Sobota, 8 czerwca 2013
Albania - Droga ku przeznaczeniu.
Noc mija spokojnie, od samego rana pogoda żyleta. Zjadam śniadanie, pakuję bety i ruszam ku swemu przeznaczeniu. Czuję, że czeka mnie ciężki i długi dzień. O siódmej rower już okulbaczony, a ja gotowy do jazdy. Droga nadal dobra, ale podjazdy robią się coraz sztywniejsze i pojawiają się coraz częściej. Gdzieś przed Boge mam kłopoty orientacyjne, drogowskaz kieruje mnie w lewo, po chwili droga się kończy i muszę jechać wąziutką szutrówką. Co ciekawe GPS również tak mnie kieruje lecz pokazuje też, że tuż obok mojej trasy biegnie szeroka i wygodna droga. Jadę tak około kilometra i cały czas nie daje mi to spokoju. W końcu okazuje się, że moja trasa łączy się z tą drogą. To była ta, z której zjechałem w lewo, nie wiem co to się podziało, ale nie rozmyślam nad tym bo właśnie docieram do Boge. Wiem, że tutaj kończy się asfalt i dalsza część szlaku biegnie typową albańską szutrówką. Boge to całkiem miła wioska położona wysoko w górach. GPS wskazuje ponad 1000 metrów nad poziomem morza. Widać, że miejscowi nastawiają się na turystykę, wszędzie wokół tablice reklamowe pensjonatów, hoteli, restauracji.
Domy nawet zadbane, a jak na albańskie warunki to wręcz bogate. Na drodze spory ruch, mija mnie dużo busów, a po zjeździe z asfaltu pojawiają się ciężkie maszyny budowlane. Trwają prace drogowe. Póki co, to początkowe stadium robót wobec czego ich obecność nie poprawia jakości nawierzchni lecz czyni ją niekiedy wręcz nieprzejezdną. To, co do tej pory było kiepską drogą gruntową, staje się teraz zrytą, pełną kolein, luźnych kamieni i błota trasą w nieznane.
Szybko pojawiają się serpentyny i coraz bardziej wymagające podjazdy. Nadal spory ruch, co chwilę mijają mnie busy i terenówki jadące w obie strony. Każdy z nich nie odmawia sobie obtrąbienia mnie na całego. Większość robi to jako pozdrowienie, ale są też czarne charaktery, które trąbiąc spychają mnie z wąskiej drogi. Jeden z takich baranów nadjeżdża z przeciwka i kiedy ja ledwo wlokę się w górę przez wąski przesmyk zrujnowanego odcinka drogi ten jedzie wprost na mnie głośno trąbiąc i pewnie licząc na to, że zeskoczę do rowu aby Jaśnie Pan mógł przejechać. Przejeżdża ocierając się o moje sakwy, a ja żałuję że nie mam akurat kamienia pod ręką bo chyba bym go użył. Prace drogowe trwają na całej długości drogi, miejscami jest lepiej, miejscami gorzej. Dopiero gdy docieram na wysokość 1500 metrów ostatnie maszyny budowlane zostają za mną.
W tym miejscu też pojawiają się pierwsze płaty śniegu. Robi się zimno. Chociaż słońce mocno świeci to tutaj wysoko jego promienie nie zapewniają ciepła, a podmuchy wiatru budzą dreszcze. Widoki wokół wręcz obłędne, trudno to opisywać słowami. Góry, które już z doły wyglądały tak majestatycznie, widziane z bliska stają się jeszcze potężniejsze i piękniejsze. Skaliste szczyty wnoszą się wysoko ponad chmury, a głębokie doliny zdają się nie mieć dna. Tutaj osiągam najwyższy punkt na tym wyjeździe, licznik wskazuje 1707 m.n.p.m. Kawałek niżej przejeżdżam przez tunel wycięty w kilkumetrowej warstwie śniegu. Pomału zaczynam zjazd do Theeth. Tak szczerze to nie spodziewałem, że leży ono tak nisko. Trzeba zjechać prawie 1000 metrów w dół i jestem już w Theeth. Całą dolinę wypełnia szum płynącej jej środkiem rzeki. Osada to zaledwie kilka budynków rozrzuconych na sporym obszarze. Spotykam tu kilku turystów i zatrzymuję się na chwilę. Zjadam coś na szybko uważnie obserwując okolicę. Moja dalsza droga nie wygląda na razie źle, ale zaglądam jeszcze do mapy patrząc co mnie czeka.
Miłe złego początki. Ten cytat przychodzi mi do głowy gdy teraz myślę o drodze jaką wtedy pokonałem. Początkowo było naprawdę fajnie, nawierzchnia całkiem przyzwoita chociaż jeszcze więcej kamieni. Na razie jadę doliną i generalnie w dół. W miarę oddalania się od Theeth trasa robi się coraz bardziej wymagająca. Zjazdy stają się coraz bardziej techniczne, kilka razy omal nie zaliczam gleby. Przydaje się moje doświadczenie z MTB, coraz częściej muszę używać takich umiejętności i coraz bardziej wyrafinowane techniki stosuję na niektórych odcinkach. Niektórych podjazdów nie jestem w stanie pokonać na rowerze i muszę zdobywać je z buta. Strasznie uważam na zjazdach, a pomimo tego łapię dzisiaj dwa kapcie. Oba to typowe „snejki” spowodowane dobiciem obręczy do kamienia. Pokonuję kilka strumieni, z których co najmniej dwa wymagają zanurzenia się po łydki w wodzie. Przejechać nie ma szans, dno jest kamieniste i nieprzejezdne. Nie bawię się w zdejmowanie butów, znów przydaje się doświadczenie z MTB, z zawodów rowerowych. Tam rzeka jest tylko jedną z przeszkód, którą trzeba pokonać najszybciej jak się da. Gdy nie można przejechać to trzeba przebiec. Na ściąganie butów nie ma czasu, ja w tej chwili też nie bawię się w takie gierki. Woda w butach to jedno z tych przeżyć, które pozwalają mi mocniej odczuć przygodę, którą właśnie przeżywam.
Jadę już bardzo długo, cały czas ciężki teren. Wokół żywego ducha, cały czas wzdłuż rzeki, szumi okropnie. Nie mogłem znaleźć dziur w dętkach, które zmieniałem. Pierwszą zakleiłem, ale w drugiej nie mogę znaleźć dziury i zakładam zapasową dętkę. Czekam kiedy oddalę się od rzeki żeby na słuch zlokalizować uszkodzone miejsce i nie czuję zbyt pewnie bo dociera do mnie, że nie mam już dobrej rezerwy. Droga ciągnie się i ciągnie, zaczynam już odczuwać trudy dzisiejszego dnia chociaż na liczniku przejechany dystans nie poraża swą wielkością, a średnia poniżej 10 km. Przez moment pojawia się lepsza droga, znów mogę mocniej przycisnąć i poprawić statystyki. Mam wrażenie, że góry wokół mnie wypełniają cały świat. Za każdym kolejnym szczytem pojawia się następny, a za następnym kolejny. Zjechałem już na 400 metrów i któryś raz wyciągam mapę uważnie ją studiując. Na niej droga powrotna do Shkoder nie wygląda na tak długą i trudną. Już późne popołudnie, a ja nadal jestem głęboko w górach. W końcu pojawiają się jakieś zabudowania, to jakaś większa wioska. Za zakrętem ze zdziwienie dostrzegam asfaltową nawierzchnię. Dobra ! Teraz pójdzie już jak z górki.
NO I SZOK gdy asfalt kończy się po 200 metrach, jest jeszcze krótszy niż w Fushe Lure. Przejeżdżam przez most i zaczynam wspinaczkę do góry. Jestem konkretnie udupiony, nie chodzi o to, że plan się sypie, ale mam wątpliwości czy dobrze jadę. Gdzieś przy drodze spotykam jakiegoś dzieciaka, który na pytanie o drogę do Shkoder kręci głową i pokazuje coś w stronę skąd przyjechałem. Jestem przerażony bo wdrapałem się 300 metrów w górę i płakać mi się chce gdy pomyślę, że cały ten trud pójdzie na marne. Dodatkowo zaczynam mieć problem z kolanem. Odezwało się pierwszy raz na zjeździe do Theeth, później zamilkło, ale ostatni podjazd znów je uaktywnił. Nie boli jakoś specjalnie mocno, ale czuję, że je mam, a tak nie powinno być. No i trzeba jeszcze wspomnieć o kolejnym dyskomforcie jaki pierwszy raz odczuwam na takim wyjeździe. Pomimo spodenek z dobrej jakości pampersem jazda po kamieniach poobijała mi okropnie miejsce gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Mam wąskie, sportowe siodełko, które nigdy wcześniej nie sprawiło mi takiej niemiłej niespodzianki.
Droga z Theeth zaczyna mnie całego przerastać. Znów wspinam się wysoko w góry i wypatruję czy za kolejną górą zobaczę już płaską dolinę, w której leży Shkoder. W celach nawigacyjnych odpalam komórkę co by zlokalizować gdzie jestem. Dzieciak coś ściemniał albo źle go zrozumiałem, jestem na bank na dobrej drodze. A ona wije się pomiędzy górami coraz to wznosząc się i opadając. Niekiedy pojawiają się przy niej nieliczne domy, ludzie tu żyją chociaż trudno w to uwierzyć. Jak oni tu dojeżdżają, gdzie robią zakupy, gdzie dzieciaki chodzą do szkoły, co z lekarzem, z potrzebnymi nagle lekarstwami? Czy docierają tu karetki, straż pożarna? Z czego tu żyć, gdzie pracować, przecież wszystko w polu nie urośnie. Oni mają swoje problemy, ja mam swoje. Już ledwo powłóczę nogami. Chwila przerwy gdy spotykam grupę motocyklistów. Na początku próbujemy się dogadać po angielsku, ale jakoś nam nie idzie. Słyszę jednak znajomy akcent i poznaję język czeski. W naszych ojczystych językach dogadujemy się już lepiej. Przekazujemy sobie wzajemnie informacje o przejechanej trasie. Dostaję cynk, że do asfaltu jeszcze jakieś 15 km.
Dużo to i niedużo. Gdyby obeszło się bez jakichś wysokich gór to jest szansa dojechać. Jednak nie jest tak przyjemnie. Znów mam do pokonania serię ciężkich podjazdów po fatalnej drodze. Coraz częściej muszę schodzić z roweru na co bardziej stromych kawałkach. Takie miejsce wyłożone są ogromnymi kamieniami zapewniającymi lepszą przyczepność jeżdżącym tędy autom. Dla rowerzysty są jednak udręką i niekiedy przeszkodą nie do pokonania. Po każdym podjeździe następuje krótki zjazd, a po nim znów podjazd wprowadzający wyżej niż poprzedni. Padam już na ryj i zaczynam myśleć o noclegu, ale chcę jeszcze dociągnąć jak najbliżej szosy żeby jutro mieć łatwiej. Już nawet nie mam siły na oglądanie widoczków chociaż kilka razy nie jestem w stanie oprzeć się zrobieniu zdjęcia. Największe wrażenie sprawia droga, którą przyjechałem i widzę za sobą. Szara smuga wycięta w zielonych górskich stokach wije się wzdłuż nich, ginie za jedną górą i pojawia znienacka na kolejnej aby w końcu zniknąć w dalekiej dolinie. Coraz częściej odpoczywam, coraz częściej muszę dawać z buta. Docieram na wysokość 1250 metrów i widzę przed sobą ogromnie duży trawers jakim biegnie moja droga. Mijam jakąś bazę robotników budowlanych. Duży namiot ze stołem, jakieś pakamery i kilku gości kręcących się wokół, Krzyczą coś do mnie, ale już nie mam siły na pogawędki, podnoszę tylko rękę, odkrzykuję HI ! i lecę dalej.
Jadę już po płaskim i wypatruję miejsca na nocleg, kilkanaście minut ciągną się długie trawersy, w końcu za kolejną górą dostrzegam jak moja droga opada w dolinę. Zatrzymuję się na chwilę i uważnie lustruję teren. Jakieś 2 km dalej widzę przy drodze coś w rodzaju polanki, jest szansa na kawałek płaskiego placu. Jadę w dół z nadzieję lecz już po chwili widzę po lewej uroczą polankę. Położona bezpośrednio przy drodze i dosyć obszerna, a jej część osłonięta gęstymi krzakami. Zaglądam tam i już wiem, że tu będę nocował. Miejsce dosłownie rewelacyjne, jakieś 20 metrów od drogi ale całkowicie osłonięte. Kilkanaście metrów dalej płynie czysty strumyk, trawka króciutka i bez żadnych zwierzęcych zanieczyszczeń. Piękny widok na dolinę przede mną i góry po jej drugiej stronie. Dosłownie – ideał. Słońce jeszcze mocno grzeje więc wykorzystuję jego promienie do wysuszenia rzeczy jakie przepłukałem na szybko w strumieniu. Zjadam jakiegoś liofilizata i zajmuję się leczeniem ran. Kolano trochę spuchnięte, ale ratuję się jakoś maścią i na razie się nie odzywa. Obtarcia w wiadomym miejscu nie są w zasięgu mojego wzroku ale czuję, że nie jest ciekawie. Tam również obficie nakładam jakiś krem na obtarcia. Jest jeszcze jasno gdy kończę prace obozowe oraz higieniczne i mogę się zająć jakimiś przemyśleniami.
A jest co myśleć, trzeba powiedzieć, że górskie drogi w Albanii przerosły moje oczekiwania jak i chyba możliwości. Tak zmaltretowany nie byłem na żadnej ze swoich wypraw. Ale też, na żadnej z nich nie zafundowałem sobie takiej rzeźni. Patrzę teraz w mapę i wychodzi, że mogłem jednak trochę odpuścić, inaczej to rozplanować, wychodzi, że pomimo tych wszystkich kłopotów jestem do przodu z planem. Jednak pomimo tego wszystkiego czuję ogromną satysfakcję z tego co właśnie zrobiłem, nie żałuję ani jednej sekundy z przejechanej trasy, nie mam żalu ani do jednego kamienia, który boleśnie doświadczył mnie na drodze, nie mam pretensji do gór za tą szkołę przetrwania jaką mi dzisiaj dały. To wszystko będzie już we mnie, będzie w mojej głowie, zostanie na zawsze we wspomnieniach, a zdjęcie, które przywiozę ze sobą do Polski będą tylko małą namiastką tego co przeżyłem w Górach Przeklętych. Już robi się szarówka gdy przypominam sobie jeszcze o dziurawej dętce, szybko zaklejam ją utwierdzając się w przekonaniu, że to typowy „snejk” o czym świadczą dwa przecięcia. Po odpoczynku, ciepłym posiłku i oporządzenie siebie i roweru morale trochę mi wzrasta i reszta wieczoru mija w dobrym nastroju.
Domy nawet zadbane, a jak na albańskie warunki to wręcz bogate. Na drodze spory ruch, mija mnie dużo busów, a po zjeździe z asfaltu pojawiają się ciężkie maszyny budowlane. Trwają prace drogowe. Póki co, to początkowe stadium robót wobec czego ich obecność nie poprawia jakości nawierzchni lecz czyni ją niekiedy wręcz nieprzejezdną. To, co do tej pory było kiepską drogą gruntową, staje się teraz zrytą, pełną kolein, luźnych kamieni i błota trasą w nieznane.
Szybko pojawiają się serpentyny i coraz bardziej wymagające podjazdy. Nadal spory ruch, co chwilę mijają mnie busy i terenówki jadące w obie strony. Każdy z nich nie odmawia sobie obtrąbienia mnie na całego. Większość robi to jako pozdrowienie, ale są też czarne charaktery, które trąbiąc spychają mnie z wąskiej drogi. Jeden z takich baranów nadjeżdża z przeciwka i kiedy ja ledwo wlokę się w górę przez wąski przesmyk zrujnowanego odcinka drogi ten jedzie wprost na mnie głośno trąbiąc i pewnie licząc na to, że zeskoczę do rowu aby Jaśnie Pan mógł przejechać. Przejeżdża ocierając się o moje sakwy, a ja żałuję że nie mam akurat kamienia pod ręką bo chyba bym go użył. Prace drogowe trwają na całej długości drogi, miejscami jest lepiej, miejscami gorzej. Dopiero gdy docieram na wysokość 1500 metrów ostatnie maszyny budowlane zostają za mną.
W tym miejscu też pojawiają się pierwsze płaty śniegu. Robi się zimno. Chociaż słońce mocno świeci to tutaj wysoko jego promienie nie zapewniają ciepła, a podmuchy wiatru budzą dreszcze. Widoki wokół wręcz obłędne, trudno to opisywać słowami. Góry, które już z doły wyglądały tak majestatycznie, widziane z bliska stają się jeszcze potężniejsze i piękniejsze. Skaliste szczyty wnoszą się wysoko ponad chmury, a głębokie doliny zdają się nie mieć dna. Tutaj osiągam najwyższy punkt na tym wyjeździe, licznik wskazuje 1707 m.n.p.m. Kawałek niżej przejeżdżam przez tunel wycięty w kilkumetrowej warstwie śniegu. Pomału zaczynam zjazd do Theeth. Tak szczerze to nie spodziewałem, że leży ono tak nisko. Trzeba zjechać prawie 1000 metrów w dół i jestem już w Theeth. Całą dolinę wypełnia szum płynącej jej środkiem rzeki. Osada to zaledwie kilka budynków rozrzuconych na sporym obszarze. Spotykam tu kilku turystów i zatrzymuję się na chwilę. Zjadam coś na szybko uważnie obserwując okolicę. Moja dalsza droga nie wygląda na razie źle, ale zaglądam jeszcze do mapy patrząc co mnie czeka.
Miłe złego początki. Ten cytat przychodzi mi do głowy gdy teraz myślę o drodze jaką wtedy pokonałem. Początkowo było naprawdę fajnie, nawierzchnia całkiem przyzwoita chociaż jeszcze więcej kamieni. Na razie jadę doliną i generalnie w dół. W miarę oddalania się od Theeth trasa robi się coraz bardziej wymagająca. Zjazdy stają się coraz bardziej techniczne, kilka razy omal nie zaliczam gleby. Przydaje się moje doświadczenie z MTB, coraz częściej muszę używać takich umiejętności i coraz bardziej wyrafinowane techniki stosuję na niektórych odcinkach. Niektórych podjazdów nie jestem w stanie pokonać na rowerze i muszę zdobywać je z buta. Strasznie uważam na zjazdach, a pomimo tego łapię dzisiaj dwa kapcie. Oba to typowe „snejki” spowodowane dobiciem obręczy do kamienia. Pokonuję kilka strumieni, z których co najmniej dwa wymagają zanurzenia się po łydki w wodzie. Przejechać nie ma szans, dno jest kamieniste i nieprzejezdne. Nie bawię się w zdejmowanie butów, znów przydaje się doświadczenie z MTB, z zawodów rowerowych. Tam rzeka jest tylko jedną z przeszkód, którą trzeba pokonać najszybciej jak się da. Gdy nie można przejechać to trzeba przebiec. Na ściąganie butów nie ma czasu, ja w tej chwili też nie bawię się w takie gierki. Woda w butach to jedno z tych przeżyć, które pozwalają mi mocniej odczuć przygodę, którą właśnie przeżywam.
Jadę już bardzo długo, cały czas ciężki teren. Wokół żywego ducha, cały czas wzdłuż rzeki, szumi okropnie. Nie mogłem znaleźć dziur w dętkach, które zmieniałem. Pierwszą zakleiłem, ale w drugiej nie mogę znaleźć dziury i zakładam zapasową dętkę. Czekam kiedy oddalę się od rzeki żeby na słuch zlokalizować uszkodzone miejsce i nie czuję zbyt pewnie bo dociera do mnie, że nie mam już dobrej rezerwy. Droga ciągnie się i ciągnie, zaczynam już odczuwać trudy dzisiejszego dnia chociaż na liczniku przejechany dystans nie poraża swą wielkością, a średnia poniżej 10 km. Przez moment pojawia się lepsza droga, znów mogę mocniej przycisnąć i poprawić statystyki. Mam wrażenie, że góry wokół mnie wypełniają cały świat. Za każdym kolejnym szczytem pojawia się następny, a za następnym kolejny. Zjechałem już na 400 metrów i któryś raz wyciągam mapę uważnie ją studiując. Na niej droga powrotna do Shkoder nie wygląda na tak długą i trudną. Już późne popołudnie, a ja nadal jestem głęboko w górach. W końcu pojawiają się jakieś zabudowania, to jakaś większa wioska. Za zakrętem ze zdziwienie dostrzegam asfaltową nawierzchnię. Dobra ! Teraz pójdzie już jak z górki.
NO I SZOK gdy asfalt kończy się po 200 metrach, jest jeszcze krótszy niż w Fushe Lure. Przejeżdżam przez most i zaczynam wspinaczkę do góry. Jestem konkretnie udupiony, nie chodzi o to, że plan się sypie, ale mam wątpliwości czy dobrze jadę. Gdzieś przy drodze spotykam jakiegoś dzieciaka, który na pytanie o drogę do Shkoder kręci głową i pokazuje coś w stronę skąd przyjechałem. Jestem przerażony bo wdrapałem się 300 metrów w górę i płakać mi się chce gdy pomyślę, że cały ten trud pójdzie na marne. Dodatkowo zaczynam mieć problem z kolanem. Odezwało się pierwszy raz na zjeździe do Theeth, później zamilkło, ale ostatni podjazd znów je uaktywnił. Nie boli jakoś specjalnie mocno, ale czuję, że je mam, a tak nie powinno być. No i trzeba jeszcze wspomnieć o kolejnym dyskomforcie jaki pierwszy raz odczuwam na takim wyjeździe. Pomimo spodenek z dobrej jakości pampersem jazda po kamieniach poobijała mi okropnie miejsce gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Mam wąskie, sportowe siodełko, które nigdy wcześniej nie sprawiło mi takiej niemiłej niespodzianki.
Droga z Theeth zaczyna mnie całego przerastać. Znów wspinam się wysoko w góry i wypatruję czy za kolejną górą zobaczę już płaską dolinę, w której leży Shkoder. W celach nawigacyjnych odpalam komórkę co by zlokalizować gdzie jestem. Dzieciak coś ściemniał albo źle go zrozumiałem, jestem na bank na dobrej drodze. A ona wije się pomiędzy górami coraz to wznosząc się i opadając. Niekiedy pojawiają się przy niej nieliczne domy, ludzie tu żyją chociaż trudno w to uwierzyć. Jak oni tu dojeżdżają, gdzie robią zakupy, gdzie dzieciaki chodzą do szkoły, co z lekarzem, z potrzebnymi nagle lekarstwami? Czy docierają tu karetki, straż pożarna? Z czego tu żyć, gdzie pracować, przecież wszystko w polu nie urośnie. Oni mają swoje problemy, ja mam swoje. Już ledwo powłóczę nogami. Chwila przerwy gdy spotykam grupę motocyklistów. Na początku próbujemy się dogadać po angielsku, ale jakoś nam nie idzie. Słyszę jednak znajomy akcent i poznaję język czeski. W naszych ojczystych językach dogadujemy się już lepiej. Przekazujemy sobie wzajemnie informacje o przejechanej trasie. Dostaję cynk, że do asfaltu jeszcze jakieś 15 km.
Dużo to i niedużo. Gdyby obeszło się bez jakichś wysokich gór to jest szansa dojechać. Jednak nie jest tak przyjemnie. Znów mam do pokonania serię ciężkich podjazdów po fatalnej drodze. Coraz częściej muszę schodzić z roweru na co bardziej stromych kawałkach. Takie miejsce wyłożone są ogromnymi kamieniami zapewniającymi lepszą przyczepność jeżdżącym tędy autom. Dla rowerzysty są jednak udręką i niekiedy przeszkodą nie do pokonania. Po każdym podjeździe następuje krótki zjazd, a po nim znów podjazd wprowadzający wyżej niż poprzedni. Padam już na ryj i zaczynam myśleć o noclegu, ale chcę jeszcze dociągnąć jak najbliżej szosy żeby jutro mieć łatwiej. Już nawet nie mam siły na oglądanie widoczków chociaż kilka razy nie jestem w stanie oprzeć się zrobieniu zdjęcia. Największe wrażenie sprawia droga, którą przyjechałem i widzę za sobą. Szara smuga wycięta w zielonych górskich stokach wije się wzdłuż nich, ginie za jedną górą i pojawia znienacka na kolejnej aby w końcu zniknąć w dalekiej dolinie. Coraz częściej odpoczywam, coraz częściej muszę dawać z buta. Docieram na wysokość 1250 metrów i widzę przed sobą ogromnie duży trawers jakim biegnie moja droga. Mijam jakąś bazę robotników budowlanych. Duży namiot ze stołem, jakieś pakamery i kilku gości kręcących się wokół, Krzyczą coś do mnie, ale już nie mam siły na pogawędki, podnoszę tylko rękę, odkrzykuję HI ! i lecę dalej.
Jadę już po płaskim i wypatruję miejsca na nocleg, kilkanaście minut ciągną się długie trawersy, w końcu za kolejną górą dostrzegam jak moja droga opada w dolinę. Zatrzymuję się na chwilę i uważnie lustruję teren. Jakieś 2 km dalej widzę przy drodze coś w rodzaju polanki, jest szansa na kawałek płaskiego placu. Jadę w dół z nadzieję lecz już po chwili widzę po lewej uroczą polankę. Położona bezpośrednio przy drodze i dosyć obszerna, a jej część osłonięta gęstymi krzakami. Zaglądam tam i już wiem, że tu będę nocował. Miejsce dosłownie rewelacyjne, jakieś 20 metrów od drogi ale całkowicie osłonięte. Kilkanaście metrów dalej płynie czysty strumyk, trawka króciutka i bez żadnych zwierzęcych zanieczyszczeń. Piękny widok na dolinę przede mną i góry po jej drugiej stronie. Dosłownie – ideał. Słońce jeszcze mocno grzeje więc wykorzystuję jego promienie do wysuszenia rzeczy jakie przepłukałem na szybko w strumieniu. Zjadam jakiegoś liofilizata i zajmuję się leczeniem ran. Kolano trochę spuchnięte, ale ratuję się jakoś maścią i na razie się nie odzywa. Obtarcia w wiadomym miejscu nie są w zasięgu mojego wzroku ale czuję, że nie jest ciekawie. Tam również obficie nakładam jakiś krem na obtarcia. Jest jeszcze jasno gdy kończę prace obozowe oraz higieniczne i mogę się zająć jakimiś przemyśleniami.
A jest co myśleć, trzeba powiedzieć, że górskie drogi w Albanii przerosły moje oczekiwania jak i chyba możliwości. Tak zmaltretowany nie byłem na żadnej ze swoich wypraw. Ale też, na żadnej z nich nie zafundowałem sobie takiej rzeźni. Patrzę teraz w mapę i wychodzi, że mogłem jednak trochę odpuścić, inaczej to rozplanować, wychodzi, że pomimo tych wszystkich kłopotów jestem do przodu z planem. Jednak pomimo tego wszystkiego czuję ogromną satysfakcję z tego co właśnie zrobiłem, nie żałuję ani jednej sekundy z przejechanej trasy, nie mam żalu ani do jednego kamienia, który boleśnie doświadczył mnie na drodze, nie mam pretensji do gór za tą szkołę przetrwania jaką mi dzisiaj dały. To wszystko będzie już we mnie, będzie w mojej głowie, zostanie na zawsze we wspomnieniach, a zdjęcie, które przywiozę ze sobą do Polski będą tylko małą namiastką tego co przeżyłem w Górach Przeklętych. Już robi się szarówka gdy przypominam sobie jeszcze o dziurawej dętce, szybko zaklejam ją utwierdzając się w przekonaniu, że to typowy „snejk” o czym świadczą dwa przecięcia. Po odpoczynku, ciepłym posiłku i oporządzenie siebie i roweru morale trochę mi wzrasta i reszta wieczoru mija w dobrym nastroju.
Operacja Vendetta - rowerem po Albanii© furman
Operacja Vendetta - rowerem po Albanii© furman
Operacja Vendetta - rowerem po Albanii© furman
- DST 72.80km
- Teren 70.00km
- Czas 08:11
- VAVG 8.90km/h
- Podjazdy 1990m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Theth było celem Twojej wyprawy i nie zostałeś w nim na noc? Trochę dziwne :)
Drogę z Boge do Theth remontują już dość długo, a odcinek którym wyjeżdżałeś z Theth rozjeżdżają często samochody wyładowane drewnem. Okolice są tak przepiękne, że nawet ból siedzenia nie jest w stanie tego zakłócić ;) rmk - 19:09 niedziela, 3 sierpnia 2014 | linkuj
Komentuj
Drogę z Boge do Theth remontują już dość długo, a odcinek którym wyjeżdżałeś z Theth rozjeżdżają często samochody wyładowane drewnem. Okolice są tak przepiękne, że nawet ból siedzenia nie jest w stanie tego zakłócić ;) rmk - 19:09 niedziela, 3 sierpnia 2014 | linkuj