Bałkańska Pętla - 4 dzień - Trebinje-Dubrownik-Herceg Novi
Krzątamy się z pracami obozowymi,
mija kilkanaście minut i mamy kolejne odwiedziny. To już nie jest
przypadek, nie mamy żadnych wątpliwości, że obecność tej Pani
nie jest przypadkowa. Grzecznie mówi Dzień Dobry, wchodzi na
zadbane poletko i pochyla się nad grządkami.
My tymczasem robimy swoje, obóz już
prawie zwinięty, jeszcze pakujemy ostatnie rzeczy do sakw. Nie mija
więcej jak minuta czy dwie, a Pani mówi Dowidjenia i odchodzi.
Pasowało coś zagadać, jesteśmy pewni, że kierowca golfa dał
cynk, że jakieś podejrzane typy kręcą się po jej zagonie.
Widocznie inspekcja wypadła pomyślnie skoro tak spokojnie nas
pożegnała. Zresztą faktem jest, że uważaliśmy na to poletko i
szerokim łukiem omijaliśmy zadbane grządki.
Wszystko gotowe, można jechać dalej.
Pogoda bez zmian, grzeje od samego rana. Korzystając z porannych
godzin jedziemy bez koszulek, słońce jeszcze tak nie pali i można
korzystać z chłodnych powiewów wiatru. Od Dubrownika dzieli nas
kilkanaście kilometrów. Jedzie się przyjemnie, droga bardzo
delikatnie wznosi się do góry, ruch prawie żaden, jedzie się
wspaniale. Szybko docieramy do granicy. Opuszczamy Bośnię, wrócimy
tu za kilka dni, a tymczasem na chwilę wjeżdżamy do Chorwacji.
Tymczasem jest problem. Pogranicznik robi groźną minę i gestem
pokazuje nam aby ubrać koszulki, potem coś mówi – no nudist! No
dobra, gość chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nie minie więcej
jak kilka minut gdy koszulki znów lądują na bagażniku.
Znów pokazuje się nam Adriatyk, znów
mam wrażenie, że jego kolor jest taki jak na pocztówkach. To nie
jest ściema, naprawdę jego wody są błękitne. Szybko zjeżdżamy
w dół, potem kawałek solidnego podjazdu i już widzimy czerwone
dachówki budynków Dubrownika. Pierwszy cel to znów szukanie
serwisu. Co jak co, ale tutaj musi coś być. Zaczepiamy jakiegoś
bikera i z niedowierzaniem słuchamy gdy mówi, że w całym mieście
nie ma warsztatu rowerowego. Ale kolejny mówi to samo, przy trzecim
jest postęp bo wskazuje nam sklep rowerowy gdzie być może uda się
coś załatwić. Z początku wydaje się, że w końcu bingo. Sporo
narzędzi, rowery nawet przyzwoite. Przedstawiamy nasz problem,
ekspedient otwiera szufladę i pokazuje nam co ma. Już, już witamy
się z gąską, widzimy metalowy walec, którego kształt
jednoznacznie informuje do czego służy. Rafał go podnosi i
uśmiechy znikają z naszych twarzy. To klucz do wolnobiegu, wycięcia
nie pasują do kaset. No to kicha, sprzedawca utwierdza nas w
przekonaniu, że nic innego w tym mieście nie znajdziemy.
Rafał poprawia naciąg szprych i nie
pozostaje nam nic jak jechać dalej. Może jakoś się doturlikamy do
celu. W ostateczności spróbujemy zastosować mój kluczyk. Na razie
pijemy smaczną kawę, a potem melinujemy się w cieniu pod jakimś
supermarketem. Kupujemy sobie po burku. Ja jak zwykle preferuję ten
z mięsem, Rafał tym razem wybiera z serem. Jednak dzisiaj jakoś mi
nie smakuje, nawet mówię, że smak jest jakiś taki dziwny. Zjadam
go jednak w całości i szukam sposobu na doładowanie komórki. Idę
do jakiegoś sklepu obok i proszę czy bym mógł podładować
baterię. Nie ma problemu, gość bierze telefon z ładowarką i
wkłada do gniazdka. Mówię, że wrócę za chwilę i wychodzę.
Tymczasem Rafał bierze się za serwis. Próbuje przeplatać szprychę
między kołnierzem piasty, a kasetą. Idzie to opornie, męczy się
chyba z godzinę. Szprycha cała pogięta i poskręcana, a weszła
dopiero do połowy.
Nic z tego nie będzie, szprycha weszła
do pewnego miejsca, dalej ani rusz. Nie da rady bez klucza. Odbieram
telefon ze sklepu. Na pytanie ile płacę, ekspedient uśmiecha się
i dziękuje. Ja również dziękuję. Przejeżdżamy przez stare
miasto i pomału wyjeżdżamy z Dubrownika. Na przedmieściach
widzimy jakiegoś sakwiarza. Początkowo myślę, że to Polak bo z
daleka dostrzegam logo Crosso na sakwach. Okazuje się jednak, że to
Turek, który włóczy się pod Europie. Niewiele wiemy z jego
opowieści, był tu i tam, jedzie tam albo gdzie indziej. Za dużo
tych informacji i jakoś nie kleją się ze sobą Mówi, że ma klucz
do kasety. NO SZOK!!! To by był fart nad farty. Rafał rzuca się na
rower i momentalnie rozkulbacza go z sakw. Tymczasem facet wyciąga
jakiś pojemnik ...już widzimy w jego ręce klucz kasety...a gość
podaje nam imbusy! No jaja, jeszcze raz przedstawiamy mu nasz problem
i dopiero teraz gość jarzy temat i kręci głową. No nic, ukrywamy
ogromne rozczarowanie, jeszcze chwilę gadamy i Turek odjeżdża.
Wyciągam swój kluczyk i próbujemy go użyć. Pasuje idealnie, ale
jak już pisałem istnieje ogromne ryzyko, że hak przerzutki, o
który opiera się jego wypust nie wytrzyma obciążenia i pęknie.
Nie poddajemy się jednak, Rafał
wyciąga wszystkie narzędzia i kombinujemy na różne sposoby.
Eksperymentujemy z jakimiś podkładkami, robimy dźwignię usiłując
przenieść siłę na inny element ramy. Naciskam lekko na pedały,
konstrukcja w rękach Rafała rozlatuje się z brzękiem. Kolejna
próba, znów kontrujemy kluczyk o inny klucz płaski, a o całość
mocno zapiera się Rafał. Znów naciskam na pedały, nie puszcza,
daję mocniej, dalej nic, ale Rafał dalej trzyma wszystko w kupie.
Naciskam jeszcze mocniej – słyszę charakterystyczny zgrzyt i
pedały przekręcają się o ćwierć obrotu. Rzucamy wszystko i ze
strachem w oczach patrzymy na efekty. Hak cały! To najważniejsze.
Skoro tak to musiało puścić. Jeszcze raz zakręcam pedałami i
znów zgrzyt odkręcanej kasety. Dalej odkręcamy już ręcznie. Po
ściągnięciu kasety wymiana szprychy to już błahostka.
W dobrych humorach jedziemy dalej.
Gorąco okropnie ale trzeba odrobić stracony czas. W sumie jechało
by się fajnie, ale coś zaczyna latać mi po żołądku. Szybko
przypominam sobie tego dziwnego burka, którego zjadłem pod
marketem. Czyżby ten dziwny smak oznaczał, że był trefny?
Może mi się tylko wydaje. Jednak nie,
z minuty na minutę jest gorzej. Zaczyna mnie nudzić w brzuchu i
brać na wymioty. Akurat przejeżdżamy obok sklepu. Zatrzymujemy się
na chwilę. Idę na bok i próbuję sprowokować wymioty ale nie
bardzo mi to wychodzi. Na widok jedzenia robi się niedobrze,
zadowalam się tylko chlebem z wodą. Tymczasem wychodzi kolejny
problem, Rafał nie może zapłacić kartą, odrzuca mu transakcję.
Wczoraj wypłacaliśmy bośniackie marki w Trebinje, mamy
podejrzenie, że nie znając kursu wypłaciliśmy zbyt dużo.
Wypłaciliśmy ponad 200 ichniejszych marek. Ceny wydawały się nam
jakoś podejrzanie niskie i dopiero teraz kumamy, że te dwie stówki
to nie tak mało. Odpoczywam pod sklepem, a Rafał podjeżdża na
lotnisko i obczaja temat. W kantorze okazuje się po przeliczeniu
kursów, że każdy z nas wypłacił równowartość 430 zł. No to
ostro, chyba porządzimy w Bośni :)
Zbieram się do kupy, trzeba jechać
dalej, zaraz za lotniskiem odbijamy w prawo, w boczną drogę aby
uniknąć ruchu na głównej drodze. Tutaj mamy spokój, ale jedzie
się ciężko bo sporo podjazdów. Do tego dochodzi upał i kiepskie
samopoczucie. Coraz częściej zerkam w stronę morza. Marzę o
kąpieli w chłodnej wodzie. Do morza jednak daleko, kryje się za
wzgórzami i tylko GPS informuje mnie, że ciągle jedziemy wzdłuż
wybrzeża. Wypatruję na mapie jakąś dróżkę, która wydaje się
dochodzić do samej wody. Może uda się trafić na jakąś dziką
plażę. Zjeżdżamy w dół, początek przyjemny, ale niżej
stromizna okropna, będzie prowadzenie przy powrocie. Już słychać
szum morza, ale dzieje się to czego się właśnie obawialiśmy.
Droga kończy się nagle, w dół prowadzą strome schody ale nawet
one nie sprowadzają nad wodę lecz urywają na wysoką skarpą
opadającą pionowo w dół. Z kąpieli nici, a na dodatek trzeba
będzie teraz odpracować 150 metrów w pionie. Oczywiście o jeździe
nie ma mowy, kilka minut prowadzimy mozolnie rowery. Przynajmniej
tyle dobrego, że znajduję w krzakach zbiornik z bieżącą wodą
wypływającą gdzieś spod ziemi. Ciepła ale czysta. Tankujemy do
pełna, moczymy koszulki i już na rowerach docieramy do drogi na
górze.
Zaczynają się coraz dłuższe
podjazdy, jadę wolno, cały czas żołądek wysyła mi alarmujące
sygnały o jego kiepskim stanie.
Granicę z Czarnogórą przekraczamy w
ciągu kilkunastu sekund. Zaraz za przejściem otwiera się nam widok
na zatokę. Jest bajecznie pięknie, obejdzie się bez prób
opisanie, to po prostu trzeba zobaczyć. Długim zjazdem docieramy
Herceg Novi. Teraz już nic nie jest w stanie nas zatrzymać przed
wejściem do wody. Ładujemy się na pierwszą lepszą plażę i z
ulgą wchodzimy do wody. Dosyć ciepła, chociaż nasze ciała
poddawana od kilku dni upałom nie przywykły do takich temperatur i
trochę protestują. Szybko jednak nurkujemy co nie jest łatwe bo
strasznie płytko, dopiero teraz widzimy, że ludzie brodzą po
kolana daleko od brzegu. Tak czy tak kąpiel bardzo miła, po niej
prawdziwy plażing. O jak miło wyciągnąć schłodzone ciało na
słoneczko. Już późne popołudnie, słońce nie pali ale
przyjemnie grzeje nasze zmęczone kości. Miodzio !!
Ciężko się zebrać znów na rower.
Będzie kiepsko z noclegiem, droga prowadzi wzdłuż morza, wszędzie
hotele, pensjonaty, sklepy, domy. Cały czas bardzo gęsto zabudowany
teren. Jestem już zmęczony, żołądek dalej się buntuje, cały
czas mam jadłowstręt. Gdzieś na zjeździe dostrzegam tablicę z
napisem camping. Zatrzymujemy się podjeżdżamy obadać sprawę. W
portierni siedzi starszy gość, na pytanie o cenę mówi 13 euro za
dwa namioty. Uśmiecham się i zbijam stawkę. Za drogo mówię, 10
euro albo jedziemy dalej. Gość macha ręką i prosi o paszporty.
Potem idziemy w głąb i znajdujemy sobie przyjemne miejsce. Sporo
ludzi, kilka namiotów, przyczepy campingowe.
Zaplecze sanitarne nawet spoko, szkoda
tylko, że ciepłej wody nie ma. Pasuje coś zjeść bo oprócz tego
trefnego burka z zepsutym mięsem zjadłem tylko kawałek samego
chleba popitego wodą.
Gotuję sobie michę makaronu, nie mam
ochoty na dodatki więc okraszam go tylko kostką rosołową. Muszę
coś zjeść bo przecież to dopiero początek wyprawy i nie możemy
sobie pozwolić na takie straty już na tym etapie.
Makaron nawet spoko wchodzi, będzie siła na jutrzejsze serpentyna za Kotorem. Wieczorem zaczynają rządzić komary. Nie mam za bardzo ochoty na dłuższe posiedzenia. Szybko ewakuuję się do namiotu. Słyszę jeszcze jakieś głosy, Rafał z kimś rozmawia ale nie mam siły wychodzić ze śpiwora. Szybko zasypiam.
- DST 92.40km
- Czas 05:09
- VAVG 17.94km/h
- Podjazdy 1149m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj