopa, tym razem byłem już lepiej przygotowany, dwa tygodnie sporo pojeździłem, ale nie czułem się na siłach jechać dystans giga, a i nie za bardzo miałem ochotę. Start to dla mnie koszmar, nie znoszę takich startów gdy od samego początku leci dzida do góry. Jakoś próbowałem to przetrwać, było bardzo ciężko ale jakoś utrzymałem się na niezłej pozycji. Dużo mnie to jednak kosztowało, na górze łapałem powietrze jak ryba wyciągnięta na brzeg.
Pierwsza godzina jazdy to dla mnie masakra, niby jechałem w mojej części stawki ale strasznie dużo kosztowało mnie utrzymanie się tam. W dodatku jadąc mega nie za bardzo wiedziałem z kim mam się ścigać. Pomyślałem żeby w taki razie trzymać się znanych mi osób i po prostu jechać swoje. Pierwszym targetem był Piotrek Klonowicz, ale jednak jechał delikatnie za szybko, długo miałem go kilka metrów przed sobą, jednak pomału odjeżdżał i dzisiaj już nie byłem w stanie go dogonić.
Po chwili wyprzedził mnie Marek Gorczyca i razem jechaliśmy dłuższy czas wzajemnie się motywując do jazdy, raz jeden podciągał, raz drugi. Zmęczył mnie okropnie podjazd wzdłuż wyciągu, zjazd po stoku narciarskim też nie był łatwy ale potem nastąpiła seria asfaltów i szutrówek gdzie złapałem drugi oddech i trochę mnie przetkało. Przed sobą widziałem mały gościa w żółtej koszulce, zaczynało mi się fajnie jechać i na bufecie udało mi się go dojść.
Minęliśmy zjazd na Giga i przed nami była do pokonania góra oddzielająca Chyrową od Dukli, skręcamy w teren i zaczynamy wspinaczkę. Obok trasy stoją kibice i krzyczą, że do mety 7 km , z czego 3 pod górę. Za sobą słyszę dźwięki roweru, , odchylam głowę i widzę żółtą koszulkę. Jednak nie urwałem gościa. Zaczyna się podjazd, facet cały czas trzyma koło. Sporo podjazdu jest, nie wiem jaką taktykę wybrać, depnę mocniej to może skończyć się zgonem na górze i jeśli gość utrzyma koło może mnie myknąć na zjeździe do mety. Podjazd ma być długi więc może jednak zacząć wolniej i zaatakować przed szczytem.
Cały czas słyszę chrobotanie łańcucha z tyłu i przez głowę przelatują różne myśli. Pamiętam maraton w Komańczy dwa lata temu. Było podobnie przed metą, też ciąłem się z gościem na ostatnich kilometrach i w końcu puściłem go w ostatni zakręt przed sobą. Okazała się, że za tym zakrętem była meta, gość był z mojej kategorii i zajął 3 miejsce. Wyprzedził mnie o 2 sekundy. Na to wspomnienie aż mi się krew zagotowała. Nie wiem kto jedzie teraz za mną ale trzeba zrobić wszystko żeby go urwać bo historia lubi się powtarzać.
Idę ogień, deptam jak mogę najmocniej, zaczyna brakować mi powietrza ale jest dobrze bo już po chwili za mną robi się czysto. Na górze lekkie wypłaszczenie, dają wodę, łapię lewą ręką, połowa wylewa się na rękę. Zrzucam łańcuch na mniejsze koronki z tyłu, dokręcam i chcę wrzucić na blat z przodu.
SHIT!! Mokra rękawiczka ślizga się po gripie, a ten nawet nie drgnie. Kuźwa mać myślę sobie, toż jak zacznie się zjazd to nie ma bola żebym bez blatu utrzymał się przed gościem. Zerkam do tyłu, na razie pusto ale jak dużo mam czasu? Wycieram rękę, wystawiam na wiatr żeby obeschło, znów wycieram, próbuję obrócić prawą ręką ale dupa. Na szczęście cały czas jadę terenem, delikatnie do góry i średnia tarcza na razie styka. W końcu obracam tego gripa i jadę już dalej na blacie, kilka ostatnich podjazdów pokonuję na sztywno nie ryzykując już zrzucania z blatu.
No i został już tylko zjazd do mety. W dole widać już zabudowania Dukli, ostatni fragment to 2 kilometrowy odcinek po asfalcie, za mną czysto więc mogę pozwolić sobie na spokojny finisz. Wynik taki sobie, w open raczej kiepsko, dopiero 35 miejsce. W kategorii jednak fart nad farty bo okazało się, że ten gość co mnie naciskał na ostatnim podjeździe bo moja kategoria była. No i oczywiście jak się teraz okazało walczyliśmy wtedy o 3 miejsce. Zrobiłem go na 30 sekund, dobrze, że zdecydowałem się na ten atak na podjeździe bo podejrzewam, że gdyby jechał zaraz za mną to problemy z gripami mogły skończyć się dużo gorzej.
Tak więc kolejny maraton skończony, udało się wywalczyć kolejne pudło. Cieszy tym bardziej, że forma już nie ta co wiosną, a i chyba wagi przybyło bo znów na maminej diecie jestem :) Zaczyna mi się to podobać, takie niby trenowanie, niby nie. Śmigam sobie, czasem gdzieś wystartuję, tam wpadnie dyplomik, tam pucharek, fajnie jest :)
Tym razem jednak pogoda trzymała cały tydzień, a i na dzień startu prognozy były dobre wobec czego pomyślałem, że może w końcu uda się przejechać połoninki Łysej Góry o suchym tyłku.
Drugi start po kontuzji kolana, XC w Brzyskach totalna wtopa, tym razem byłem już lepiej przygotowany, dwa tygodnie sporo pojeździłem, ale nie czułem się na siłach jechać dystans giga, a i nie za bardzo miałem ochotę. Start to dla mnie koszmar, nie znoszę takich startów gdy od samego początku leci dzida do góry. Jakoś próbowałem to przetrwać, było bardzo ciężko ale jakoś utrzymałem się na niezłej pozycji. Dużo mnie to jednak kosztowało, na górze łapałem powietrze jak ryba wyciągnięta na brzeg.
Cyklokarpaty Dukla 2013© furman
Pierwsza godzina jazdy to dla mnie masakra, niby jechałem w mojej części stawki ale strasznie dużo kosztowało mnie utrzymanie się tam. W dodatku jadąc mega nie za bardzo wiedziałem z kim mam się ścigać. Pomyślałem żeby w taki razie trzymać się znanych mi osób i po prostu jechać swoje. Pierwszym targetem był Piotrek Klonowicz, ale jednak jechał delikatnie za szybko, długo miałem go kilka metrów przed sobą, jednak pomału odjeżdżał i dzisiaj już nie byłem w stanie go dogonić.
Po chwili wyprzedził mnie Marek Gorczyca i razem jechaliśmy dłuższy czas wzajemnie się motywując do jazdy, raz jeden podciągał, raz drugi. Zmęczył mnie okropnie podjazd wzdłuż wyciągu, zjazd po stoku narciarskim też nie był łatwy ale potem nastąpiła seria asfaltów i szutrówek gdzie złapałem drugi oddech i trochę mnie przetkało. Przed sobą widziałem mały gościa w żółtej koszulce, zaczynało mi się fajnie jechać i na bufecie udało mi się go dojść.
Minęliśmy zjazd na Giga i przed nami była do pokonania góra oddzielająca Chyrową od Dukli, skręcamy w teren i zaczynamy wspinaczkę. Obok trasy stoją kibice i krzyczą, że do mety 7 km , z czego 3 pod górę. Za sobą słyszę dźwięki roweru, , odchylam głowę i widzę żółtą koszulkę. Jednak nie urwałem gościa. Zaczyna się podjazd, facet cały czas trzyma koło. Sporo podjazdu jest, nie wiem jaką taktykę wybrać, depnę mocniej to może skończyć się zgonem na górze i jeśli gość utrzyma koło może mnie myknąć na zjeździe do mety. Podjazd ma być długi więc może jednak zacząć wolniej i zaatakować przed szczytem.
Cały czas słyszę chrobotanie łańcucha z tyłu i przez głowę przelatują różne myśli. Pamiętam maraton w Komańczy dwa lata temu. Było podobnie przed metą, też ciąłem się z gościem na ostatnich kilometrach i w końcu puściłem go w ostatni zakręt przed sobą. Okazała się, że za tym zakrętem była meta, gość był z mojej kategorii i zajął 3 miejsce. Wyprzedził mnie o 2 sekundy. Na to wspomnienie aż mi się krew zagotowała. Nie wiem kto jedzie teraz za mną ale trzeba zrobić wszystko żeby go urwać bo historia lubi się powtarzać.
Idę ogień, deptam jak mogę najmocniej, zaczyna brakować mi powietrza ale jest dobrze bo już po chwili za mną robi się czysto. Na górze lekkie wypłaszczenie, dają wodę, łapię lewą ręką, połowa wylewa się na rękę. Zrzucam łańcuch na mniejsze koronki z tyłu, dokręcam i chcę wrzucić na blat z przodu.
SHIT!! Mokra rękawiczka ślizga się po gripie, a ten nawet nie drgnie. Kuźwa mać myślę sobie, toż jak zacznie się zjazd to nie ma bola żebym bez blatu utrzymał się przed gościem. Zerkam do tyłu, na razie pusto ale jak dużo mam czasu? Wycieram rękę, wystawiam na wiatr żeby obeschło, znów wycieram, próbuję obrócić prawą ręką ale dupa. Na szczęście cały czas jadę terenem, delikatnie do góry i średnia tarcza na razie styka. W końcu obracam tego gripa i jadę już dalej na blacie, kilka ostatnich podjazdów pokonuję na sztywno nie ryzykując już zrzucania z blatu.
No i został już tylko zjazd do mety. W dole widać już zabudowania Dukli, ostatni fragment to 2 kilometrowy odcinek po asfalcie, za mną czysto więc mogę pozwolić sobie na spokojny finisz. Wynik taki sobie, w open raczej kiepsko, dopiero 35 miejsce. W kategorii jednak fart nad farty bo okazało się, że ten gość co mnie naciskał na ostatnim podjeździe bo moja kategoria była. No i oczywiście jak się teraz okazało walczyliśmy wtedy o 3 miejsce. Zrobiłem go na 30 sekund, dobrze, że zdecydowałem się na ten atak na podjeździe bo podejrzewam, że gdyby jechał zaraz za mną to problemy z gripami mogły skończyć się dużo gorzej.
Cyklokarpaty Dukla 2013© furman
Tak więc kolejny maraton skończony, udało się wywalczyć kolejne pudło. Cieszy tym bardziej, że forma już nie ta co wiosną, a i chyba wagi przybyło bo znów na maminej diecie jestem :) Zaczyna mi się to podobać, takie niby trenowanie, niby nie. Śmigam sobie, czasem gdzieś wystartuję, tam wpadnie dyplomik, tam pucharek, fajnie jest :)
- DST 39.51km
- Teren 30.00km
- Czas 02:13
- VAVG 17.82km/h
- HRmax 174 ( 97%)
- HRavg 152 ( 84%)
- Kalorie 2080kcal
- Podjazdy 1227m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Witam, przepraszam za niefortunne podanie kubka z woda na ostatnich 7 km do mety. Sam jezdze na gripach. Gratuluje wyniku. Pozdrawiam.
CayadoyLoco - 06:32 środa, 24 lipca 2013 | linkuj
Komentuj