W stronę Bośni - góry i wiatr.
Zmęczony już trochę jestem ale dzisiaj ma być znośna pogoda, a na jutro syf zapowiadali. Wobec powyższego postanowiłem zabić klina jaką solidną traskę.
Plan był zrobiony jeszcze w Polsce, poleciałem w stronę granicy z Bośnią.
Początek bardzo niemrawy, nogi zmulone, nie kręcą się w normalnym rytmie.
Dopiero gdy zrobiłem pierwszych kilka podjazdów trochę mnie przetkało i zaczęło się jechać jako tako. Pogoda nawet nie najgorsza, akurat jadę w okienku pogodowym, wszędzie wokół mnie przewalają się ciemne chmury, a mi tu słoneczko świeci. Nie mam jednak złudzeń, że będzie tak cały czas. Wcześniej czy później będę miał z nimi do czynienia.
Po szybkich zjazdach zaczyna się walka z coraz bardziej soczystymi podjazdami. To już nie przelewki, zjazd i podjazd, każdy kolejny wprowadza mnie wyżej. Kulminacja następuje na wysokości 820 m. co zaczynam już czuć w nogach.
W dodatku im wyżej tym gorsza pogoda, wjeżdżam w strefę chmur, widoczność ograniczona do kilkunastu metrów, momentalnie spada temperatura co czuję w palcach i dłoni.
Na szczęście zjazd sprowadza mnie niżej, w dolinie widzę, że świeci słońce. Dojeżdżam do granicy z Bośnią i skręcam w prawo. Znów seria podjazdów i zjazdów. Pogoda nadal w kratkę, generalnie wszędzie chmury, ale niekiedy ich powłoka rozrywa się na kilka minut i wygląda słońce. Gorzej, że zaczyna solidnie wiać. Do tej pory czułem wiatr boczny ale jakoś nie przeszkadzał mi za bardzo, teraz wieje prosto w twarz i bardzo utrudnia jazdę.
Droga cały czas wznosi się i opada, podjazdy może nie są jakieś spektakularne, ot 200-300 metrów różnicy poziomów ale jest ich trochę. No i pod wiatr jedzie się bardzo ciężko. Okrążał teraz masy Sv Jury. Mam go przed sobą, z tej strony cały pokryty śniegiem. Cieszę się, że mnie teraz tam nie ma.
Mija 4 godzina jazd, a ja nadal zmagam się z wiatrem. No i jeszcze deszcz zaczyna padać. Z reguły takie opady nie zatrzymują mnie ale tym razem i tak miałem w planie zatrzymać się na jakieś jedzenie. Akurat przejeżdżam obok przystanku autobusowego. To jakiś ewenement bo okolice to totalne bezludzia i dzicz. Mijane wioski to kilka domów w kiepski stanie delikatnie mówiąc. Dla mnie te tereny to ogromna egzotyka, inne góry, inne rośliny, inne budownictwo, inne ukształtowanie terenu.
Opłacało się czekać bo deszcze akurat przestaje padać gdy kończę jeść kanapkę. Jeszcze kilka minuta czekam aż trochę obcieknie i lecę dalej. Od razu seria krótkich zjazdów i podjazdów, potem jedne bardzo solidny podjazd na przełęcz około 700 metrów. Zjazd fantastyczny, droga idealna, zakręty nie za ciasne, może fajnie się składać i zasuwać w dół.
Potem mam dłuższy fragment płaskiego gdzie znów odczuwam siłę wiatru. W kozicy skręcam w prawo i mam do podjechanie ostatni podjazd na trasie.
Wiem co mnie czeka, zaczynam spokojnie, zresztą zryty już jestem solidnie i nie ma mowy o jakimś szarpaniu. Pogodziłem się już dzisiaj ze słabą średnią. Sporo serpenty, nachylenie max 10% ale w takim stanie już daje mi popalić. Wjeżdżam na wysokość 720 metrów i przed sobą mam już tylko zjazd do Makarskiej. Droga sucha więc popylam ile wlezie. Wiem, że niżej remontują drogą, jakieś 200 metrów trzeba dawać po szutrze. Mam już dość, chcę dojechać na kwaterę, szybko jadę po kamieniach, wpadam na jakiegoś większego. Rower podskakuje, jeszcze przez 2-3 sekundy mam nadzieję, że pojadę dalej ale szybko czuję uderzania tylnej obręczy o drogę. Kapeć, podwójny. Z przodu i z tyłu. Spieszyło mi się to mam za swoje.
Na szczęście tym razem zmiany dętek idą błyskawicznie i bez przeszkód. Koniec
Jutro plaża, a co w piątek to się jeszcze zobaczy.
Plan był zrobiony jeszcze w Polsce, poleciałem w stronę granicy z Bośnią.
Początek bardzo niemrawy, nogi zmulone, nie kręcą się w normalnym rytmie.
Dopiero gdy zrobiłem pierwszych kilka podjazdów trochę mnie przetkało i zaczęło się jechać jako tako. Pogoda nawet nie najgorsza, akurat jadę w okienku pogodowym, wszędzie wokół mnie przewalają się ciemne chmury, a mi tu słoneczko świeci. Nie mam jednak złudzeń, że będzie tak cały czas. Wcześniej czy później będę miał z nimi do czynienia.
Po szybkich zjazdach zaczyna się walka z coraz bardziej soczystymi podjazdami. To już nie przelewki, zjazd i podjazd, każdy kolejny wprowadza mnie wyżej. Kulminacja następuje na wysokości 820 m. co zaczynam już czuć w nogach.
W dodatku im wyżej tym gorsza pogoda, wjeżdżam w strefę chmur, widoczność ograniczona do kilkunastu metrów, momentalnie spada temperatura co czuję w palcach i dłoni.
Na szczęście zjazd sprowadza mnie niżej, w dolinie widzę, że świeci słońce. Dojeżdżam do granicy z Bośnią i skręcam w prawo. Znów seria podjazdów i zjazdów. Pogoda nadal w kratkę, generalnie wszędzie chmury, ale niekiedy ich powłoka rozrywa się na kilka minut i wygląda słońce. Gorzej, że zaczyna solidnie wiać. Do tej pory czułem wiatr boczny ale jakoś nie przeszkadzał mi za bardzo, teraz wieje prosto w twarz i bardzo utrudnia jazdę.
Droga cały czas wznosi się i opada, podjazdy może nie są jakieś spektakularne, ot 200-300 metrów różnicy poziomów ale jest ich trochę. No i pod wiatr jedzie się bardzo ciężko. Okrążał teraz masy Sv Jury. Mam go przed sobą, z tej strony cały pokryty śniegiem. Cieszę się, że mnie teraz tam nie ma.
Mija 4 godzina jazd, a ja nadal zmagam się z wiatrem. No i jeszcze deszcz zaczyna padać. Z reguły takie opady nie zatrzymują mnie ale tym razem i tak miałem w planie zatrzymać się na jakieś jedzenie. Akurat przejeżdżam obok przystanku autobusowego. To jakiś ewenement bo okolice to totalne bezludzia i dzicz. Mijane wioski to kilka domów w kiepski stanie delikatnie mówiąc. Dla mnie te tereny to ogromna egzotyka, inne góry, inne rośliny, inne budownictwo, inne ukształtowanie terenu.
Opłacało się czekać bo deszcze akurat przestaje padać gdy kończę jeść kanapkę. Jeszcze kilka minuta czekam aż trochę obcieknie i lecę dalej. Od razu seria krótkich zjazdów i podjazdów, potem jedne bardzo solidny podjazd na przełęcz około 700 metrów. Zjazd fantastyczny, droga idealna, zakręty nie za ciasne, może fajnie się składać i zasuwać w dół.
Potem mam dłuższy fragment płaskiego gdzie znów odczuwam siłę wiatru. W kozicy skręcam w prawo i mam do podjechanie ostatni podjazd na trasie.
Wiem co mnie czeka, zaczynam spokojnie, zresztą zryty już jestem solidnie i nie ma mowy o jakimś szarpaniu. Pogodziłem się już dzisiaj ze słabą średnią. Sporo serpenty, nachylenie max 10% ale w takim stanie już daje mi popalić. Wjeżdżam na wysokość 720 metrów i przed sobą mam już tylko zjazd do Makarskiej. Droga sucha więc popylam ile wlezie. Wiem, że niżej remontują drogą, jakieś 200 metrów trzeba dawać po szutrze. Mam już dość, chcę dojechać na kwaterę, szybko jadę po kamieniach, wpadam na jakiegoś większego. Rower podskakuje, jeszcze przez 2-3 sekundy mam nadzieję, że pojadę dalej ale szybko czuję uderzania tylnej obręczy o drogę. Kapeć, podwójny. Z przodu i z tyłu. Spieszyło mi się to mam za swoje.
Na szczęście tym razem zmiany dętek idą błyskawicznie i bez przeszkód. Koniec
Jutro plaża, a co w piątek to się jeszcze zobaczy.
- DST 144.00km
- Czas 05:37
- VAVG 25.64km/h
- HRmax 157 ( 86%)
- HRavg 134 ( 74%)
- Kalorie 5586kcal
- Podjazdy 2595m
- Sprzęt Skocik samojad :)
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Na żadną plażę się nie pchaj. Idź zrobić rege i lepiej dłuższe, cokolwiek byle na rower. Tu nasypało i jest -4st.C więc jak wrócisz będziesz żałował każdej spędzonej tam chwili. Do dzieła.
Jacek jacekddd - 11:28 czwartek, 14 marca 2013 | linkuj
Jacek jacekddd - 11:28 czwartek, 14 marca 2013 | linkuj
Super zdjęcia!
Eh.. gdyby takie widoczki pod Warszawą były... bestiaheniu - 18:38 środa, 13 marca 2013 | linkuj
Komentuj
Eh.. gdyby takie widoczki pod Warszawą były... bestiaheniu - 18:38 środa, 13 marca 2013 | linkuj