Sobota, 31 lipca 2010
Kategoria Zawody
Maraton killer - Komańcza Cyklokarpaty.
Żbiki przygotowały w Komańczy imprezę o jakiej się nie zapomina. Pogoda dopisała wobec czego odrzucono wszelkie zahamowania i maratończycy mieli do pokonania trasę w wersji MAXI. Osobiście postanowiłem coś powalczyć dzisiaj i od samego startu trzymać się jak najbardziej z przodu. Długi, początkowy odcinek wiodący po asfalcie pokonuję tuż za czubem peletonu. Potem wskakujemy na terenową drogę biegnącą do góry. Mocno deptam i jadę ile fabryka dała. Słoneczko przygrzewa i sporo potu zastawiam w pyle drogi. Potem krótki zjazd i błotnistą droga pokonujemy kilka kilometrów przekraczając parę razy całkiem głębokie strumyczki.
Na razie jedzie mi się nieźle, jestem w swoim miejscu stawki. Potem długi zjazd po łące gdzie omal nie zostałem staranowany przez stado jeleni skaczące nad drogą i już wskakujemy na żwirową drogę prowadzącą nas na przeł. Żebrak. Nie ma za bardzo czasu na jedzenie, cały czas trzeba mocno deptać. Zaczyna mnie pomału przytykać. Mimo tego jestem zadowolony bo widać, że nieźle jadę. Z Żebraka lecimy czerwonym szlakiem na Chryszczatą. Sporo podejść. Przed sobą mam Sławka Bartnika, staram się nie tracić kontaktu wzrokowego. Po zdobyciu Chryszczatej mamy do pokonania bardzo nieprzyjemny zjazd. Stromy i bardzo błotnisty. Rower tańczy i trzeba bardzo delikatnie operować hamulcami. Kilka razy tylne koło omal mnie nie wyprzedza ale na szczęście udaje się dosyć sprawnie pokonać ten odcinek. Dalej poruszamy się drogami trawersującymi stoki Chryszczatej aby dotrzeć do najtrudniejszego podjazdy tego dnia. Szczyt Suliłej wznosi się jakieś 200 metrów ponad otaczające ją hale. Podjazd wiedzie po trawie, w pełnym słońcu i ciągnie się przez jakiś kilometr. W końcówce robi się extremalnie stromo ale siłą woli udaje mi się pokonać ten podjazd na rowerze. Sławek został w tyle i zobaczymy się dopiero na mecie.
Teraz mam przed sobą najpiękniejszą część maratonu wiodącą wysoko ponad dolinami przez odkryte tereny. Widoki rewelacyjne, poruszam się prawie cały czas w dół po trawiastych ścieżkach. Mija już druga godzina jazdy gdy przypominam sobie, że jeszcze nic nie jadłem. Dopiero za kilka minut w Rzepedzi jest szansa coś przekąsić. Długa dojazdówka po szutrowej drodze z kilkoma przeprawami przez rzekę. Spotykam Wojtka Wantuch, który ma problemy z orientacją i już razem jedziemy znów na Żebraka. Zaczyna mi pomału odcinać prąd, trwa to kilka minut, a każda następna pustoszy moje zapasy energii. Zjadam drugiego żela w nadziei, że coś pomoże. Jednak nie na wiele to się zdało gdyż dalszą część trasy pokonuję w zasadzie jedynie siłą woli.
Znów podjazd na Chryszczatą ale myślę cały czas o tym drugim. Myślę sobie, jak podjadę pod Suliłę to prawie będę w domu. Robię to ostatkiem sił, z mroczkami w oczach ale udaje się nie zejść z roweru. Teraz już tylko zjazd, dojazdówka do Komańczy i meta. Jestem już skrajnie wyczerpany, na trasie już 5 godzin i marzę jedynie żeby odpocząć. Znów przeprawy przez rzekę i dojeżdżam do rozjazdu gdzie strażak kieruje mnie na metę. Jakież jest moje zdziwienie gdy droga nagle zaczyna wznosić się do góry, jedna serpentyna, druga serpentyna, jadę już ostatkiem sił. Skrajnie wyczerpany docieram na górę i widzę tabliczkę - do mety 4 km.
Kawałek zjazdu i fragment prostego. Z daleka widzę strażaka obok tabliczki wskzującą w lewo. Z niedowierzaniem patrzę gdyż kieruje mnie stromą i kamienistą drogą do góry. Morale wysiada mi już całkowicie, ledwo dając radę kręcić nogami wlokę się do góry. W dole słychać spikera w miasteczku sportowym. Wyraźnie słyszę jak krzyczy nazwisko Wojtka Wantucha, który wjeżdża pewnie teraz na metę. A ja już na oparach pokonuję ostatnie metry podjazdu i skręcam w prawo aby wzdłuż wyciągu zjechać do Komańczy. Już nawet zjazd przychodzi mi z wielkim trudem. Mam problemy z opanowaniem roweru. Jeszcze raz po kolana w wodzie przez rzekę i wjeżdżam na metę.
Tym razem nie piszę o wynikach sportowych. Sam fakt przejechania tego maratonu to już jest duża rzecz.
Na razie jedzie mi się nieźle, jestem w swoim miejscu stawki. Potem długi zjazd po łące gdzie omal nie zostałem staranowany przez stado jeleni skaczące nad drogą i już wskakujemy na żwirową drogę prowadzącą nas na przeł. Żebrak. Nie ma za bardzo czasu na jedzenie, cały czas trzeba mocno deptać. Zaczyna mnie pomału przytykać. Mimo tego jestem zadowolony bo widać, że nieźle jadę. Z Żebraka lecimy czerwonym szlakiem na Chryszczatą. Sporo podejść. Przed sobą mam Sławka Bartnika, staram się nie tracić kontaktu wzrokowego. Po zdobyciu Chryszczatej mamy do pokonania bardzo nieprzyjemny zjazd. Stromy i bardzo błotnisty. Rower tańczy i trzeba bardzo delikatnie operować hamulcami. Kilka razy tylne koło omal mnie nie wyprzedza ale na szczęście udaje się dosyć sprawnie pokonać ten odcinek. Dalej poruszamy się drogami trawersującymi stoki Chryszczatej aby dotrzeć do najtrudniejszego podjazdy tego dnia. Szczyt Suliłej wznosi się jakieś 200 metrów ponad otaczające ją hale. Podjazd wiedzie po trawie, w pełnym słońcu i ciągnie się przez jakiś kilometr. W końcówce robi się extremalnie stromo ale siłą woli udaje mi się pokonać ten podjazd na rowerze. Sławek został w tyle i zobaczymy się dopiero na mecie.
Teraz mam przed sobą najpiękniejszą część maratonu wiodącą wysoko ponad dolinami przez odkryte tereny. Widoki rewelacyjne, poruszam się prawie cały czas w dół po trawiastych ścieżkach. Mija już druga godzina jazdy gdy przypominam sobie, że jeszcze nic nie jadłem. Dopiero za kilka minut w Rzepedzi jest szansa coś przekąsić. Długa dojazdówka po szutrowej drodze z kilkoma przeprawami przez rzekę. Spotykam Wojtka Wantuch, który ma problemy z orientacją i już razem jedziemy znów na Żebraka. Zaczyna mi pomału odcinać prąd, trwa to kilka minut, a każda następna pustoszy moje zapasy energii. Zjadam drugiego żela w nadziei, że coś pomoże. Jednak nie na wiele to się zdało gdyż dalszą część trasy pokonuję w zasadzie jedynie siłą woli.
Znów podjazd na Chryszczatą ale myślę cały czas o tym drugim. Myślę sobie, jak podjadę pod Suliłę to prawie będę w domu. Robię to ostatkiem sił, z mroczkami w oczach ale udaje się nie zejść z roweru. Teraz już tylko zjazd, dojazdówka do Komańczy i meta. Jestem już skrajnie wyczerpany, na trasie już 5 godzin i marzę jedynie żeby odpocząć. Znów przeprawy przez rzekę i dojeżdżam do rozjazdu gdzie strażak kieruje mnie na metę. Jakież jest moje zdziwienie gdy droga nagle zaczyna wznosić się do góry, jedna serpentyna, druga serpentyna, jadę już ostatkiem sił. Skrajnie wyczerpany docieram na górę i widzę tabliczkę - do mety 4 km.
Kawałek zjazdu i fragment prostego. Z daleka widzę strażaka obok tabliczki wskzującą w lewo. Z niedowierzaniem patrzę gdyż kieruje mnie stromą i kamienistą drogą do góry. Morale wysiada mi już całkowicie, ledwo dając radę kręcić nogami wlokę się do góry. W dole słychać spikera w miasteczku sportowym. Wyraźnie słyszę jak krzyczy nazwisko Wojtka Wantucha, który wjeżdża pewnie teraz na metę. A ja już na oparach pokonuję ostatnie metry podjazdu i skręcam w prawo aby wzdłuż wyciągu zjechać do Komańczy. Już nawet zjazd przychodzi mi z wielkim trudem. Mam problemy z opanowaniem roweru. Jeszcze raz po kolana w wodzie przez rzekę i wjeżdżam na metę.
Tym razem nie piszę o wynikach sportowych. Sam fakt przejechania tego maratonu to już jest duża rzecz.
- DST 84.20km
- Teren 60.00km
- Czas 05:25
- VAVG 15.54km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 172 ( 94%)
- HRavg 151 ( 82%)
- Kalorie 4580kcal
- Podjazdy 2240m
- Sprzęt Składak na ramie Ghost Lector.
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj