Poniedziałek, 16 czerwca 2014
Kategoria Bałkany
Bałkańska Pętla - 10 dzień - gdzieś w górach - Kanion Tary - Zabijak
Co za noc. Nigdy więcej.!
Pucowało po namiocie tak, że ciężko było zasnąć. Kilka razy zapalałem czołówkę i z obawą rozglądałem się po swoim szmacianym domku czy nie puszcza wody. Na szczęście 13 letni Marabut stanął na wysokości zadania i po moich konserwatorskich zabiegach jakie przeprowadziłem przed wyjazdem mężnie stawiał czoło żywiołowi.Kilka razu budziłem się i znów zasypiałem kołysany monotonnym szumem deszczu padającego na namiot.
Rano sytuacja bez zmian. Nawet nie wystawiam głowy z namiotu, wystarczą mi same dźwięki dochodzące z zewnątrz. Jakoś dosypiam do 8 rano, sytuacja bez zmian, ale wyglądam na zewnątrz. Szybko chowam głowę, jest gorzej niż myślałem. Niebo zaniesione totalnie, zimno, paskudnie. Mijają minuty i godziny, zaczyna mnie już nosić. Co można robić zamkniętym w czterech ściankach na powierzchni 3 metrów kwadratowych? Doczytuję jakąś starą gazetę wziętą jeszcze z Polski, zerkam na mapę, coś tam notuję. Dochodzi 10 i nadal leje. Zaczyna się robić nieciekawie, już powinniśmy być w trasie, nasz plan wprawdzie nie był zbyt ambitny, ale zawsze lepiej być do przodu niż do tyłu. Lepiej poczekać na powrotny autobus kilka godzin niż spóźnić się 15 minut. Na razie jeszcze bez paniki, jeszcze raz zerkam w notatnik, w którym pieczołowicie notuję dane z wyjazdu oraz szacuję dystans jaki nam jeszcze pozostał.
Po 10 dochodzę do wniosku, że trzeba coś zacząć działać. Po pierwsze - nie możemy sobie pozwolić na spędzenie tutaj całego dnia. Musimy chociaż kilkadziesiąt kilometrów wykręcić. No ale pogoda cały czas taka sama, leje na całego i nie widać żadnej poprawy. Czy teraz czy później to wygląda na to, że mamy zagwarantowany prysznic wobec czego wybierając ten poranny mamy szansę na zrobienie jakiegoś dystansu
Po drugie - pamiętam z zeszłorocznej wyprawy do Albanii, że podobne opady złapały mnie na zjeździe z przełęczy za Prizren. Wtedy również wyjeżdżałem z motelu przy rzęsistych opadach, a na dole zastałem słońce. Może teraz też tak się uda.
Kilkoma krzyknięciami porozumiewam się z Rafałem i zwijamy nasz obóz w rzęsiście padającym deszczu. Ile dam rady to pakuje się w namiocie, ale kiedyś trzeba opuścić jego wnętrze i wyjść na deszcz. Nie ma co się spieszyć, co byśmy nie robili to i tak zmokniemy. Należy się z tym pogodzić i udawać, że to normalny dzień, tak jak wszystkie do tej pory. W deszczu jedziemy w dół. Tam faktycznie trochę mniej leje, ale nadal nie wygląda to fajnie. Jakiś przejeżdżający miejscowy kolarz z maleńkimi sakwami na nasze pytanie o prognozę pogody macha z rezygnacją ręką i jedzie dalej. Nie pozostaje nam nic innego jak zrobić podobnie. Jedziemy drogą w stronę Zabijaka, zbliżamy się do Kanionu Tary i zastanawiamy się czy w tej mgle zobaczymy płynącą w głębokim wąwozie rzekę. Chwilami przestaje kropić, ale te momenty nie są dłuższe jak kilkanaście minut. Gdy dojeżdżamy do słynnego mostu nad Tarą mamy wszystko mokre. Do tego robi się zimno. Na chwilę lokuję się w jakimś osłoniętym zakątku, ale nieprzyjemnie tak siedzieć. Idę obejrzeć słynny przełom. Widok nie rzuca mnie na kolana, inaczej wyobrażałem sobie to miejsce. Owszem, rzeka w dole robi wrażenie jednak czy to za sprawą kiepskiej pogody i dosyć gęstej mgły ograniczającej widoczność, czy po prostu mojego kiepskiego nastawienia spowodowanego pogodą nie odczuwam jakichś wielkich uniesień estetycznych.
Robimy jakieś fotki i zasuwamy dalej bo robi się zimno. Już niedaleko Zabijak. Aby tam dotrzeć trzeba trochę podjechać do góry. W zasadzie od mostu na Tarze trzeba pruć cały czas do góry. Pod wieczór w końcu trochę się poprawia na niebie. Przestaje nareszcie lać i przez gęstą powłokę chmur chwilami pokazuje się na kilka minut skrawek niebieskiego nieba. Nasza wspinaczka kończy się na przełęczy kawałeczek przed Zabijakiem. GPS wskazuje coś koło 1400 metrów gdy go wyłączam. Przed nami wznosi się doskonale widoczny masyw Durmitoru, czubki szczytów ośnieżone, w opadających ku dolinom żlebach również ukrywają się solidne porcje białej materii. Pogoda się stabilizuje, ale szybko rozkładamy namioty aby w razie czego było gdzie się schować. Na szczęście nie było to potrzebne. Ten wieczór był dużo lepszy niż wczorajszy. Spokojnie można było przyrządzić ciepły posiłek i zająć się codziennymi obozowymi zajęciami, które polegały głównie na suszeniu mokrych rzeczy. Nie decydujemy się rozpalać ogniska, ale liczymy, że wiatr trochę podsuszy nasze ciuchy.
Wieczorem zachodzące za Durmitorem słońce raczy nas cudownym spektaklem barwiąc niebo na czerwony kolor, który bierzemy jako zapowiedź lepszej pogody. Czy tak faktycznie będzie? To okaże się dopiero jutro. W każdym razie już teraz wiemy, że właśnie ten dzień będzie kulminacją naszej wyprawy. Najwyższa przełęcz, najwyższe pasmo górskie, najbardziej urzekający kawałek Montenegro czeka nas właśnie jutro. — z użytkownikiemRafał Kopeć.
Pucowało po namiocie tak, że ciężko było zasnąć. Kilka razy zapalałem czołówkę i z obawą rozglądałem się po swoim szmacianym domku czy nie puszcza wody. Na szczęście 13 letni Marabut stanął na wysokości zadania i po moich konserwatorskich zabiegach jakie przeprowadziłem przed wyjazdem mężnie stawiał czoło żywiołowi.Kilka razu budziłem się i znów zasypiałem kołysany monotonnym szumem deszczu padającego na namiot.
Rano sytuacja bez zmian. Nawet nie wystawiam głowy z namiotu, wystarczą mi same dźwięki dochodzące z zewnątrz. Jakoś dosypiam do 8 rano, sytuacja bez zmian, ale wyglądam na zewnątrz. Szybko chowam głowę, jest gorzej niż myślałem. Niebo zaniesione totalnie, zimno, paskudnie. Mijają minuty i godziny, zaczyna mnie już nosić. Co można robić zamkniętym w czterech ściankach na powierzchni 3 metrów kwadratowych? Doczytuję jakąś starą gazetę wziętą jeszcze z Polski, zerkam na mapę, coś tam notuję. Dochodzi 10 i nadal leje. Zaczyna się robić nieciekawie, już powinniśmy być w trasie, nasz plan wprawdzie nie był zbyt ambitny, ale zawsze lepiej być do przodu niż do tyłu. Lepiej poczekać na powrotny autobus kilka godzin niż spóźnić się 15 minut. Na razie jeszcze bez paniki, jeszcze raz zerkam w notatnik, w którym pieczołowicie notuję dane z wyjazdu oraz szacuję dystans jaki nam jeszcze pozostał.
Po 10 dochodzę do wniosku, że trzeba coś zacząć działać. Po pierwsze - nie możemy sobie pozwolić na spędzenie tutaj całego dnia. Musimy chociaż kilkadziesiąt kilometrów wykręcić. No ale pogoda cały czas taka sama, leje na całego i nie widać żadnej poprawy. Czy teraz czy później to wygląda na to, że mamy zagwarantowany prysznic wobec czego wybierając ten poranny mamy szansę na zrobienie jakiegoś dystansu
Po drugie - pamiętam z zeszłorocznej wyprawy do Albanii, że podobne opady złapały mnie na zjeździe z przełęczy za Prizren. Wtedy również wyjeżdżałem z motelu przy rzęsistych opadach, a na dole zastałem słońce. Może teraz też tak się uda.
Kilkoma krzyknięciami porozumiewam się z Rafałem i zwijamy nasz obóz w rzęsiście padającym deszczu. Ile dam rady to pakuje się w namiocie, ale kiedyś trzeba opuścić jego wnętrze i wyjść na deszcz. Nie ma co się spieszyć, co byśmy nie robili to i tak zmokniemy. Należy się z tym pogodzić i udawać, że to normalny dzień, tak jak wszystkie do tej pory. W deszczu jedziemy w dół. Tam faktycznie trochę mniej leje, ale nadal nie wygląda to fajnie. Jakiś przejeżdżający miejscowy kolarz z maleńkimi sakwami na nasze pytanie o prognozę pogody macha z rezygnacją ręką i jedzie dalej. Nie pozostaje nam nic innego jak zrobić podobnie. Jedziemy drogą w stronę Zabijaka, zbliżamy się do Kanionu Tary i zastanawiamy się czy w tej mgle zobaczymy płynącą w głębokim wąwozie rzekę. Chwilami przestaje kropić, ale te momenty nie są dłuższe jak kilkanaście minut. Gdy dojeżdżamy do słynnego mostu nad Tarą mamy wszystko mokre. Do tego robi się zimno. Na chwilę lokuję się w jakimś osłoniętym zakątku, ale nieprzyjemnie tak siedzieć. Idę obejrzeć słynny przełom. Widok nie rzuca mnie na kolana, inaczej wyobrażałem sobie to miejsce. Owszem, rzeka w dole robi wrażenie jednak czy to za sprawą kiepskiej pogody i dosyć gęstej mgły ograniczającej widoczność, czy po prostu mojego kiepskiego nastawienia spowodowanego pogodą nie odczuwam jakichś wielkich uniesień estetycznych.
Robimy jakieś fotki i zasuwamy dalej bo robi się zimno. Już niedaleko Zabijak. Aby tam dotrzeć trzeba trochę podjechać do góry. W zasadzie od mostu na Tarze trzeba pruć cały czas do góry. Pod wieczór w końcu trochę się poprawia na niebie. Przestaje nareszcie lać i przez gęstą powłokę chmur chwilami pokazuje się na kilka minut skrawek niebieskiego nieba. Nasza wspinaczka kończy się na przełęczy kawałeczek przed Zabijakiem. GPS wskazuje coś koło 1400 metrów gdy go wyłączam. Przed nami wznosi się doskonale widoczny masyw Durmitoru, czubki szczytów ośnieżone, w opadających ku dolinom żlebach również ukrywają się solidne porcje białej materii. Pogoda się stabilizuje, ale szybko rozkładamy namioty aby w razie czego było gdzie się schować. Na szczęście nie było to potrzebne. Ten wieczór był dużo lepszy niż wczorajszy. Spokojnie można było przyrządzić ciepły posiłek i zająć się codziennymi obozowymi zajęciami, które polegały głównie na suszeniu mokrych rzeczy. Nie decydujemy się rozpalać ogniska, ale liczymy, że wiatr trochę podsuszy nasze ciuchy.
Wieczorem zachodzące za Durmitorem słońce raczy nas cudownym spektaklem barwiąc niebo na czerwony kolor, który bierzemy jako zapowiedź lepszej pogody. Czy tak faktycznie będzie? To okaże się dopiero jutro. W każdym razie już teraz wiemy, że właśnie ten dzień będzie kulminacją naszej wyprawy. Najwyższa przełęcz, najwyższe pasmo górskie, najbardziej urzekający kawałek Montenegro czeka nas właśnie jutro. — z użytkownikiemRafał Kopeć.
- DST 98.10km
- Czas 05:31
- VAVG 17.78km/h
- Podjazdy 2484m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj