Sobota, 27 kwietnia 2013
Kategoria Zawody
Cyklokarpaty Przemyśl.
Pierwsze koty za płoty. Po króciutkim XC w Tarnowie przyszedł czas na solidniejsze ściganie. Nie nastawiam się na jakieś regularne starty ale maraton w Przemyślu lubię jeździć pomimo tego, że dosyć daleko z Krakowa. Jechałem tam już dwa razy więc pasowało zrobić trzeci start do kompletu. Luda przyjechało sporo, dużo znajomych twarzy, sporo osób pozmieniało kategorie wobec czego nie do końca było wiadomo na kogo trzeba uważać :)
Nie ma co kombinować, trzeba dać ostro w palnik i pojechać jak najszybciej bez oglądania się na rywali w kategoriach. Pomimo takich założeń trudno nie rozglądać się wokół siebie stojąc na linii startu. Taktyka już ustalona. Dzisiaj jest gorąco i wietrznie. Trzeba pilnować picia i trzeba korzystać z osłony innych bikerów. Maraton w Przemyślu jest szybki, spora część trasy wiedzie odkrytymi i szybkimi drogami szutrowymi gdzie podmuchy wiatru mogą czynić ogromne spustoszenie w organizmach samotnie jadących bikerów.
START! Spokojnie, nie ma co gonić, nie ma co się wychylać. Ignoruję zupełnie wyskoki pojedynczych zawodników wyprzedzających bokiem cały peleton i nadziewających się na pilota.n Sporo zamieszania, ludzie przepychają się do przody jak gdyby te pierwsze 2-3 kilometry miało decydować o medalach. Pierwsza górka szybko uspokaja harcowników i sytuacja zaczyna się stabilizować. Jak to często bywa w takich miejscach gdzie trasa zaczyna się wznosić, a pilot zostawia nas samych tempo od razu rośnie. Szybko kończy się asfalt i zamiast szumu towarzyszy nam chrobotanie opon o żwir pokrywający drogę. Z każdym metrem robi się szybciej, tuż przede mną Jacek Piątek z Dębicy. Tak szczerze to obawiam się tego gościa bo jego tegoroczne wyniki i dyspozycja bardzo mnie zaskoczyły. No ale nie jest źle, pomału zbliżam się do niego i wyprzedzam. Teraz celem jest Krzysiek Gierczak jadący kilka metrów z przodu. Ale wcześnie kątem oka dostrzegam Piotrka Klonowicza, który jak sądzę będzie moim głównym rywalem w walce o drugie miejsce. Bo pierwsze jednak jest zarezerwowane dla Krzyśka Gierczaka. Już teraz, po kilkunastu minutach jazdy czuję, że nie dam mu rady. Niby cały czas kilka metrów z przodu ale żeby się za nim utrzymać muszę sięgać po najgłębiej ukryte zasoby energii. Tempo jak dla mnie jest wręcz zabójcze, jedzie się ciężko, droga pełna kamieni, trzeba mocno przepychać korbami żeby pokonać co bardziej kamieniste miejsca. Robi się gorąca, momentalnie się odwadniam, dwa razy sięgam po bidon i opróżniam go prawie w całości. A to dopiero początek, bufet pewnie za jakąś godzinę.
Do tego wiatr. Trzyma naprawdę mocno, a w dodatku wzbija tumany pyłu. Wdychanie tego nie jest przyjemne. Jadę w zasadzie na maxa, wdychane powietrze zdaje się parzyć mnie w gardło. Za mocno wystartowałem, zdecydowanie za mocno, taka pogoń już na samym początku nie jest dobrym pomysłem. Wprawdzie jadę teraz w czołówce ale zaczynam pękać. Na liczniku tętno cały czas w okolicach 170 uderzeń. Nie pociągnę tak długo, już teraz czuję, że organizm się buntuje, nogi robią się bezwładne, nie mogę złapać tchu, czuję się jak zmięta kartka papieru rzucona do kubła na śmieci. To ostatni moment żeby z tym coś zrobić i uratować się przed zejściem z trasy.
Zrzucam na lżejsze biegi i staram się uspokoić trochę organizm. Krzysiek pomału znika z pola widzenie, a ja jestem już jestem z tym pogodzony. Nie wiem co z tyłu, nie oglądam się za siebie ale na kilku serpentynach widzę, że pusto. Przynajmniej tyle z tego dobrego, że wypracowałem sobie dobrą pozycję. Zaczyna się pierwszy dłuższy zjazd, który witam jak zbawienie. Dopiero tutaj łapię oddech i uspokajam się trochę. Wyjeżdżamy na krótki asfaltowy odcinek i tutaj atakuje nas wiatr. Jego siła jest ogromna, droga, która tylko delikatnie wznosi się do góry trzyma jak podjazd pod Stelvio . Akurat mam pecha bo jadę tu sam, na szczęście ten kawałek nie jest długi i szybko wjeżdżamy w las, który daje trochę osłony. Znów podjazd, jadę już wolniej i zaczynam pomału wchodzić we właściwy rytm chociaż wyraźnie czuję jakie spustoszenie zrobił mi ten szybki start.
Przy trasie stoi Arek Krzesiński - kapeć. Po chwili z prawej czuję klepnięcie w ramię. To Krzysiek Gajda, coś tak zagaduje i szybko odjeżdża do przodu. A tam widzę Zbyszka Krzesińskiego. Jeszcze dalej majaczy koszulka Sławka Skóry. Tymczasem ja jadę swoje, udaje się dospawać do dwóch innych zawodników i dzięki temu łatwiej się leci po odkrytym terenie. Upierdliwy zjazd po wyschniętym polu ornym i wyskakujemy na asfalt. Jadę teraz w grupce ze Zbyszkiem Krzesińskim, pokonujemy stromą ściankę po szutrze i zjeżdżamy znów na asfalt.
Za chwilę bufet, całe szczęście bo w bidonie od dawna już Sahara i tylko dzięki kibicom, którzy poratowali mnie wodą jakoś jeszcze jadę. Na bufecie szybkie tankowanie i ogień. Przed nami najdłuższy podjazd na trasie. Trochę ochłonąłem i nawet dosyć sprawnie idzie mi ten odcinek. Pomimo tego dochodzi mnie tutaj Piotrek Klonowicz. To z jednej strony zaskoczenie bo czułem, że mam sporą przewagę, a z drugie strony spodziewałem się tego bo wcześniej czy później trzeba było zapłacić frycowe za to startowe szaleństwo. Jedziemy obok siebie i badamy się wzajemnie. Piotrek nie jedzie jakoś szybko i póki co bez problemu trzymam koło. Nie zamierzam szaleć, obaj jedziemy giga, do mety jeszcze daleko. Trzymać swój rytm i jechać swoje. Jeśli jest mocniejszy to odjedzie mnie tak czy tak. Jeśli jesteśmy na tym samym poziomie to tylko rozsądna jazda równym tempem może dać mi przewagę.
Razem osiągamy szczyty wzgórza i robimy długi i szybki zjazd. O dziwo czuję się coraz lepiej. Piotrek też nie szarżuje i zaczynam dostrzegać swoją szansę. To też człowiek, pewnie też odczuł w nogach pierwsze kilometry skoro nie odjeżdża. Po zjeździe mamy rozjazd na drugą rundę. Znów pokonujemy pokręcone singielki pokryte luźnymi kamyczkami. Niby dobra nawierzchnia ale zakręty są ostre i koła uciekają na boki. No ale to znów była chwila wytchnienia, mija kryzys i zaczyna mi się w końcu fajnie jechać. Dobrze, że akurat w tej chwili bo znów spory podjazd do pokonania. Jadę spokojnie swoim tempem, pomału zbliżam się Sławka Skóry, jest ciężko, słońce zaczyna grzać niemiłosiernie, w połączeniu ze stromym podjazdem odczuwam to jak pobyt w piekarniku.
Jadę mocno ale równo, nie szarpię ponad siły i moje mięśnie już tak nie protestuję. Ta taktyka sprawdza się, już od dawna nie słyszę roweru Piotrka z tyłu, a z przodu dochodzę Sławka Skórę. Chwilę jedziemy razem i dochodzimy kolejnego gościa. Fantastyczna sprawa bo akurat znów mamy sporo kawałki po odkrytych terenach. Wieje niemiłosiernie, w naszym trzyosobowym peletoniku udaje się nam jednak zachować jako takie tempo. To chyba tutaj ostatecznie uciekam Piotrkowi i zaczynam wierzyć w drugie miejsce. Bo tak wychodzi z moich szacunków. Krzysiek odjechał, za nim ja jadę, za mną Piotrek, Jacek Piątek, którego tak się obawiałem został już całkiem z tyłu. Naprawdę jest szansa na drugie miejsce. Nasz peletonik po kilku minutach zaczyna się się rwać, Sławek jednak jedzie mocniej i pomału odjeżdża samotnie do przodu. Drugi gość też gdzieś ginie i samotnie docieram do bufetu.
Bidon do pełna, kawałek banan i sru do góry. Znów ten długi podjazd, tym razem samotnie i bez presji ale i tak staram się jechać żwawo i sprawnie. Czuję już zbliżającą się metę i jedzie mi się zdecydowanie lepiej przez co nawet fajnie mi wchodzi ten podjazd. Mykam pierwsze duble z mega i zasuwam bystro do przodu. Jedyny problem jaki teraz mam to przedni hamulec. Klamka jakaś taka miękka się zrobiła. Zastanawiam się kiedy ostatnio kontrolowałem klocki hamulcowe i jakoś nie mogę sobie przypomnieć. No, ale kto hamuje ten przegrywam więc jakoś nie za bardzo się tym przejmuję. Meta już coraz bliżej, masowo wyprzedzam teraz całe grupy dubli, na rozjeździe kieruję się już do mety. Ten kawałek jedzie mi się fanatycznie, tak jak lubię. Z jednej strony cisnę ile wlezie, nogi pieką, płuca pracują na pełnych obrotów ale jakoś daje się to znieść. Wprawdzie gdzieś tam na jakimś podjeździe czuję łaskotanie w lewej łydce tak charakterystyczne dla skurczów ale szybko przechodzi.
Został już tylko zjazd stokiem narciarskim, podjazd kawałkiem bardzo stromej ścianki i zjazd brukowanymi ulicami na rynek w Przemyślu. Udało się, dojechałem drugi, przegrałem z Krzyśkiem ale odparłem ataki Piotrka Klonowicza i utrzymałem drugą pozycję. Open też chyba nie najgorzej, nie znam wyników ale myślę, że zmieściłem się pierwszej dziesiątce. Miał być szybki i łatwy maraton i był szybki ale z tą łatwością to już nie tak. Oczywiście technicznie było lajtowo ale naharować musiałem się okropnie. Jechałem około 20 minut dłużej niż poprzednie dwa razy przy prawie tej samej trasie. Wiatr dał dzisiaj popalić, bardzo nas wszystkich spowolnił. Wynik bardzo dobry ale nie zmienia to moich planów startowych. Coś tam pewnie jeszcze pojadę ale bez walki o generalki i bez presji o jakieś super wyniki. Zabawa ma być i póki co jest. Sporo jeżdżę, trening to czy nie trening to jednak pozwolił zbudować całkiem przyzwoitą formę pozwalającą walczyć o fajne miejsca. Czego chcieć więcej :)
Nie ma co kombinować, trzeba dać ostro w palnik i pojechać jak najszybciej bez oglądania się na rywali w kategoriach. Pomimo takich założeń trudno nie rozglądać się wokół siebie stojąc na linii startu. Taktyka już ustalona. Dzisiaj jest gorąco i wietrznie. Trzeba pilnować picia i trzeba korzystać z osłony innych bikerów. Maraton w Przemyślu jest szybki, spora część trasy wiedzie odkrytymi i szybkimi drogami szutrowymi gdzie podmuchy wiatru mogą czynić ogromne spustoszenie w organizmach samotnie jadących bikerów.
START! Spokojnie, nie ma co gonić, nie ma co się wychylać. Ignoruję zupełnie wyskoki pojedynczych zawodników wyprzedzających bokiem cały peleton i nadziewających się na pilota.n Sporo zamieszania, ludzie przepychają się do przody jak gdyby te pierwsze 2-3 kilometry miało decydować o medalach. Pierwsza górka szybko uspokaja harcowników i sytuacja zaczyna się stabilizować. Jak to często bywa w takich miejscach gdzie trasa zaczyna się wznosić, a pilot zostawia nas samych tempo od razu rośnie. Szybko kończy się asfalt i zamiast szumu towarzyszy nam chrobotanie opon o żwir pokrywający drogę. Z każdym metrem robi się szybciej, tuż przede mną Jacek Piątek z Dębicy. Tak szczerze to obawiam się tego gościa bo jego tegoroczne wyniki i dyspozycja bardzo mnie zaskoczyły. No ale nie jest źle, pomału zbliżam się do niego i wyprzedzam. Teraz celem jest Krzysiek Gierczak jadący kilka metrów z przodu. Ale wcześnie kątem oka dostrzegam Piotrka Klonowicza, który jak sądzę będzie moim głównym rywalem w walce o drugie miejsce. Bo pierwsze jednak jest zarezerwowane dla Krzyśka Gierczaka. Już teraz, po kilkunastu minutach jazdy czuję, że nie dam mu rady. Niby cały czas kilka metrów z przodu ale żeby się za nim utrzymać muszę sięgać po najgłębiej ukryte zasoby energii. Tempo jak dla mnie jest wręcz zabójcze, jedzie się ciężko, droga pełna kamieni, trzeba mocno przepychać korbami żeby pokonać co bardziej kamieniste miejsca. Robi się gorąca, momentalnie się odwadniam, dwa razy sięgam po bidon i opróżniam go prawie w całości. A to dopiero początek, bufet pewnie za jakąś godzinę.
Do tego wiatr. Trzyma naprawdę mocno, a w dodatku wzbija tumany pyłu. Wdychanie tego nie jest przyjemne. Jadę w zasadzie na maxa, wdychane powietrze zdaje się parzyć mnie w gardło. Za mocno wystartowałem, zdecydowanie za mocno, taka pogoń już na samym początku nie jest dobrym pomysłem. Wprawdzie jadę teraz w czołówce ale zaczynam pękać. Na liczniku tętno cały czas w okolicach 170 uderzeń. Nie pociągnę tak długo, już teraz czuję, że organizm się buntuje, nogi robią się bezwładne, nie mogę złapać tchu, czuję się jak zmięta kartka papieru rzucona do kubła na śmieci. To ostatni moment żeby z tym coś zrobić i uratować się przed zejściem z trasy.
Zrzucam na lżejsze biegi i staram się uspokoić trochę organizm. Krzysiek pomału znika z pola widzenie, a ja jestem już jestem z tym pogodzony. Nie wiem co z tyłu, nie oglądam się za siebie ale na kilku serpentynach widzę, że pusto. Przynajmniej tyle z tego dobrego, że wypracowałem sobie dobrą pozycję. Zaczyna się pierwszy dłuższy zjazd, który witam jak zbawienie. Dopiero tutaj łapię oddech i uspokajam się trochę. Wyjeżdżamy na krótki asfaltowy odcinek i tutaj atakuje nas wiatr. Jego siła jest ogromna, droga, która tylko delikatnie wznosi się do góry trzyma jak podjazd pod Stelvio . Akurat mam pecha bo jadę tu sam, na szczęście ten kawałek nie jest długi i szybko wjeżdżamy w las, który daje trochę osłony. Znów podjazd, jadę już wolniej i zaczynam pomału wchodzić we właściwy rytm chociaż wyraźnie czuję jakie spustoszenie zrobił mi ten szybki start.
Przy trasie stoi Arek Krzesiński - kapeć. Po chwili z prawej czuję klepnięcie w ramię. To Krzysiek Gajda, coś tak zagaduje i szybko odjeżdża do przodu. A tam widzę Zbyszka Krzesińskiego. Jeszcze dalej majaczy koszulka Sławka Skóry. Tymczasem ja jadę swoje, udaje się dospawać do dwóch innych zawodników i dzięki temu łatwiej się leci po odkrytym terenie. Upierdliwy zjazd po wyschniętym polu ornym i wyskakujemy na asfalt. Jadę teraz w grupce ze Zbyszkiem Krzesińskim, pokonujemy stromą ściankę po szutrze i zjeżdżamy znów na asfalt.
Za chwilę bufet, całe szczęście bo w bidonie od dawna już Sahara i tylko dzięki kibicom, którzy poratowali mnie wodą jakoś jeszcze jadę. Na bufecie szybkie tankowanie i ogień. Przed nami najdłuższy podjazd na trasie. Trochę ochłonąłem i nawet dosyć sprawnie idzie mi ten odcinek. Pomimo tego dochodzi mnie tutaj Piotrek Klonowicz. To z jednej strony zaskoczenie bo czułem, że mam sporą przewagę, a z drugie strony spodziewałem się tego bo wcześniej czy później trzeba było zapłacić frycowe za to startowe szaleństwo. Jedziemy obok siebie i badamy się wzajemnie. Piotrek nie jedzie jakoś szybko i póki co bez problemu trzymam koło. Nie zamierzam szaleć, obaj jedziemy giga, do mety jeszcze daleko. Trzymać swój rytm i jechać swoje. Jeśli jest mocniejszy to odjedzie mnie tak czy tak. Jeśli jesteśmy na tym samym poziomie to tylko rozsądna jazda równym tempem może dać mi przewagę.
Razem osiągamy szczyty wzgórza i robimy długi i szybki zjazd. O dziwo czuję się coraz lepiej. Piotrek też nie szarżuje i zaczynam dostrzegać swoją szansę. To też człowiek, pewnie też odczuł w nogach pierwsze kilometry skoro nie odjeżdża. Po zjeździe mamy rozjazd na drugą rundę. Znów pokonujemy pokręcone singielki pokryte luźnymi kamyczkami. Niby dobra nawierzchnia ale zakręty są ostre i koła uciekają na boki. No ale to znów była chwila wytchnienia, mija kryzys i zaczyna mi się w końcu fajnie jechać. Dobrze, że akurat w tej chwili bo znów spory podjazd do pokonania. Jadę spokojnie swoim tempem, pomału zbliżam się Sławka Skóry, jest ciężko, słońce zaczyna grzać niemiłosiernie, w połączeniu ze stromym podjazdem odczuwam to jak pobyt w piekarniku.
Jadę mocno ale równo, nie szarpię ponad siły i moje mięśnie już tak nie protestuję. Ta taktyka sprawdza się, już od dawna nie słyszę roweru Piotrka z tyłu, a z przodu dochodzę Sławka Skórę. Chwilę jedziemy razem i dochodzimy kolejnego gościa. Fantastyczna sprawa bo akurat znów mamy sporo kawałki po odkrytych terenach. Wieje niemiłosiernie, w naszym trzyosobowym peletoniku udaje się nam jednak zachować jako takie tempo. To chyba tutaj ostatecznie uciekam Piotrkowi i zaczynam wierzyć w drugie miejsce. Bo tak wychodzi z moich szacunków. Krzysiek odjechał, za nim ja jadę, za mną Piotrek, Jacek Piątek, którego tak się obawiałem został już całkiem z tyłu. Naprawdę jest szansa na drugie miejsce. Nasz peletonik po kilku minutach zaczyna się się rwać, Sławek jednak jedzie mocniej i pomału odjeżdża samotnie do przodu. Drugi gość też gdzieś ginie i samotnie docieram do bufetu.
Bidon do pełna, kawałek banan i sru do góry. Znów ten długi podjazd, tym razem samotnie i bez presji ale i tak staram się jechać żwawo i sprawnie. Czuję już zbliżającą się metę i jedzie mi się zdecydowanie lepiej przez co nawet fajnie mi wchodzi ten podjazd. Mykam pierwsze duble z mega i zasuwam bystro do przodu. Jedyny problem jaki teraz mam to przedni hamulec. Klamka jakaś taka miękka się zrobiła. Zastanawiam się kiedy ostatnio kontrolowałem klocki hamulcowe i jakoś nie mogę sobie przypomnieć. No, ale kto hamuje ten przegrywam więc jakoś nie za bardzo się tym przejmuję. Meta już coraz bliżej, masowo wyprzedzam teraz całe grupy dubli, na rozjeździe kieruję się już do mety. Ten kawałek jedzie mi się fanatycznie, tak jak lubię. Z jednej strony cisnę ile wlezie, nogi pieką, płuca pracują na pełnych obrotów ale jakoś daje się to znieść. Wprawdzie gdzieś tam na jakimś podjeździe czuję łaskotanie w lewej łydce tak charakterystyczne dla skurczów ale szybko przechodzi.
Został już tylko zjazd stokiem narciarskim, podjazd kawałkiem bardzo stromej ścianki i zjazd brukowanymi ulicami na rynek w Przemyślu. Udało się, dojechałem drugi, przegrałem z Krzyśkiem ale odparłem ataki Piotrka Klonowicza i utrzymałem drugą pozycję. Open też chyba nie najgorzej, nie znam wyników ale myślę, że zmieściłem się pierwszej dziesiątce. Miał być szybki i łatwy maraton i był szybki ale z tą łatwością to już nie tak. Oczywiście technicznie było lajtowo ale naharować musiałem się okropnie. Jechałem około 20 minut dłużej niż poprzednie dwa razy przy prawie tej samej trasie. Wiatr dał dzisiaj popalić, bardzo nas wszystkich spowolnił. Wynik bardzo dobry ale nie zmienia to moich planów startowych. Coś tam pewnie jeszcze pojadę ale bez walki o generalki i bez presji o jakieś super wyniki. Zabawa ma być i póki co jest. Sporo jeżdżę, trening to czy nie trening to jednak pozwolił zbudować całkiem przyzwoitą formę pozwalającą walczyć o fajne miejsca. Czego chcieć więcej :)
- DST 63.79km
- Teren 50.00km
- Czas 03:03
- VAVG 20.91km/h
- HRmax 177 ( 98%)
- HRavg 157 ( 87%)
- Kalorie 2997kcal
- Podjazdy 1460m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj