Niedziela, 22 maja 2011
Kategoria Zawody
Cyklokarpaty - Iwonicz Zdrój - 5 minut od raju.
Po maratonie w Zabierzowie byłem okropnie zryty. W środę podjąłem próbę mocniejszego treningu ale to była tylko próba. Noga nie chciała kręcić wobec czego w zasadzie cały tydzień wyszedł mi regeneracyjny.
Stojąc na linii startu w Iwoniczu obserwowałem rywali. Nie dojechał Krzysiek Gierczak ale za to zobaczyłem Mariusza Sychowskiego z Nowego Sącza. To mocny zawodnik, przewaga psychologiczna była po jego stronie. W Maju zrobił mi łomot na Klasyku Beskidzkim, a ostatni raz udało mi się z nim wygrać na maratonie w Sanoku 2009. Z takich pobieżnych kalkulacji przedstartowych wychodziło, że pomiędzy nami rozegra się walka o zwycięstwo w kategorii M4. Ale to tylko kalkulacje gdyż zawsze istniała możliwość, że na zawody wpadnie ktoś mocny i pokaże nam jak jeździ się na rowerze.
Wobec powyższego plan był prosty. Po pierwsze primo, trzymać się Mariusza. Po drugie primo, jeśli uda się go wyprzedzić i urwać to jechać na 100% i zachować dobre tempo do końca.
Start w Iwoniczu jest bardzo ciężki. Pierwsze kilka km leci mocno pod górę. Najpierw serpentyny po asfalcie, potem szutrówka, kawałek terenu w lesie i w końcu mozolna wspinaczka po trawie. Słońce grzeje na całego, prędkość 4-5 km/h, brak chłodzącego wiaterku, organizm pracuje na pełnych obrotach. Jest gorąco i ciężko, w ustach moment robi się sucho, szybko zaczynam korzystać z bidonu.
Zgodnie z założeniami trzymam się Mariusza. Nie znam jego obecnych możliwości wobec czego przyjmuję strategię wyczekiwania na jego krok. Na szczycie wzniesienia jest kilka metrów przede mną. Gdy zaczyna się zjazd zatrzymuje się i coś grzebie przy łańcuchu. Przejeżdżam obok i szybko zjeżdżam w dół. Dosyć bystro w dół, droga dobra, leci się solidnie. Czuć swąd palonych klocków.
Wypadam na asfalt. Szybko robi się mały peletonik, który mocno ciągnie do przodu. Jedzie Łukasz Pudło, Sławek Skóra, LoveBeer. Chłopaki dają naprawdę mocno, ktoś tam wyraźnie ma ochotę rozerwać grupę i idzie kilka bardzo mocnych zmian ze zmianą kierunku jazdy. Do pierwszego większego podjazdu jedziemy jednak razem. Dopiero gdy nachylenie wzrasta zaczyna się to rwać. Ja odpuszczam, to dopiero początek jazdy, nie chcę się zakwasić, muszę utrzymać mocne ale równe tempo.
Z tyłu dojeżdża Sławek Skóra i razem pokonujemy dalszą część trasy. Nie ma jakichś wielkich gór ale nie jest łatwo. Kilka razy muszę młynek włączyć. Wykończają podjazdy po trawie. W słońcu, nierówna nawierzchnia, nie wiadomo czy jechać twardo czy miękko, muldy wybijają z rytmu, słońce przypieka. Fatalnie się jedzie. Z przodu majaczy jakaś koszulka. Wygląda, że to Łukasz Pudło z Jedlicza. Jechał w peletonie, który urwał mnie na podjeździe jakiś czas temu. Jak widać warto było odpuszczać bo szybko zbliżamy się do niego.
W trójkę pokonujemy dalszą część trasy do mety. Sławek jedzie mega i zaczyna pomału podkręcać tempo. Szybko zbliżamy się do mety. Na niebie gromadzą się chmury i zaczyna grzmieć. Pokonujemy krótką sekcję XC i przejeżdżamy obok mety gdzie znajduje się wjazd wjazd na drugą rundę. Sytuacja wygląda następująco. Za nami runda mega, w nogach 48 km i 2h 9 minut jazdy. Druga runda ma około 18 km. Zaczyna się bardzo stromym i trudnym podjazdem. Pełno korzenie, kamieni, ostro w górę. Grzmi coraz bardziej, wygląda na to, że nie unikniemy deszczu.
Po kilku minutach spadają pierwsze krople deszczu. Uderzając w suchą jak pieprz drogę wzbijają maleńkie grzybki. W miarę upływu czasu grzybki powstają większe i coraz częściej. Pioruny uderzają coraz bliżej. Kilka razy walnęło naprawdę blisko. Akurat pokonuję bardzo stromy podjazd, po nim jest kawałek jazdy po trawie i dalej dosyć trudny zjazd. Dojeżdżając tam czuję lekki niepokój gdyż moje Pythony nie radzą sobie w takich warunkach.
Pierwsze metry zjazdu i próby hamowania kończą się niepowodzeniem. Lepiej nie tykać się klamek hamulcowych bo to grozi glebą. Rower tańczy jak mu pasuje. Krótki trawers atakuję ze sporą prędkością będąc świadomym, że skończy to się glebą. I tak jest, rower kładzie się boku, a ja zaliczam solidny lot z lądowaniem w rowie. Zanim się wyzbierałem przebiega obok Łukasz.
Próbuję wsiąść na rower ale to nie jest łatwe. W końcu się udaje ale znów kolejna gleba. To są jaja. Po prostu zero przyczepności. Żeby chociaż jakiś kamień wystawał z tej drogi, oponki mogły by się chwycić i zapewnić jako-taką przyczepność. A tu nic, gruba warstwa mokrej gliny. Gdy w końcu docieram na dół nie jest lepiej. Po drodze jeszcze kilka mniej spektakularnych gleb ale teraz znów problem z jazdą do przodu. Rower moment łapie błoto, koła przestają się kręcić, pomimo kilkukrotnych prób czyszczenia kończy się tak, że chwytam za mostek i na smyka ciągną go za sobą. Waży pewnie ze 25 kg. Nie jest lekko.
Obok trasy stoi Łukasz, urwał hak. Do asfaltowej drogi mamy jakieś 100 metrów. To najdłuższe 100 metrów na tym maratonie. A raj był tak blisko. Wystarczyło być tu 5 minut wcześnie i mogło być zupełnie inaczej....
Na asfalcie dłuższa chwila czyszczenia roweru, rzut oka do tyłu. Czysto - wygląda na to, że wygram ten maraton. Do mety pozostało jakieś 5 km. Pokonuję je już samotnie. Nie podkręcam jakoś tempa, chcę już tylko dojechać w całości do mety. Ostatni kilometr prowadzi terenem. Słychać jakiś ryk silnika. Sprawa wyjaśnia się gdy wjeżdżam w las. Zakopany w błocie do połowy kół motor, a wokół niego kilku gości walczy i wyrwanie go z błota. Na razie nieskutecznie. Szukam jakiegoś obejścia, ktoś z tyłu krzyczy żebym bokiem szedł.
Pewnie Łukasz poradził sobie z przerzutką i napiera mocno do mety. Obchodzę zakopany motocykl i kątem oka dostrzegam sylwetkę z tyłu. TO NIE ŁUKASZ!
Doszedł mnie Mariusz. Panika! Czy ona 500 metrów przed metą przegram wygrany w zasadzie maraton? W głowie kłębią się myśli. Kto wyjdzie zwycięsko z tej psychologicznej wojny. Mentalnie to ja jestem na przegranej pozycji. Rywal pomimo awarii dogonił mnie po 2 godzinnym pościgu. Atuty są po jego stronie, skoro mnie dogonił ro znaczy, że jechał szybciej. Nieznacznie ale szybciej.
Z drugiej strony taka gonitwa musiała go kosztować sporo sił. Ja jechałem swoim rytmem, tymczasem on musiał cały czas gonić i podkręcać tempo. Musiałem zachować więcej sił.
Daję ogień, ściągam okulary, nie ma miejsca na żaden błąd. Końcówka wiedzie wspominaną już wcześniej sekcją XC. Pierwszy wydostałem się z błota i daje ile wlezie. Wpinam się w pedały, staję w blokach, blat już zapięty. Pokonuję ryzykownie drewniane pomosty. Jest wąsko, nie za bardzo jest gdzie wyprzedzić i w tym widzę swoją szansę. Z drugiej strony obawiam się zjazdów. Jest mokro i muszę uważać na stromych zjazdach. Ostry zakręt o 180 stopni, obracam głowę, nikogo nie ma z tyłu. To dobrze, pokonuję bezpiecznie ostatnie metry i jestem na mecie.
Wygrałem o 30 sekund. Trochę szczęście miałem ale jestem zadowolone ze swojej jazdy. Przyjechałem jako 7 zawodnik w klasyfikacji open, no i pierwszy w M4.
lekko nie było, dobrze jechałem, chociaż miałem wrażenie, że tydzień temu w Zabierzowie jechało mi się lepiej. Ale tam sprzyjała mi aura. Lubię i dobrze się czuję na technicznych zjazdach. Tutaj zjazdy polegały na zapylaniu w dół.
Za tydzień maraton w Krynicy. Nie ukrywam, że boję się tego startu. Nabrałem smaku na dobre wyniki. Forma niby jest ale Krynica będzie bardzo trudna. I kondycyjnie i technicznie. Nie będzie łatwo. Znów będzie bolało....
Stojąc na linii startu w Iwoniczu obserwowałem rywali. Nie dojechał Krzysiek Gierczak ale za to zobaczyłem Mariusza Sychowskiego z Nowego Sącza. To mocny zawodnik, przewaga psychologiczna była po jego stronie. W Maju zrobił mi łomot na Klasyku Beskidzkim, a ostatni raz udało mi się z nim wygrać na maratonie w Sanoku 2009. Z takich pobieżnych kalkulacji przedstartowych wychodziło, że pomiędzy nami rozegra się walka o zwycięstwo w kategorii M4. Ale to tylko kalkulacje gdyż zawsze istniała możliwość, że na zawody wpadnie ktoś mocny i pokaże nam jak jeździ się na rowerze.
Wobec powyższego plan był prosty. Po pierwsze primo, trzymać się Mariusza. Po drugie primo, jeśli uda się go wyprzedzić i urwać to jechać na 100% i zachować dobre tempo do końca.
Start w Iwoniczu jest bardzo ciężki. Pierwsze kilka km leci mocno pod górę. Najpierw serpentyny po asfalcie, potem szutrówka, kawałek terenu w lesie i w końcu mozolna wspinaczka po trawie. Słońce grzeje na całego, prędkość 4-5 km/h, brak chłodzącego wiaterku, organizm pracuje na pełnych obrotach. Jest gorąco i ciężko, w ustach moment robi się sucho, szybko zaczynam korzystać z bidonu.
Zgodnie z założeniami trzymam się Mariusza. Nie znam jego obecnych możliwości wobec czego przyjmuję strategię wyczekiwania na jego krok. Na szczycie wzniesienia jest kilka metrów przede mną. Gdy zaczyna się zjazd zatrzymuje się i coś grzebie przy łańcuchu. Przejeżdżam obok i szybko zjeżdżam w dół. Dosyć bystro w dół, droga dobra, leci się solidnie. Czuć swąd palonych klocków.
Wypadam na asfalt. Szybko robi się mały peletonik, który mocno ciągnie do przodu. Jedzie Łukasz Pudło, Sławek Skóra, LoveBeer. Chłopaki dają naprawdę mocno, ktoś tam wyraźnie ma ochotę rozerwać grupę i idzie kilka bardzo mocnych zmian ze zmianą kierunku jazdy. Do pierwszego większego podjazdu jedziemy jednak razem. Dopiero gdy nachylenie wzrasta zaczyna się to rwać. Ja odpuszczam, to dopiero początek jazdy, nie chcę się zakwasić, muszę utrzymać mocne ale równe tempo.
Z tyłu dojeżdża Sławek Skóra i razem pokonujemy dalszą część trasy. Nie ma jakichś wielkich gór ale nie jest łatwo. Kilka razy muszę młynek włączyć. Wykończają podjazdy po trawie. W słońcu, nierówna nawierzchnia, nie wiadomo czy jechać twardo czy miękko, muldy wybijają z rytmu, słońce przypieka. Fatalnie się jedzie. Z przodu majaczy jakaś koszulka. Wygląda, że to Łukasz Pudło z Jedlicza. Jechał w peletonie, który urwał mnie na podjeździe jakiś czas temu. Jak widać warto było odpuszczać bo szybko zbliżamy się do niego.
W trójkę pokonujemy dalszą część trasy do mety. Sławek jedzie mega i zaczyna pomału podkręcać tempo. Szybko zbliżamy się do mety. Na niebie gromadzą się chmury i zaczyna grzmieć. Pokonujemy krótką sekcję XC i przejeżdżamy obok mety gdzie znajduje się wjazd wjazd na drugą rundę. Sytuacja wygląda następująco. Za nami runda mega, w nogach 48 km i 2h 9 minut jazdy. Druga runda ma około 18 km. Zaczyna się bardzo stromym i trudnym podjazdem. Pełno korzenie, kamieni, ostro w górę. Grzmi coraz bardziej, wygląda na to, że nie unikniemy deszczu.
Po kilku minutach spadają pierwsze krople deszczu. Uderzając w suchą jak pieprz drogę wzbijają maleńkie grzybki. W miarę upływu czasu grzybki powstają większe i coraz częściej. Pioruny uderzają coraz bliżej. Kilka razy walnęło naprawdę blisko. Akurat pokonuję bardzo stromy podjazd, po nim jest kawałek jazdy po trawie i dalej dosyć trudny zjazd. Dojeżdżając tam czuję lekki niepokój gdyż moje Pythony nie radzą sobie w takich warunkach.
Pierwsze metry zjazdu i próby hamowania kończą się niepowodzeniem. Lepiej nie tykać się klamek hamulcowych bo to grozi glebą. Rower tańczy jak mu pasuje. Krótki trawers atakuję ze sporą prędkością będąc świadomym, że skończy to się glebą. I tak jest, rower kładzie się boku, a ja zaliczam solidny lot z lądowaniem w rowie. Zanim się wyzbierałem przebiega obok Łukasz.
Próbuję wsiąść na rower ale to nie jest łatwe. W końcu się udaje ale znów kolejna gleba. To są jaja. Po prostu zero przyczepności. Żeby chociaż jakiś kamień wystawał z tej drogi, oponki mogły by się chwycić i zapewnić jako-taką przyczepność. A tu nic, gruba warstwa mokrej gliny. Gdy w końcu docieram na dół nie jest lepiej. Po drodze jeszcze kilka mniej spektakularnych gleb ale teraz znów problem z jazdą do przodu. Rower moment łapie błoto, koła przestają się kręcić, pomimo kilkukrotnych prób czyszczenia kończy się tak, że chwytam za mostek i na smyka ciągną go za sobą. Waży pewnie ze 25 kg. Nie jest lekko.
Obok trasy stoi Łukasz, urwał hak. Do asfaltowej drogi mamy jakieś 100 metrów. To najdłuższe 100 metrów na tym maratonie. A raj był tak blisko. Wystarczyło być tu 5 minut wcześnie i mogło być zupełnie inaczej....
Na asfalcie dłuższa chwila czyszczenia roweru, rzut oka do tyłu. Czysto - wygląda na to, że wygram ten maraton. Do mety pozostało jakieś 5 km. Pokonuję je już samotnie. Nie podkręcam jakoś tempa, chcę już tylko dojechać w całości do mety. Ostatni kilometr prowadzi terenem. Słychać jakiś ryk silnika. Sprawa wyjaśnia się gdy wjeżdżam w las. Zakopany w błocie do połowy kół motor, a wokół niego kilku gości walczy i wyrwanie go z błota. Na razie nieskutecznie. Szukam jakiegoś obejścia, ktoś z tyłu krzyczy żebym bokiem szedł.
Pewnie Łukasz poradził sobie z przerzutką i napiera mocno do mety. Obchodzę zakopany motocykl i kątem oka dostrzegam sylwetkę z tyłu. TO NIE ŁUKASZ!
Doszedł mnie Mariusz. Panika! Czy ona 500 metrów przed metą przegram wygrany w zasadzie maraton? W głowie kłębią się myśli. Kto wyjdzie zwycięsko z tej psychologicznej wojny. Mentalnie to ja jestem na przegranej pozycji. Rywal pomimo awarii dogonił mnie po 2 godzinnym pościgu. Atuty są po jego stronie, skoro mnie dogonił ro znaczy, że jechał szybciej. Nieznacznie ale szybciej.
Z drugiej strony taka gonitwa musiała go kosztować sporo sił. Ja jechałem swoim rytmem, tymczasem on musiał cały czas gonić i podkręcać tempo. Musiałem zachować więcej sił.
Daję ogień, ściągam okulary, nie ma miejsca na żaden błąd. Końcówka wiedzie wspominaną już wcześniej sekcją XC. Pierwszy wydostałem się z błota i daje ile wlezie. Wpinam się w pedały, staję w blokach, blat już zapięty. Pokonuję ryzykownie drewniane pomosty. Jest wąsko, nie za bardzo jest gdzie wyprzedzić i w tym widzę swoją szansę. Z drugiej strony obawiam się zjazdów. Jest mokro i muszę uważać na stromych zjazdach. Ostry zakręt o 180 stopni, obracam głowę, nikogo nie ma z tyłu. To dobrze, pokonuję bezpiecznie ostatnie metry i jestem na mecie.
Wygrałem o 30 sekund. Trochę szczęście miałem ale jestem zadowolone ze swojej jazdy. Przyjechałem jako 7 zawodnik w klasyfikacji open, no i pierwszy w M4.
lekko nie było, dobrze jechałem, chociaż miałem wrażenie, że tydzień temu w Zabierzowie jechało mi się lepiej. Ale tam sprzyjała mi aura. Lubię i dobrze się czuję na technicznych zjazdach. Tutaj zjazdy polegały na zapylaniu w dół.
Za tydzień maraton w Krynicy. Nie ukrywam, że boję się tego startu. Nabrałem smaku na dobre wyniki. Forma niby jest ale Krynica będzie bardzo trudna. I kondycyjnie i technicznie. Nie będzie łatwo. Znów będzie bolało....
- DST 65.38km
- Teren 50.00km
- Czas 03:25
- VAVG 19.14km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 176 ( 97%)
- HRavg 159 ( 87%)
- Kalorie 3138kcal
- Podjazdy 1468m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Swietnie Furman. W tym roku jesteś kompletnym maratończykiem. Przygotowany, zmotywowany.
kubakmtb - 10:03 środa, 25 maja 2011 | linkuj
Gratulacje Furman, ładnie opisane, są w tym emocje, warto przeczytać.
Jacek jacekddd - 10:14 wtorek, 24 maja 2011 | linkuj
Jacek jacekddd - 10:14 wtorek, 24 maja 2011 | linkuj
no i nie zawiodłam się ,super się czyta takie relacje!będę trzymać kciuki za tydzien,Krynica to piękna traska!:)
Anonimowa karla76 - 18:22 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj
Gratki Furman. Po tym sezonie może Ci braknąć miejsca na trofea i oby tak było :)
lukcio - 16:51 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj
to ja wieczorem pewnikiem zajrze:)lepiej żeby coś było;)))))))pozdrowionka
Anonimowa karla76 - 12:11 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj
Ha, też startowałem :D Gratulacje, oglądałem również dekorację zwycięzców.
miciu22 - 09:09 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj
miciu22 - 09:09 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj
Gratulacje się należą i pytanie skąd masz już zdjęcia bo ja jeszcze nie znalazłem ? :)
wlochaty - 08:53 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj
nie nooo!!!wygrał a opisywać się nie chcę!!!
GRATULACJE! Anonimowa karla76 - 08:34 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj
Komentuj
GRATULACJE! Anonimowa karla76 - 08:34 poniedziałek, 23 maja 2011 | linkuj