Sobota, 8 czerwca 2013
Kategoria Bałkany
Albania - słońce, pot i góry.
Rano budzi mnie słońce. Dochodzi godzina 7 , spało mi się świetnie i jak na mnie to dosyć późno się dzisiaj obudziłem. Nie wychodzę jednak ze śpiwora, mam sporo nadgonione, trzeba korzystać z tego miłego biwaku. Dopiero gdzieś koło 8 słońce zaczyna już tak świecić, że nie sposób wysiedzieć w namiocie. Niespiesznie krzątam się z pracami obozowymi, zamierzam dzisiaj trochę poluzować z dyscypliną i dać odpocząć kolanom. Dosuszam mokre rzeczy i pomału pakuję cały majdan. Poruszam się niczym ślimak, ale i tak o 9 jestem już gotów do jazdy. Z żalem opuszczam to miejsce i gorąco polecam każdemu kto będzie tędy przejeżdżał. Droga prowadzi w dół, znów żadnej przyjemności z jazdy, cały czas mocne hamowanie. Po około 30 minutach jazdy spotykam samotnego motocyklistę jadącego do góry, dowiaduję się, że za 5 minut wjadę na asfalt. Za każdym zakrętem z utęsknieniem wypatruję czarnej nawierzchni i w końcu JEST !!
Wjeżdżam na asfalt, mięśnie aż drżą z podniecenia, upajam się lekkością jazdy. Zresztą jadę delikatnie w dół, dosłownie jestem cały w ekstazie. Do tego rewelacja pogoda, niebie aż prawie granatowe, droga wspaniała widokowe, biegnie doliną wzdłuż rzeki. Wiatr szumi we włosach, woda z rzeki szumi w uszach, jest wspaniale. Do Shkoder docieram po około godzinie jazdy. Tym razem wjeżdżam do miasta jakimiś paskudnymi bocznymi uliczkami. Coś okropnego, smród, brud, kiła i mogiła. Pylista droga z plackowatymi pozostałościami po asfalcie, kałuże, krowie łajna, kruszące się lub wręcz całkowicie zrujnowane budynki, każde przejeżdżające auto wzbudza tumany kurzu. Gdzieś obok odbywa się coś w rodzaju jarmarku, ludzie stoją przy powystawianych na sprzedaż zwierzętach. Kury, kaczki, gęsi, w to wszystko wmieszana ogromna ilość osiołków taszczących bagaże, nad wszystkim dominuje mdły zapach odchodów, potu i unoszącego się wszędzie kurzu.
Z ulgą uciekam z tego miejsca i szybko podążam do centrum miasta gdzie spożywam ciepły posiłek. Miły stolik w cieniu, darmowa sieć WI-FI, w miarę dobre jedzenie, zimna cola, małe piwko na drogę i leniwie zbieram się w dalszą trasę. Jeszcze wolno turlikam się przez ulice miasta, jeszcze robię małe zakupu i dopiero gdy milknie gwara Shkoderskiego centrum wrzucam piąty bieg i szybko oddalam się od miasta. Kolano trochę boli, ale póki płasko to nie ma problemu. Jest bardzo gorąco, akurat południowe godziny lecz dużo czasu spędziłem w mieście więc pasuje teraz coś pokręcić. Dłuższy czas jadę po płaskich i nieciekawych okolicach i dopiero po jakiejś godzinie jazdy widzę jak droga wspina się zakosami wysoko do góry.
Zapowiada się dłuższa wspinaczka, pierwsza godzina jest niezbyt miła, gorąco okropnie, słońce grzeje na całego, teren cały czas odkryty, mijam odbicie drogi na Koman skąd kursuje prom do Fierze i jakiś czas później z trudnością znajduję kilka metrów kwadratowych cienia gdzie odpoczywam dłuższą chwilę. Zerkam na mapę, widzę, że sporo tych podjazdów jeszcze będzie. Jadę teraz bardzo wolno, raz, że mam bardzo dużo czasu, dwa, że jednak staram się oszczędzać kolano. Muszę przyznać, że taka jazda zaczyna mi sprawiać przyjemność, z reguły jeżdżę szybko i intensywnie, teraz jadę sobie na miękkich biegach, korby kręcą się jak po maśle, bez zadyszki i z podniesioną głową. Naprawdę jest przyjemnie. Do tego okolica robi się cudowna. Wjechałem już na 500 metrów i krajobraz szybko zaczyna się zmieniać. Suche i wypalone słońce góry zmieniają kolor na zielony. Pojawiają się drzewka, łąki robią się coraz bardziej bujne i soczyste. Droga pusta i z gładką asfaltową nawierzchnią. Do tego już nie grzeje tak jak na nizinach, a wiaterek przynosi miłą ulgę. To chyba najbardziej urokliwy odcinek drogi jaki jechałem w Albanii. Były różne drogi, były piękne widoki, cudowne plenery, długie zjazdy serpentynami, ale ten odcinek do Puke jakoś tak wyjątkowo przypadł mi do gustu, chociaż nie jestem w stanie sfabrykować argumentów dlaczego. Piękna droga i tyle! Mógł bym tędy jeździć codziennie aż do znudzenia.
Pomału wznoszę się cały czas do góry, znów mam problemy z siedzeniem, smarowanie maścią przyniosło trochę ulgi ale nadal nie mogę komfortowo siedzieć. W końcu wpadam na pomysł żeby podłożyć sobie na siodełko polara i po chwili pukam się w głowę czemu wcześniej na to nie wpadłem. Z animuszem pokonuję kolejne kilometry zamierzając dotrzeć do Puke. Mam w planie skombinowanie sobie jakiegoś hotelu żeby umyć się porządnie, wyprać ciuchy, podładować komórkę. Droga do Puke ciągnie się jednak i ciągnie. Gdy w końcu dojeżdżam do miasta okazuje się ono największą dziurą jaką do tej pory widziałem w Albanii. Niby są tam jakieś sklepy, niby są jakieś bary, ale jak przyszło co do czego nie było co zjeść. W centrum miasta hotel, ale stojące pod nim czarne i błyszczące bryki ze znaczkami Mercedes i BMW odstręczyły mnie nawet od wejścia i zapytania o cenę. Wchodzę więc do jakiegoś baru z nadzieję na ciepłe jedzenie. Podpity kelner wybałusza na mnie gały i dzwoni do siostry dając do zrozumienia, że mówi ona po angielsku. Co tu tłumaczyć, mówię chips, chicken, salat, cola...chyba nie trudno się domyślić o co biega. Ten jednak kręci głową i proponuje mi patataos oraz beer. No dziękuję serdecznie, pokazuję na frytki, które ktoś spożywa przy stoliku obok. Kręcie głową i mówi – no chips, no chicken.....
Spadam stąd czym prędzej, jeszcze wstępuję do cukierni i kupuję jakieś ciastko. Tym razem obsługa bardzo miła, ale ciasto nasączone miodem tak słodkie, że jestem w stanie przełknąć tylko kilka kęsów. Jak najszybciej ewakuuję się z tego miasta. Teraz z perspektywy czasu być może za ostro oceniłem Puke, ale jakoś mi nie podeszło to miejsce i nie palę się chęcią odwiedzenia go jeszcze kiedyś. Z noclegu pod dachem nici, gorzej, że już późnawo, a za Puke zaczyna się dłuższy podjazd. Wszędzie brak miejsca na biwak, zaraz za drogą po obu stronach teren mocno się wznosi do góry, jest kamienisty i gęsto porośnięty. Kręcę energicznie chcąc czym prędzej dotrzeć na przełęcz tam widząc swoją szansę. Nie jest to jednak typowa przełęcz z płaskim i szerokim siodłem w szczytowej części. Jadę teraz wysokim grzbietem, ale nadal po obu stronach drogi kiepskie warunki na obóz. Mija tak z pół godziny, osiągam wysokość 950 metrów i widzę po lewej fajną górkę pokrytą trawą. Rozglądam się jak tam dotrzeć, widzę jaką boczną dróżkę prowadzącą w interesującym mnie kierunku. Intuicja mnie nie zawodzi, na górze jest fajnie, ale jeszcze dalej widzę ciekawsze miejsce, tam znów się rozglądam i zjeżdżam jeszcze kawałek w dół. Jestem teraz dokładnie na górce, którą widziałem z drogi. Teraz na miejscu to miejsce nie wygląda aż tak miło. Nawierzchnia raczej kamienista,widoczna z daleka trawa to tylko rzadko wystające spod kamieni ździebełka. Ale najgorsze jest to, że będę tutaj widoczny z daleka. Teren wprawdzie raczej bezludny, wokoło nie widzę żadnego domu lecz jakoś nie czuję się tu komfortowo. Nie mam jednak wyboru, już zaczyna zmierzchać. Najpierw coś zjadam, namiot rozbijam dopiero gdy robi się naprawdę ciemno. Coś tam sobie robię, aż nagle podskakuję z przerażenie gdy jakiś głoś zaczyna głośno śpiewać za moimi plecami. Przez kilka sekund jestem wręcz sparaliżowany, dopiero po chwili włącza mi się tryb myślenia i kojarzenia faktów. To wzmocniony przez głośniki i niesiony w górskim powietrzu głos muezina. Początkowo wydaje się jak by dobiegał z odległości kilku metrów, dopiero po chwili lokalizuję miejsce jego pochodzenie. Okazuje się, że rozbiłem się w zasadzie tuż nad Puke. W linii prostej nie będzie dalej jak 3-4 kilometry, jedynie 200 metrów wyżej. Dopiero teraz w ciemnościach widzę światła miasteczka. Są daleko, ale ten śpiew wystraszył mnie solidnie tak dobrze go niosło do góry. Z tej strony nie czuję dyskomfortu, ale gdy wchodzę do namiotu znów odkrywam kolejny nieprzyjemny zbieg okoliczności. Droga jest oddalona o jakieś 300 metrów, jadące samochody pokonują serpentynę i wyjeżdżając z niej ustawiają się akurat idealnie w prostej linii na mój namiot. Niektóre mają włączona długie światła i omiatają ich błyskiem mój namiot. Podejrzewam, że nie są w stanie dostrzec samego namiotu, ale to kolejny niesprzyjający czynnik, który spowodował, że ta noc nie była tak przyjemna jak poprzednie.
Wjeżdżam na asfalt, mięśnie aż drżą z podniecenia, upajam się lekkością jazdy. Zresztą jadę delikatnie w dół, dosłownie jestem cały w ekstazie. Do tego rewelacja pogoda, niebie aż prawie granatowe, droga wspaniała widokowe, biegnie doliną wzdłuż rzeki. Wiatr szumi we włosach, woda z rzeki szumi w uszach, jest wspaniale. Do Shkoder docieram po około godzinie jazdy. Tym razem wjeżdżam do miasta jakimiś paskudnymi bocznymi uliczkami. Coś okropnego, smród, brud, kiła i mogiła. Pylista droga z plackowatymi pozostałościami po asfalcie, kałuże, krowie łajna, kruszące się lub wręcz całkowicie zrujnowane budynki, każde przejeżdżające auto wzbudza tumany kurzu. Gdzieś obok odbywa się coś w rodzaju jarmarku, ludzie stoją przy powystawianych na sprzedaż zwierzętach. Kury, kaczki, gęsi, w to wszystko wmieszana ogromna ilość osiołków taszczących bagaże, nad wszystkim dominuje mdły zapach odchodów, potu i unoszącego się wszędzie kurzu.
Z ulgą uciekam z tego miejsca i szybko podążam do centrum miasta gdzie spożywam ciepły posiłek. Miły stolik w cieniu, darmowa sieć WI-FI, w miarę dobre jedzenie, zimna cola, małe piwko na drogę i leniwie zbieram się w dalszą trasę. Jeszcze wolno turlikam się przez ulice miasta, jeszcze robię małe zakupu i dopiero gdy milknie gwara Shkoderskiego centrum wrzucam piąty bieg i szybko oddalam się od miasta. Kolano trochę boli, ale póki płasko to nie ma problemu. Jest bardzo gorąco, akurat południowe godziny lecz dużo czasu spędziłem w mieście więc pasuje teraz coś pokręcić. Dłuższy czas jadę po płaskich i nieciekawych okolicach i dopiero po jakiejś godzinie jazdy widzę jak droga wspina się zakosami wysoko do góry.
Zapowiada się dłuższa wspinaczka, pierwsza godzina jest niezbyt miła, gorąco okropnie, słońce grzeje na całego, teren cały czas odkryty, mijam odbicie drogi na Koman skąd kursuje prom do Fierze i jakiś czas później z trudnością znajduję kilka metrów kwadratowych cienia gdzie odpoczywam dłuższą chwilę. Zerkam na mapę, widzę, że sporo tych podjazdów jeszcze będzie. Jadę teraz bardzo wolno, raz, że mam bardzo dużo czasu, dwa, że jednak staram się oszczędzać kolano. Muszę przyznać, że taka jazda zaczyna mi sprawiać przyjemność, z reguły jeżdżę szybko i intensywnie, teraz jadę sobie na miękkich biegach, korby kręcą się jak po maśle, bez zadyszki i z podniesioną głową. Naprawdę jest przyjemnie. Do tego okolica robi się cudowna. Wjechałem już na 500 metrów i krajobraz szybko zaczyna się zmieniać. Suche i wypalone słońce góry zmieniają kolor na zielony. Pojawiają się drzewka, łąki robią się coraz bardziej bujne i soczyste. Droga pusta i z gładką asfaltową nawierzchnią. Do tego już nie grzeje tak jak na nizinach, a wiaterek przynosi miłą ulgę. To chyba najbardziej urokliwy odcinek drogi jaki jechałem w Albanii. Były różne drogi, były piękne widoki, cudowne plenery, długie zjazdy serpentynami, ale ten odcinek do Puke jakoś tak wyjątkowo przypadł mi do gustu, chociaż nie jestem w stanie sfabrykować argumentów dlaczego. Piękna droga i tyle! Mógł bym tędy jeździć codziennie aż do znudzenia.
Pomału wznoszę się cały czas do góry, znów mam problemy z siedzeniem, smarowanie maścią przyniosło trochę ulgi ale nadal nie mogę komfortowo siedzieć. W końcu wpadam na pomysł żeby podłożyć sobie na siodełko polara i po chwili pukam się w głowę czemu wcześniej na to nie wpadłem. Z animuszem pokonuję kolejne kilometry zamierzając dotrzeć do Puke. Mam w planie skombinowanie sobie jakiegoś hotelu żeby umyć się porządnie, wyprać ciuchy, podładować komórkę. Droga do Puke ciągnie się jednak i ciągnie. Gdy w końcu dojeżdżam do miasta okazuje się ono największą dziurą jaką do tej pory widziałem w Albanii. Niby są tam jakieś sklepy, niby są jakieś bary, ale jak przyszło co do czego nie było co zjeść. W centrum miasta hotel, ale stojące pod nim czarne i błyszczące bryki ze znaczkami Mercedes i BMW odstręczyły mnie nawet od wejścia i zapytania o cenę. Wchodzę więc do jakiegoś baru z nadzieję na ciepłe jedzenie. Podpity kelner wybałusza na mnie gały i dzwoni do siostry dając do zrozumienia, że mówi ona po angielsku. Co tu tłumaczyć, mówię chips, chicken, salat, cola...chyba nie trudno się domyślić o co biega. Ten jednak kręci głową i proponuje mi patataos oraz beer. No dziękuję serdecznie, pokazuję na frytki, które ktoś spożywa przy stoliku obok. Kręcie głową i mówi – no chips, no chicken.....
Spadam stąd czym prędzej, jeszcze wstępuję do cukierni i kupuję jakieś ciastko. Tym razem obsługa bardzo miła, ale ciasto nasączone miodem tak słodkie, że jestem w stanie przełknąć tylko kilka kęsów. Jak najszybciej ewakuuję się z tego miasta. Teraz z perspektywy czasu być może za ostro oceniłem Puke, ale jakoś mi nie podeszło to miejsce i nie palę się chęcią odwiedzenia go jeszcze kiedyś. Z noclegu pod dachem nici, gorzej, że już późnawo, a za Puke zaczyna się dłuższy podjazd. Wszędzie brak miejsca na biwak, zaraz za drogą po obu stronach teren mocno się wznosi do góry, jest kamienisty i gęsto porośnięty. Kręcę energicznie chcąc czym prędzej dotrzeć na przełęcz tam widząc swoją szansę. Nie jest to jednak typowa przełęcz z płaskim i szerokim siodłem w szczytowej części. Jadę teraz wysokim grzbietem, ale nadal po obu stronach drogi kiepskie warunki na obóz. Mija tak z pół godziny, osiągam wysokość 950 metrów i widzę po lewej fajną górkę pokrytą trawą. Rozglądam się jak tam dotrzeć, widzę jaką boczną dróżkę prowadzącą w interesującym mnie kierunku. Intuicja mnie nie zawodzi, na górze jest fajnie, ale jeszcze dalej widzę ciekawsze miejsce, tam znów się rozglądam i zjeżdżam jeszcze kawałek w dół. Jestem teraz dokładnie na górce, którą widziałem z drogi. Teraz na miejscu to miejsce nie wygląda aż tak miło. Nawierzchnia raczej kamienista,widoczna z daleka trawa to tylko rzadko wystające spod kamieni ździebełka. Ale najgorsze jest to, że będę tutaj widoczny z daleka. Teren wprawdzie raczej bezludny, wokoło nie widzę żadnego domu lecz jakoś nie czuję się tu komfortowo. Nie mam jednak wyboru, już zaczyna zmierzchać. Najpierw coś zjadam, namiot rozbijam dopiero gdy robi się naprawdę ciemno. Coś tam sobie robię, aż nagle podskakuję z przerażenie gdy jakiś głoś zaczyna głośno śpiewać za moimi plecami. Przez kilka sekund jestem wręcz sparaliżowany, dopiero po chwili włącza mi się tryb myślenia i kojarzenia faktów. To wzmocniony przez głośniki i niesiony w górskim powietrzu głos muezina. Początkowo wydaje się jak by dobiegał z odległości kilku metrów, dopiero po chwili lokalizuję miejsce jego pochodzenie. Okazuje się, że rozbiłem się w zasadzie tuż nad Puke. W linii prostej nie będzie dalej jak 3-4 kilometry, jedynie 200 metrów wyżej. Dopiero teraz w ciemnościach widzę światła miasteczka. Są daleko, ale ten śpiew wystraszył mnie solidnie tak dobrze go niosło do góry. Z tej strony nie czuję dyskomfortu, ale gdy wchodzę do namiotu znów odkrywam kolejny nieprzyjemny zbieg okoliczności. Droga jest oddalona o jakieś 300 metrów, jadące samochody pokonują serpentynę i wyjeżdżając z niej ustawiają się akurat idealnie w prostej linii na mój namiot. Niektóre mają włączona długie światła i omiatają ich błyskiem mój namiot. Podejrzewam, że nie są w stanie dostrzec samego namiotu, ale to kolejny niesprzyjający czynnik, który spowodował, że ta noc nie była tak przyjemna jak poprzednie.
Operacja Vendetta© furman
Operacja Vendetta© furman
Operacja Vendetta© furman
- DST 108.00km
- Teren 20.00km
- Czas 07:30
- VAVG 14.40km/h
- Podjazdy 1392m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj