Bałkańska Pętla - 9 dzień - podjazd na Cakor - Cakor - Andrejevica - gdzieś w górach.
W takich warunkach nie pozostaje nic
innego jak w trybie przyspieszonym pozwijać namioty i i już
częściowo popakowani możemy udawać zwykłych turystów, którzy
zatrzymali się przy źródełko. A źródełko faktycznie przyjemne,
woda jak kryształ, to chyba jedyna zaleta tego miejsca. Pogoda
niespecjalna, ale też nie zapowiada się tragicznie. Póki co
jesteśmy w królestwie mgieł, gdy startujemy do dalszej jazdy i
zaczynamy się wznosić przebijamy się przez tabuny mleka wiszącego
w powietrzu. Niekiedy silniejszy podmuch wiatru rozwieje gęstą
zasłonę i wtedy otwiera się widok na głębokie doliny w dole oraz
coraz bardziej okazałe góry zdające się grodzić nam drogę. A ta
przebija się wciąż przez głęboki kanion. Wilgoć wisi w
powietrzu i chociaż dosyć chłodno to na plecach czuć spływające
kropelki potu.
Pomału zdobywamy wysokość, a ja
myślę co czeka nas na górze. Już niebawem się o tym przekonuję.
Droga nagle się kończy, a raczej zmienia w wąski dukt prowadzący
w nieznane. Czas na odcinek specjalny. Rzut oka na ekran GSP,
wszystko wydaje się być pod kontrolą, ale jeszcze wolę zerknąć
na mapę. Skręcamy w lewo w boczną drogę pełną kamieni, kilkaset
metrów wszystko wydaje się ok. ale już po chwili zaczynają
narastać w nas wątpliwości. Potem robi się jeszcze gorzej, droga
zaczyna zanikać, pojawiają się głębokie koleiny po jakichś
ciężkich maszynach, trudno przebić się przez krzal gęsto
porastający pobocze. Sięgam pamięcią do opisów przejazdu tym
traktem jakie studiowałem przed wyjazdem. Do granicy miała
prowadzić szutrówka, a zaraz po czarnogórskiej stronie ma zaczynać
się asfalt. Trudno w to uwierzyć będąc w tym miejscu, kilka razy
musimy zejść z roweru aby przedostać się dalej. GPS wziąż
upewnia nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrym szlaku, a pomimo
tego trudno mi to zaakceptować.
Ten odcinek nie był długi, może
jakieś 200-300 metrów, ale naprawdę trudno było uwierzyć, że
kawałek dalej czeka na na nas gładka wstęga asfaltu. Po pokonaniu
serii kolein i wyjściu z krzaków widzimy dwa ogromne bloki skalne
grodzące przejazd. Za nimi jeszcze kilka metrów żwirówki, mostek,
a za nim już idealnie gładki asfalcik. Niezwykłe miejsce, pełne
sprzeczności i antagonizmów. Z jednej strony zarośnięta,
zniszczona i błotnista droga, z drugiej strony idealnie gładki
asfalt. Granica państw, której nie można przekroczyć w tym
miejscu, a jednak wręcz zachęcająca do podróży w głąb
kolejnego kraju. Z jednej strony koniec świata, zagubiona wśród
gór lasów polanka, z drugiej strony czuć tu obecność innych
podróżników wykorzystujących ten szlak do pokonania granicy i
zdobycie przełęczy Cakor. Trudno się oprzeć chęci przejechania
przez zieloną granicę, zew podróży woła i nie daje spokoju.
Kilka łyków wody i już pedałujemy po Czarnogórskiej ziemi.
Nie ma co ściemniać i silić się na
epickie opisy. Tutaj jest naprawdę czadowo. Cała droga dla nas, jak
dzieci bawimy się naszymi rowerami biorąc całą przestrzeń dla
siebie. Nie przeszkadzają nam samochody, nie ma innych bikerów,
wszędzie wokół panują wysokie góry. I tylko mgła pozostaje bez
zmian. Im wyżej tym lepiej widać jej panowanie. To już nie mgła,
to chmury wciskają się w górskie kotliny biorąc we władanie
nawet co niższe szczyty. Niekiedy ta szczelna zasłona rozewrze
gęste kotary i wtedy przez kilka minut możemy cieszyć się
przebłyskującymi z trudem promieniami słońca. Można też w
takich rzadkich chwilach nacieszyć oczy dalekimi widokami.
Cakor to drugi co do wysokości punkt
na naszej wyprawie i jak już kiedyś napisałem, jeden z dwóch
głównych celów, pod które była układana cała trasa. Przełęcz
w najwyższym punkcie osiąga wysokość 1908 m.n.p.m. Jeśli chodzi
o trudność całego podjazdu również sytuuje się na drugim
miejscu. Startując z wysokości około 700 metrów musieliśmy
pokonać 1200 metrów różnicy poziomów. Nie jest to mało, ale
tego dnia moc była z nami. Upały zostały daleko za nami i rześkie,
górskie powietrze daje nam dzisiaj fory. Kręcimy może troszkę
mocniej niż spokojnie, ale bez szaleństw. Bez zbędnych postojów i
przerw. Na ekranie GPS szybko przybywa metrów na wskaźniku
wysokości. Droga jest świetnie zaprojektowana, nachylenie trzyma
cały czas w granicach 7-8%, tylko na serpentynach wzrasta do
większych wartości. Nie dziwne, że w takich okolicznościach
błyskawicznie meldujemy się na górze.
Tam wita nas wiatr i chmury, opuszczony
i na wpół zrujnowany dom, jakiś pomnik, źródło z zimną i
krystalicznie czystą wodą oraz wszechogarniająca pustka. Cudowne
miejsce dla samotników szukających odludzia. Żadnego człowieka,
żadnych śladów ludzkich siedlisk, cisza zakłócana tylko
silniejszymi podmuchami zimnego wiatru. Chmury panoszą się coraz
bardziej, biorą nas we władanie, jeszcze przed chwilą widzieliśmy
dolinę skąd przybyliśmy, a teraz nie widać oddalonej o
kilkanaście metrów drogi. Wiatr wścieka się coraz bardziej,
lodowate podmuchy zmuszają nas do sięgnięcia po ciepłe ciuchy
zalegające gdzieś na dnie sakw. Zupka chińska rozgrzewa od środku,
ale nie na wiele to się zdaje. Pogoda załamuje się coraz
bardziej, wszelkie siły natury starają się wygonić nas z tego
miejsca. Nie opieramy się zbyt mocno i wsiadamy na rowery.
Szybko zjeżdżamy w dół, robi się
trochę cieplej ale niebo wygląda coraz gorzej. Ciemne i ponure nie
nastraja optymistycznie. Tymczasem zaczynają się jakieś
zabudowania, obok jakiegoś domu stoi kilku mundurowych. Są
odwróceni do nas tyłem, a my z pełną prędkością szybko się do
nich zbliżamy. Są już kila metrów od nas gdy jeden z nich słysząc
szum opon odwraca się w naszą stronę. Dalej wydarzenie następują
błyskawicznie. Krzyczy coś głośno, jego kumple też się
odwracają, a on sam wykonuje długi skok na drogę wyciągając
jednocześnie rękę w naszym kierunku. Zatrzymujemy się i wyciągamy
paszporty. Goście wyglądają na Straż Graniczną. Szybko
przewracają kartki paszportu szukając granicznych stempli. Pytają
gdzie jedziemy więc głośno i wyraźnie mówię prawdę.
Jedziemy do domu.
Skąd jedziecie?
Mówię co i jak wspomagając się
wyciągniętą mapą. Strażnicy marudzą coś i pokazując na
paszporty pytają się gdzie przekraczaliśmy granicę. Na początku
coś próbuję tłumaczyć, ale nagle ogarnie mnie fala irytacji tą
całą sytuacją. Podnoszę trochę głos i mówię, że nie było
żadnych znaków informujących o granicy (bo faktycznie nie było).
Goście pokazują mi na mapie najbliższe oficjalne przejście i
wyjaśniają, że tam powinniśmy jechać. Coraz bardziej denerwuje
mnie ta sytuacja i wbrew swoim nawykom bycia uległym wobec służb
mundurowych całkiem poważnie i bez żartów pytam czy mamy wracać
i tam jechać. Trochę za ostro to wyszło, ale o dziwo ta strategia
przynosi efekty i oddają nam paszporty wskazując ręką w dół.
Możemy jechać. W ułamku sekundy zmieniam nastrój nie chcąc
zepsuć tego co właśnie nam się udało. Nietrudno zagrać w takich
okolicznościach szczery uśmiech bo w rzeczy samej usta same
układają się w banana.
Do dzisiaj nie wiem jaki jest status
tego przejścia granicznego. Bo to, że kiedyś ono tam będzie to
jest sprawa oczywista. Nie sądzę aby Czarnogórcy tylko dla kaprysu
robili taką extra drogę. Wygląda na to, że wśród pograniczników
istnieje ciche przyzwolenie na pokonanie granicy w tym miejscu co nie
jest sprzeczne z tym aby pouczać tych, którzy to zrobili, że tak
nie wolno.
Co ciekawsze podczas zjazdu spotykamy
grupę sakwiarzy jadących do góry. Zanim się zorientowaliśmy już
zostali daleko za nami, a mogliśmy uprzedzić ich o czekających
kłopotach. Ciekawe jak sobie poradzili.
My tymczasem mamy inne problemy.
Psująca się od samego rana pogoda osiągnęła w końcu punkt
krytyczny i zaserwowała nam deszcz. Na razie jedziemy, chcemy
dotrzeć do najbliższego miasteczka w nadziei na jakieś ciepłe
żarcie i dobrą kawę. Andrejevica na mapie wyglądała spoko, ale
srogo nas rozczarowała. Typowa dziura, jeden sklep, jedna knajpa.
Padający deszcz przepłoszył mieszkańców, wszyscy pochowani w
domach, niekiedy tylko ktoś z musu szybkim krokiem przejdzie przez
ulicę. Robimy zakupy w sklepie i chroniąc się pod daszkiem
zajadamy się próbując przeczekać opady. Cały czas siąpi mżawka.
Na chwilę wydaje się niegroźna ale poznaliśmy już jej siłę
przyjeżdżając tu przed chwilą. Nie przechodzi, niebo zaniesione
totalnie. Do tego robi się chłodno. Dajemy sobie jeszcze jedną
szansę i lądujemy w kawiarni. Tam się trochę podsuszamy i
zabijamy trochę czasu co chwilę zerkając na zewnątrz. A tam bez
zmian, cały czas pada drobny deszcz. Robi się kicha bo czeka nas
kolejna solidna przełęcz. Wyjechać wyjedziemy ale żal widoków,
które nam przepadną.
Nie ma jednak rady, robi się coraz
później, trzeba wsiadać na rower. Zaczynamy podjazd. Trzeba jechać
w kurtkach przeciwdeszczowych. Problem polega na tym, że nie jest aż
tak zimno i szybko zaczynamy mieć problemy z przegrzaniem.
Ściągnięcie kurtek nie wchodzi w rachubę bo kilka minut jazdy w
takim deszczyku i człowiek cały mokry. Radzimy sobie jakoś jadąc
ślimaczym tempem. Im wyżej tym powietrze robi się coraz bardziej
rześkie. Chmury nie odpuszczają nawet na chwilę, cały czas
zaniesione, nie widać ani kawałka błękitnego nieba, natura nie
daje nam nawet odrobiny nadziei w postaci chociażby skrawka słońca.
Dopiero na przełęczy przestaje padać dzięki czemu zjazd okazał
się całkiem przyjemny. Wykorzystujemy tą przerwę w opadach na
znalezienie miejscówki na nocleg. Dzisiaj nie byliśmy wybredni,
wzięliśmy pierwsze lepsze miejsce. Chociaż liczyliśmy na poprawę
pogody woleliśmy nie ryzykować i rozbić się przed kolejną falą
opadów.
Stojąc obok rozbitego namiotu oglądam
się wokół. Jesteśmy na opadającej lekko w dół polance. Nasze
namioty stoją schowane pod drzewami. Naprzeciwko nas rozpościera
się ogromna, zielona od łąk góra z oddalonymi od siebie domami
wyglądającymi stąd jak by były zbudowane z klocków lego. Te
najdalsze stojące na samej górze prawie nikną w oczach, ogromny
kawał przestrzeni z nami u jej stóp. Czarujemy pogodę, po wielu
próbach i staraniach rozpalamy ognisko. Mamy co suszyć. Potem
jakieś jedzenie, ognisko bucha już na całego gdy znów czujemy
krople wody spadające z nieba. Już nie widać domków, nie widać
góry za nami, paskudna chmura uwięziła nas w swoim wnętrzu.
Jeszcze udaje się nam zjeść w jako takich warunkach ale mżawka
pomału robi swoją robotę. Ognisko jeszcze płonie, ale powieszone
nad nim ciuchy już nie schną tylko znów nasiąkają wodą. Na
namiotach ciurkiem spływające krople wody tworzą już prawie
potoki.
Nie pozostaje nic innego jak ewakuować
się do namiotów. Za każdą minutą deszcz nabiera siły. To już
nie mżawka ale solidne opady. Krople uderzają o ścianki namiotu
wydając niemiłe nam dźwięki. Po chwili leje już na całego.
Notuję sobie coś w notesie gdy na kartkę spada mi kropla wody.
Patrzę w górę, coś przecieka. Wyskakuję na zewnątrz i poprawiam
naciągi. Te kilkanaście sekund starczyły żebym całkiem przemókł.
Na sobie wnoszę do namiotu wilgoć. Wycieram się szybko ręcznikiem
i kładę go obok wejścia ale i tak czuję, że śpiwór przyjął
trochę wody.
Zastanawiam się jak namiot zniesie
taką aurę. Ma już swoje lata i podczas wiosennego zlotu w
Pokrzywnej ujawnił swoje słabe strony. Wiedząc o tym zrobiłem mu
odpowiednią kurację dawkując solidną porcje impregnatu, ale nie
wiem na ile to się zdało. Kilka minut mam spokoju lecz kolejna
kropla lądująca w notesie budzi już mój niepokój. Nie mam
wyboru, trzeba wyjść na zewnątrz i coś z tym zrobić. Problem
jest z daszkiem zakrywającym otwór wentylacyjny. Ewidentnie
przecieka. Nie ma czasu i możliwości na jakiś solidny serwis więc
zadowalam się tylko starą reklamówką przykrywając felerne
miejsce. Póki co działa. Teraz jest problem ze ściankami. Dopiero
co naciągnięte namakają mocno wodą i opadają na tropik
przekazując mu wilgoć. Jeszcze raz wyskakuję na zewnątrz i już w
całkowitych ciemnościach poprawiam znów naciągi. Wydaje się, że
pomogło. Reklamówka na daszku skutecznie odprowadza wodę na
ścianki namiotu, które trzymają szczelność i pozwalają spłynąć
jej na dół. Poprawione naciągi dają sporo przestrzeni między
tropikiem i ściankami zapewniając suche wnętrze.
Noc nie zapowiada się nieciekawie. Teraz to już prawdziwa ulewa, z daleka dobiegają nas grzmoty i nie trzeba długo czekać gdy jasne światła błyskawic rozświetlają wnętrza namiotów. Jeszcze w świetle czołówki kontroluję kondycję namiotu. Wielka plama u góry wydaje się wysychać, ciemne plamy na tropiku też takie jak by mniejsze. Można iść spać. Śpiwór w nogach trochę mokry ale generalnie nie jest źle. Tej nocy może się przydać.
- DST 96.80km
- Czas 06:50
- VAVG 14.17km/h
- Podjazdy 2122m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Zamiast do Andrijevicy, mogliście wpaść na chwilę do Plav a tak w ogóle do pojechać do Gusinje, do doliny Grbaje, do Ropojany. Byliście tak niedaleko tak przepięknych terenów ;)) rmk - 19:36 niedziela, 3 sierpnia 2014 | linkuj