Niedziela, 5 maja 2013
Kategoria Zawody
Puchar Smoka- Kąty
Oj dostałem dzisiaj prztyczka w nos. Nie czułem się dobrze przed tym startem bo ten cały długi weekend nie był taki jak bym sobie tego życzył. Tu komunia, tam komunia, musiałem siedzieć na wsi, na rowerze za bardzo nie było jak jeździć. Babcina dieta też nie sprzyja robieniu formy bo już nie chciałem dyskutować z mamą i przekonywać jej, że owsianka na jogurcie naturalnym to jest to czego mi potrzeba.
Pojechałem więc do Kąt totalnie wybity z rytmu, przejedzony na rodzinnych uroczystościach i maminym menu.
No ale , że będzie aż tak kiepsko to nie sądziłem, chociaż jak teraz tak na chłodno myślę to nie było takiej tragedii jednak pewne wypadki sprawiły, że ten start nie mogę zaliczyć do udanych.
Najpierw zorientowałem się kto powpadał do mojej kategorii. Pojawiło się kilku gości, wszyscy do objechania z wyjątkiem Marcina Kosterkiewicza z Przemyśla, który raczej jest poza zasięgiem. Mirek Bieniasz też ale wpisał się do Elity :)
No nic, poszedł start, poszedł ogień, na czoło wyskakuje jakiś gość ale szybko go kontruję i po zakręcie o 90 stopni mykam go po prawej. Chwilę jadę na czubie ale dojeżdża mnie Kosterkiewicz i daję mu się wyprzedzić. Jakieś 400 metrów po starcie zaczyna się ściana płaczu. Podjazd żwirówką, jakieś 130 metrów różnicy poziomów. Bokiem wyprzedza nas dynamicznie gość z Bieniasz Timu, Koster mocno odpowiada i pomału odjeżdża. Ja też daję już na maxa i udaje mi się utrzymać za gościem. Na górze nawet czuję, że mógłbym spróbować go myknąć i uciec, ale na razie odpuszczam. Na szczycie nie ma nawet kawałka płaskiego tylko od razu zaczyna się szybki zjazd.
Dzisiaj jest mokro i trzeba tam uważać. Zjeżdżam raczej asekurancko i dopiero gdy bokiem myka nas Wojtek Szustak to dopiero trochę podkręcam tempo. Sytuacja jest teraz taka - Koster z przodu raczej poza naszym zasięgiem i nasz trójka w kupie.
Objeżdżamy metę i dajemy drugie kółko. I tutaj wszystko zaczyna się chrzanić. Najpierw coś padło mi na oczy i zamiast jechać trasą to zjechałem na plac zabaw dla dzieci wysypany drobnym żwirkiem. Oczywiście zakopałem się moment i musiałem nawet zejść z roweru żeby się z tego wykaraskać. Chłopaki trochę odjechali więc na kawałku płaskiego daję ile wlezie co by trochę nadgonić. Znów zaczyna się ściana, nie jest źle, goście są się jakieś 20 metrów z przodu. Redukcja....i spada mi łańcuch. Kuźwa, a wiedziałem, że mam źle wyregulowaną przerzutkę, wystarczyło delikatnie przykręcić śrubę ograniczającą wychył i było by git.
A tak to motam się teraz z tym badziewiem bo oczywiście, nie chce zaskoczyć i łańcuch tylko terkocze ocierając o wodzik. Muszę dopiero zejść z roweru i ręką dopiero coś tam robię. No nic, straciłem kolejne kilkanaście sekund, zaczyna się pogoń ale wiem, że będzie ciężko. Wyprzedziło mnie kilku gości, chyba z innych kategorii. Podjazd idę na maxa, udaje się kogoś tam wyprzedzić, zjazdy też już szybciej niż na pierwszym kółku, metę tym razem przejeżdżam po trasie i na płaskim szukam wzrokiem interesującej mnie dwójki. Daję ogień i udaje się dojść znów na jakieś 20 metrów, znów udaje się kogoś wyprzedzić ale Ci co mnie interesuje są jednak daleko.
Na podjeździe mam ich na wyciągnięcie ręki, łykam Przetacznika, który też jest w mojej kategorii i ostatni fragment idę w trupa ale wiem, że już nie zdążę, mam ich na wyciągnięcie ręki, ale dzieli nas jednak stroma ściana, gdyby tak jeszcze ze dwa razy tędy jechać to może...ale teraz już nie dam rady. Nie trenowałem tego roku podjazdów, nie robiłem interwałów. Teraz to wychodzi, na maratonie w Przemyślu zaowocowała wytrzymałość, tutaj potrzeba coś innego.
Zjazd jadę już na luzie pogodzony z porażką. Ostatni fragment do mety to już prawie nie pedałuję co wykorzystuje Przetacznik, który wyprzedza mnie metr przed metą odbierając mi 4 miejsce :) W sumie to nawet jakoś mnie to nie zmartwiło. Myślałem walczyć na tym wyścigu o pudło i były takie szanse pomimo tych całych zawirowań z treningiem i dietą. No ale nie udało się. Szkoda, ale szat z tego powodu darł nie będę. Konsekwentnie robić swoje - to jest moje motto w tym roku. Dużo jeździć, mieć z tego frajdę, jak się uda to wystartować na jakichś zawodach i powalczyć o dobre lokaty. Póki co udaje się to realizować. Kokosów nie ma bo jednak coraz trudniej o dobry wynik, poziom wszędzie coraz wyższy, w kategoriach pojawiają się nowi ludzie żądni zwycięstw i pucharów i trudno im dotrzymać kroku.
Zwłaszcza na takiej trasie jak dzisiaj. Zbyt stromo na początku, zbyt krótko, zbyt dynamicznie na starcie.
Ale jeszcze powalczę :)
Pojechałem więc do Kąt totalnie wybity z rytmu, przejedzony na rodzinnych uroczystościach i maminym menu.
No ale , że będzie aż tak kiepsko to nie sądziłem, chociaż jak teraz tak na chłodno myślę to nie było takiej tragedii jednak pewne wypadki sprawiły, że ten start nie mogę zaliczyć do udanych.
Najpierw zorientowałem się kto powpadał do mojej kategorii. Pojawiło się kilku gości, wszyscy do objechania z wyjątkiem Marcina Kosterkiewicza z Przemyśla, który raczej jest poza zasięgiem. Mirek Bieniasz też ale wpisał się do Elity :)
No nic, poszedł start, poszedł ogień, na czoło wyskakuje jakiś gość ale szybko go kontruję i po zakręcie o 90 stopni mykam go po prawej. Chwilę jadę na czubie ale dojeżdża mnie Kosterkiewicz i daję mu się wyprzedzić. Jakieś 400 metrów po starcie zaczyna się ściana płaczu. Podjazd żwirówką, jakieś 130 metrów różnicy poziomów. Bokiem wyprzedza nas dynamicznie gość z Bieniasz Timu, Koster mocno odpowiada i pomału odjeżdża. Ja też daję już na maxa i udaje mi się utrzymać za gościem. Na górze nawet czuję, że mógłbym spróbować go myknąć i uciec, ale na razie odpuszczam. Na szczycie nie ma nawet kawałka płaskiego tylko od razu zaczyna się szybki zjazd.
Dzisiaj jest mokro i trzeba tam uważać. Zjeżdżam raczej asekurancko i dopiero gdy bokiem myka nas Wojtek Szustak to dopiero trochę podkręcam tempo. Sytuacja jest teraz taka - Koster z przodu raczej poza naszym zasięgiem i nasz trójka w kupie.
Objeżdżamy metę i dajemy drugie kółko. I tutaj wszystko zaczyna się chrzanić. Najpierw coś padło mi na oczy i zamiast jechać trasą to zjechałem na plac zabaw dla dzieci wysypany drobnym żwirkiem. Oczywiście zakopałem się moment i musiałem nawet zejść z roweru żeby się z tego wykaraskać. Chłopaki trochę odjechali więc na kawałku płaskiego daję ile wlezie co by trochę nadgonić. Znów zaczyna się ściana, nie jest źle, goście są się jakieś 20 metrów z przodu. Redukcja....i spada mi łańcuch. Kuźwa, a wiedziałem, że mam źle wyregulowaną przerzutkę, wystarczyło delikatnie przykręcić śrubę ograniczającą wychył i było by git.
A tak to motam się teraz z tym badziewiem bo oczywiście, nie chce zaskoczyć i łańcuch tylko terkocze ocierając o wodzik. Muszę dopiero zejść z roweru i ręką dopiero coś tam robię. No nic, straciłem kolejne kilkanaście sekund, zaczyna się pogoń ale wiem, że będzie ciężko. Wyprzedziło mnie kilku gości, chyba z innych kategorii. Podjazd idę na maxa, udaje się kogoś tam wyprzedzić, zjazdy też już szybciej niż na pierwszym kółku, metę tym razem przejeżdżam po trasie i na płaskim szukam wzrokiem interesującej mnie dwójki. Daję ogień i udaje się dojść znów na jakieś 20 metrów, znów udaje się kogoś wyprzedzić ale Ci co mnie interesuje są jednak daleko.
Na podjeździe mam ich na wyciągnięcie ręki, łykam Przetacznika, który też jest w mojej kategorii i ostatni fragment idę w trupa ale wiem, że już nie zdążę, mam ich na wyciągnięcie ręki, ale dzieli nas jednak stroma ściana, gdyby tak jeszcze ze dwa razy tędy jechać to może...ale teraz już nie dam rady. Nie trenowałem tego roku podjazdów, nie robiłem interwałów. Teraz to wychodzi, na maratonie w Przemyślu zaowocowała wytrzymałość, tutaj potrzeba coś innego.
Zjazd jadę już na luzie pogodzony z porażką. Ostatni fragment do mety to już prawie nie pedałuję co wykorzystuje Przetacznik, który wyprzedza mnie metr przed metą odbierając mi 4 miejsce :) W sumie to nawet jakoś mnie to nie zmartwiło. Myślałem walczyć na tym wyścigu o pudło i były takie szanse pomimo tych całych zawirowań z treningiem i dietą. No ale nie udało się. Szkoda, ale szat z tego powodu darł nie będę. Konsekwentnie robić swoje - to jest moje motto w tym roku. Dużo jeździć, mieć z tego frajdę, jak się uda to wystartować na jakichś zawodach i powalczyć o dobre lokaty. Póki co udaje się to realizować. Kokosów nie ma bo jednak coraz trudniej o dobry wynik, poziom wszędzie coraz wyższy, w kategoriach pojawiają się nowi ludzie żądni zwycięstw i pucharów i trudno im dotrzymać kroku.
Zwłaszcza na takiej trasie jak dzisiaj. Zbyt stromo na początku, zbyt krótko, zbyt dynamicznie na starcie.
Ale jeszcze powalczę :)
- DST 11.04km
- Teren 10.00km
- Czas 00:41
- VAVG 16.16km/h
- HRmax 174 ( 97%)
- HRavg 163 ( 91%)
- Kalorie 670kcal
- Podjazdy 420m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Super opis wyścigu. Trasa trudna, zwłaszcza górka dawała w kość. Mój plan był taki aby jechać w seniorach, ale tam Sławek Dziwisz z Teamu Essentia i nie chciałem rywalizować. Dlatego w młodszych "dziadkach" pojechałem. Pozdrawiam serdecznie. Zawody Super.!!!
koster - 21:06 środa, 8 maja 2013 | linkuj
I to ostatnie zdanie jest kwintesencją całego wpisu. Widzę, że ochota na ściganie wróciła? ;-) Aż miło się czyta!
PS. A mamine żarcie... skąd ja to znam... :))) mandraghora - 12:44 środa, 8 maja 2013 | linkuj
Komentuj
PS. A mamine żarcie... skąd ja to znam... :))) mandraghora - 12:44 środa, 8 maja 2013 | linkuj