Informacje

  • Wszystkie kilometry: 101887.32 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.66%)
  • Czas na rowerze: 211d 06h 12m
  • Prędkość średnia: 20.04 km/h
  • Suma w górę: 885442 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Czwartek, 6 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania -Gdzie diabeł mówi dobranoc.

POLAKO! ROBERTO LEWANDOWSKI – POLAKO, LUKAS PODOLSKI – POLAKO! Tak wita mnie pierwszy Albańczyk po wyjściu z pokoju. Wieść o moim przybyciu rozniosła się już wczoraj i teraz każdy z kilku mężczyzna siedzących przy stoliku z kawą wie kim jestem. Przytakuję i potwierdzam, że owszem Roberto Lewandowski is Polako, ale Lukas Podolski no Polako. He is Germany! Starszy mężczyzna, który przywitał mnie tym okrzykiem kręci głową i dużo gestykulując woła jeszcze głośniej. LUKAS PODOLSKI – POLAKO, MIROSLAV KLOSE – POLAKO, LATO- POLAKO, SZARMACH – POLAKO. Wobec takich argumentów ustępuję i razem przypominamy sobie jeszcze kilka nazwisk znanych polaków grających w piłkę. Nie wiem tylko dlaczego Błaszczykowski jakoś nie niespecjalnie może się znaleźć w tym gronie

Spędzam w tym towarzystwie kilkanaście minut pijąc smaczną kawę. Coś tam próbujemy rozmawiać, trochę po angielsku, trochę po rosyjsku, trochę językiem gestów. Standardowe pytania, skąd jestem, gdzie jadę, kiedy przyjechałem itp. Jak na razie Albania robi na mnie świetne wrażenie. Tak świetne, że z tego wszystkiego, ponaglany przez znawcę polskiej piłki aby przysiąść się do jego stolika zapomniałem spakować swojej ulubionej bluzy rowerowej. Została tam już na zawsze.

Czas na mnie, żegnam się z wesołym towarzystwem i jadę w głąb kraju. Pierwsze kilometry z deka zdziwko, szeroka i świetna droga, zadbane domy, uśmiechnięci ludzie. A przecież tyle nasłuchałem się o dziurawych albańskich drogach, nasłuchałem się o dziadostwie, śmieciach i brudzie. Zobaczymy co będzie dalej. Po kilku kilometrach z daleka widzę, że droga się zwęża i nawierzchnia staje się nieciekawa. Robi się bardzo wąsko, nie ma dziur ale zniszczony asfalt jest tak pofałdowany, że jedzie się trudno, na zjazdach trzeba uważać bo rower podskakuje jak szalony, a bagaże co i rusz dają znać o sobie głośnymi dźwiękami dochodzącymi z tyłu. Zmienia się też to co widzę obok drogi, coraz częściej mijają mnie zaprzęgi z osiołkami, widok ludzi jadących na oklep też nie jest niczym wyjątkowym. Moje rozbawienie budzi zwłaszcza jeden obrazek gdy solidnie zbudowany chłop siedząc bokiem na wątłym osiołku spokojnie oskubuje ziarenka słonecznika zajadając je ze smakiem. Proporcje są trochę niewspółmierne bo gość zdaje się być większy niż biedny osiołek, którego dosiada.

Szybko docieram do pierwszego albańskiego miasta. Peshkopi – spore miasteczko ze wszystkim czego można oczekiwać od takiego miejsca. Są sklepy, są bankomaty, są banki, jest targ, jakieś bary itp. Mnóstwo ludzie, dużo samochodów, gwarno i głośno. Zatrzymuję się przy jednym z barów i wcinam pierwszego burka. Akurat trafił mi się z mięsem, smakuje wybornie. Zaraz mam towarzystwo, kilka starszych dzieciaków obstępuje mnie i próbuje się dowiedzieć skąd, gdzie i jak. Na szczęście nie są nachalni, nie ma dotykania, szarpania, wołania o kasę. Chłopaki są tylko ciekawi i jakoś tam próbujemy się dogadać. Po zjedzeniu burka jadę dalej, żegnam się z chłopcami i zaglądam do kawiarenki internetowej przy głównej ulicy. Szybki przegląd poczty, szybkie wysłanie kilku wiadomości i znów jadę dalej. Jeszcze tylko wizyta w sklepie spożywczym na loda. Nie ma tutaj koszów, nie ma co zrobić z papierem, wkładam go pod gumę trzymającą bagaże. Okazuje się, że byłem obserwowany, podbiega do mnie jakichś chłopak, wyciąga papier i robiąc wymowny gest rzuca go na ulicę. Oglądam się wokół, nikt nie zwraca na nas uwagi, każdy zajęty własnymi sprawami. No nic, ja tego nie zrobiłem

Za miastem zaczyna się pierwsza część terenowej części mojej wycieczki. Skręcam w boczną drogę w kierunku Arras. Tutaj zaczynam się w końcu czuć jak w Albanii. Zaznaczona na mapie wyraźna droga okazuje się być kamienistym traktem prowadzącym przez góry. Krajobraz zmienia się momentalnie, znikają przydrożne domy, a góry robią się bliższe i potężne. Gdzieniegdzie można dostrzec samotne zabudowania stojące na odosobnieniu. Jedzie się fatalnie, droga wyboista, pogoda zaczyna się chrzanić i kilka razy przelatują słabe opady deszczu. Po mokrym jedzie się dużo gorzej, kamienie robią się okropnie śliskie. Chociaż mam założone szerokie opony przeznaczone do jazdy MTB to jednak nawet one nie radzą sobie z taką nawierzchnią i zaliczają kilka niebezpiecznych uślizgów.

Poruszam się w ślimaczym tempie, pod górę wolno, w dół jeszcze wolniej. Godziny mijają szybko ale drogi jakoś nie ubywa. Dochodzi do tego, że gdy po dłuższym czasie widzę w dole wioskę i biorę mapę żeby zlokalizować gdzie jestem, to mam lekką zagwozdkę. No bo czas jazdy przemawia za tym, że powinienem już być w okolicy Cidhne, a mapa twierdzi co innego. Akurat jakiś tubylec pracuje na polu przy drodze i upewniam się co do swojego położenia. Szok – ciągle jestem jeszcze na głównej drodze, wioska w dole to Arras. No niezłe jaja myślę sobie. Już taka fatalna droga, a ja jeszcze nie wjechałem w prawdziwy interior. Zjeżdżam w dół, dzieciaki szaleją, co chwilę słyszę głośne okrzyki TURYSTY ! TURYSTY! Niektóre podbiegają, wystawiają ręce do przybicia piątki, wołają coś po swojemu, co bardziej bystre krzyczą HOW ARE YOU, WHERE ARE YOU FROM i tym podobne powszechnie znane zwroty po angielsku. W Arras przejeżdżam drewnianym mostem przez rzekę i tam dostrzegam drogowskaz na interesującą mnie drogę do Cidhne i dalej do Fushe Lure. Z fatalnej drogi zjeżdżam na jeszcze gorszą, ta trasa nadaje się jak znalazł pod rower MTB. Ja niby na takim jadę ale obciążony bagażami mam niekiedy duże problemu żeby utrzymać się na siodełku.

Do wspomnianej wioski Cidhne docieram pokonując krótki ale stromy i męczący podjazd. Cała wieś to kilka starych kamienistych domów, aż trudno uwierzyć, że można tu mieszkać. Droga, którą tu przybyłem jest najlepszą jaką można dojechać. Bieda wyziera z każdego kąta, domy robią przygnębiające wrażenie, zmurszałe okiennice, popękane dachówki, bałagan i błoto na podwórkach. Wszędzie unosi się mdły zapach obornika i zwierzęcych odchodów. Wyboista droga pełna kałuż, krowich, owczych i kozich pozostałości. Wolno przejeżdżam przez takie przeszkody żeby nie złapać na dłużej tych niemiłych zapachów. Z ulgą opuszczam to miejsce i wznoszę się do góry. Droga nadal fatalna, ale przynajmniej już nie śmierdzi. Na dłuższy czas wychodzi słońce, które przyjmuję z dużą ulgą bo podnosi moje morale w tym odciętym od świata zakątku. Pokonuję serię podjazdów, zaczynam już czuć trudy dzisiejszej trasy i jasny staje się fakt, że nie przejadę tego terenowego kawałka w jeden dzień.

Ale przynajmniej jest pięknie, wokół mnie potężne góry, na szczytach jeszcze sporo śniegu. Jest cieplutko, niebo zrobiło się błękitne i nawet kiepska droga, którą się poruszam sprawia wrażenie miłej i przyjemnej. Pojawia się coraz więcej podjazdów, kilka razy mijam tubylców z osiołkami objuczonymi chrustem. U jednego z nich upewniam się co mojej trasy do Fushe Lure. Wymowny gest ręką do góry świadczy o tym, że jadę dobrze oraz o czekającej mnie wspinaczce. Robi się coraz stromiej, mam coraz większe kłopoty z jazdą, znów zaczyna się pieprzyć pogoda i co chwilę straszy mnie deszczem. Kilka razy chronię się pod drzewa, za którymś razem już nie wystarcza i muszę ubrać kurtkę przeciwdeszczową. Jestem już na wysokości 1200 metrów i cały czas muszę walczyć ze stromym podjazdem. Dobijam do 1400 metrów i w końcu w dole dostrzegam jakieś zabudowania. Chcę tam dotrzeć jak najszybciej tym bardziej, że znów zaczyna padać. Zjazd jadę ostrożnie, ale też jak najszybciej się da. Widzę w dole mokrą i błyszczącą powierzchnię asfaltu. Trochę się dziwię bo nie spodziewałem się go tutaj, no ale skoro jest to fajnie.
Mijam już wiejskie opłotki gdy nagle niedaleko wali piorun. Uderza tak głośno i znienacka, że omal nie spadam z roweru. To dodaje mi powera, szybko wypadam na widoczny z góry asfalt i szukam jakiegoś schronienia bo pucuje już konkretnie. Okazuje, że tego asfaltu jest raptem 300 metrów, szybko się kończy i znów straszy mnie kamienisty trakt. Ale to zmartwienie na później, na razie pakuję się na jakąś budowę i chronię przed deszczem.

Nie mija nawet 2 minuty, gdy przybiega do mnie jakiś gość. Na początku coś woła, nie wiem o co chodzi, dopiero po chwili wyłapuję angielskie zwroty – ROOM, GUEST, CAFE. Próbujemy się jakoś porozumieć, mój kiepski angielski nie pozwala mi na wiele, dowiaduję się jednak, że gość jest nauczycielem angielskiego. Mówię mu, że mam mało czasu, jeśli będzie dłużej lało to i tak muszę jechać dalej. Facet potakuje głową, a potem mówi, że to jego plac, że nie mogę tu stać. Przez chwilę zgłupiałem. Myślę sobie – chciał mnie namówić na nocleg, skoro odmówiłem to wynocha. Nie wiem za bardzo jak się zachować, leje na całego, co gość ma przeciwko temu, że przeczekam te kilka minut deszczu. Coś tam jeszcze rozmawiamy, w końcu nawiązujemy jakiś kontakt. Nie chcę noclegu, ale zaprasza na kawę do domu bo tutaj na zewnątrz zimno i wieje. Droga do jego domu jest taka, że musimy razem taszczyć rower. Dom to parterowy budynek z ręcznie robionych pustaków. Wnętrze bardzo surowe, po prawej w piwniczce toaleta. Wszędzie gołe ściany, brak tynku. Na przedpokoju gdzie stoję jakaś szafka. Po lewej wejście do jedynego pokoju. Zaprasza mnie do środka, przed wejściem ściąga buty. Zaglądam do pokoju, jakiś stary dywanik, wersalka, mały stoliczek. Ściągam buty i wchodzę. Albańczyk robi kawę, a ja rozglądam się po wnętrzu. Oprócz tego co już widziałem jest tam jeszcze jakaś szafka, na niej sporo książek. W głębi jeszcze jeden stolik, a na nim o dziwo komputer. Wygląda jednak na to, że z innej epoki, w obudowie dostrzegam szczelinę na dyskietki. Nie widziałem takiego już od kilkunastu lat. Zresztą cały sprzęt wygląda na od bardzo dawna nieużywany.

Pijemy zaparzoną świeżo kawę. Jest bardzo mocna i pije się ją ze sporą ilością cukru. Próbujemy coś rozmawiać, naprawdę świetnie mówi po angielsku i nawet udaje się nam nawiązać jako taki kontakt chociaż moja angielszczyzna jest gorzej niż marna. Dobrze wyszło bo na zewnątrz szaleństwo, leje aż miło przez ponad pół godziny. Czas szybko mija, daję znać, że będę pomału się zbierał. Gość przytakuje i powtarza jeszcze, że jeśli chcę to może mnie przenocować, może zorganizować busa. Mówi też, że jeśli się rozmyślę to mogę wrócić. Pyta też czy nie jestem głodny i oferuje rybę w pomidorach. Bardzo dziękuję za gościnę i ruszam dalej.

Pogoda się ustabilizowała, burza minęła, wyszło słońce i zrobiło się znów bardzo przyjemnie. Do Kurbnesh docieram po solidnej wspinaczce. To stara górnicza osada strasząca szkieletami zrujnowanych budynków. Poza tym kilka nędznych pojedyńczych domków i tyle. Robi się już późno i pomału zaczynam lukać za jakimś biwakiem. Za Kurbnesh czeka mnie dosyć długi i męczący podjazd wprowadzający na ponad 1000 metrów. Potem kawałek płaskiego i zaczynam pomału zjeżdżać w dół. Po lewej na górce dostrzegam małą polankę, okazuje się świetnym miejscem na nocleg. Jakieś 50 metrów od drogi, na odkrytej łączce porośniętej krótką trawką. Rozstawiony namiot jest z drogi zupełnie niewidoczny bo położony za małą górką. Naprawdę znakomite miejsce na nocleg.

Albania - Operacja Vendetta © furman


Albania - Operacja Vendetta © furman


photo.bikestats.eu/zdjecie,393779,albania-operacja-vendetta.html]
Albania - Operacja Vendetta © furman
[/url]
  • DST 91.00km
  • Teren 80.00km
  • Czas 07:38
  • VAVG 11.92km/h
  • Podjazdy 1845m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Piękne kadry, Albania na każdym kroku jest tak fotogeniczna, że czasem trudno oderwać obiektyw od oka. Widoki powalają, relacja wciąga jak dobra książka :)
rmk
- 18:47 niedziela, 3 sierpnia 2014 | linkuj
te wpisy czyta się jak dobrą książkę :) czekam na więcej
wlochaty
- 18:24 środa, 19 czerwca 2013 | linkuj
Zazdrość to paskudna sprawa (podobno) - ale przyznaję się do tego uczucia ;)
Trzymam kciuki i pozdrawiam z krajowego Elbląga :)
DareckiEB
- 17:55 środa, 19 czerwca 2013 | linkuj
W tak pięknych okolicznościach przyrody, to sama radość i wspaniała zabawa. Powodzenia w operacji :)
Isgenaroth
- 17:19 środa, 19 czerwca 2013 | linkuj
Powodzenia !!!
Jurek57
- 17:13 środa, 19 czerwca 2013 | linkuj
Zajebiste fotki. Też bym sobie w takich scenerii kilometry młócił jak szalony....
Pozdrawiam!
TomliDzons
- 16:57 środa, 19 czerwca 2013 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa mpotk
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl