Bałkańska Pętla - trzeci dzień - Svitava-Stolac-Ljubinje-Trebinje
Niby mamy osłoną w postaci małych
drzewek ale to niewiele, jakoś tak nieswojo gdy co chwilę słychać
jakieś wołania, rozmowy, śmiechy, krzyki. Szybko pakujemy majdan i
zwijamy się z tego miejsca. W planie jest jazda bocznymi drogami do
miasteczka Stolac, zagłębiamy się w Bośnie. Znów grzeje, słońce
nie odpuszcza, tylko niekiedy jakiś obłoczek przepływając po
niebie na krótko przesłania jego tarczę rzucając na świat
przyjemny cień. Nasza droga wiedzie pofałdowanym terenem. Trudno
powiedzieć żebyśmy jechali przez góry bo wysokości bezwzględne
mizerne, na liczniku pojawiają się wskazania w okolicy 300-400
m.n.p.m. ale co po chwila trzeba pokonywać jakieś krótsze lub
dłuższe podjazdy. Za to jeśli tylko obejrzymy się dookoła to od
razu czuć inną atmosferę, z każdej strony otaczają nas surowe i
wysokie góry. Ich postrzępione i ostre wierzchołki sprawiają
wrażenie bardzo niegościnnych. Jedne są bliżej, można rozróżnić
co większe kamienie na ich stokach, inne rozmywają się daleko w
lekkiej mgiełce tworząc jednolitą barierę otaczającą nas ze
wszystkich stron.
Dla mnie pomału robi się cudownie.
Prowincja przyciągała mnie od zawsze, boczne drogi czarowały mnie
swoją magią i bezwiednie kierowałem mój rower tam gdzie miałem
nadzieję spotkać NIC. I tak zaczyna być właśnie teraz, droga
wije się pomiędzy pagórkami, słychać tylko delikatny szum
naszych opon stykających się z asfaltem, niekiedy na podjeździe
nasze płuca biorąc głębszy oddech wydadzą głośne westchnienie.
A tak to cisza, poza drogą brak oznak cywilizacji, jedynie bardzo
liczne cmentarze przypominają o istnieniu ludzi. Skąd one wzięły
się na tym pustkowiu? Czy to pozostałości jakichś nieistniejących
już wiosek, czy to może miejsca pochówku ofiar wojny domowej?
Tego nie wiem, ale coraz częściej dostrzegam ślady wojny.
Pojawiają się opuszczone i zrujnowane domy, na ścianach wyraźne
ślady po strzałach. Czasem trafi się jakieś zamieszkany dom,
widać samochód, ślady życia, ale nie widać ludzi. Coś
niesamowitego, upajam się atmosferą tego miejsca, mam ochotę
zostać tu na dłużej. Nie wiem ile, mógłbym tu siedzieć dzień,
dwa, może nawet cały tydzień. Może właśnie tutaj jest to moje
upragnione NIC.
Wolno toczę się przed siebie, a z
każdym metrem docierają do mnie kolejne bodźce. Teraz nagle
zacząłem czuć ten zapach. Jaki? Nie wiem. Nieokreślony, w palącym
coraz mocniej słońcu zacząłem go czuć tak nagle, że uderzył
mnie wręcz swoją intensywnością. Znika tak nagle jak się pojawił
zostawiając mnie wręcz oszołomionego. Cudowne miejsce, cudowna
miejscówka. Rower nabiera szybkości na zjeździe i powiew chłodnego
powietrza przywraca mi świadomość. Trzeba jechać dalej, ale to
chwile zostaną już na zawsze w mojej pamięci.
Zjeżdżamy teraz do Stolac. Zjazd jest
niesamowity. Droga nawet dobra, można zaszaleć. Bijemy tu chyba
rekordy prędkości na tej wyprawie. Dosłownie obłęd. Nieliczne
zakręty można bezpiecznie ścinać bo są na tyle łagodne, że
widać co się za nimi dzieje. Fantazja ponosi mnie coraz bardziej,
coraz śmielej wchodzę w kolejne wiraże, coraz słabiej dotykam
klamek hamulcowych. Ja lecę w dół, w górę pędzi auto.
Dostrzegamy się dopiero tuż przed zakrętem. Oboje jesteśmy
zaskoczeni. On po wyjściu z zakrętu właśnie zjeżdżał na swój
pas ruchu, ja właśnie się składałem do jego pokonania.
Andrenalinka troszkę skoczyła ale sucho, przyczepność bardzo
dobra, udało się lekko przyhamować i zmieścić między lusterkiem
i skałą wyznaczającą pobocze. Może jakoś ekstremalnie
niebezpiecznie nie było ale postanawiam od tej pory bardziej uważać.
To jednak nie koniec zjazdu, w dole już
widać miasteczko, droga opada w dół prosto jak strzała. Znów
wiatr szumi w uszach, a krzaki obrastające pobocze zlewają się w
jednolitą zieloną masę. Oglądam się za siebie, Rafała nie ma.
Chwilę czekam, nadjeżdża i daje mi flagę. No tak. To już kolejny
raz gdy ją gubię. Wiedziałem, że mój patent na mocowanie jest
kiepski i w miarę obozowych możliwości próbowałem go usprawnić,
ale jak widać nadal nie spełnia w pełni swojego zadania. No nic,
wieczorem spróbuję podjąć kolejną próbę inżynierską :)
Tymczasem docieramy do Stolac. To
malutkie miasteczko zagubione wśród wzgórz. Pytamy się o serwis
rowerowy ale rozszerzone ze zdumienia oczy jakiegoś młodego
mężczyzny zdają się mówić wszystko. Serwis rowerowy? Tutaj?
Zostają zakupy w sklepie. Nie mamy
jeszcze tutejszych pieniędzy, ale mają terminal elektroniczny i
płacimy kartą. Potem znajdujemy sobie fajną miejscówką pod
kościołem i odpoczywamy. Jest ławeczka, jest cień, obok miło
szumią spryskiwacze nawadniające trawnik. Korzystamy z chłodnego
prysznica jaki oferują, mokra koszulka przez kilka minut daje ulgę
od upału. Próbuję zrobić pranie. Akurat przejeżdża jakiś
miejscowy na skuterze, zatrzymuje się i coś woła. Nie rozumiem,
woda szumi, gość pokazuje mi coś ręką i głośniej woła –
Water!!!
Chyba czaję. Idę za kościół i tam
znajduję wygodne kraniki z bieżącą wodą. Są też takie
pseudo-umywalki. Idealne miejsce do zrobienia prania.
Spędzamy tutaj grubo ponad godzinę.
Wyprane ciuchy wystawione na słońce już prawie suche. Pomału i
leniwie zbieramy się dalej, kluczymy trochę w poszukiwaniu
właściwej drogi i w końcu jedziemy w kierunku Trebinje. Mapa
obiecuje sporo górek. Czeka nas przełęcz o wysokości 586 metrów.
Wysokość nie robi wrażenia, ale warto dodać, że teraz mamy na
liczniku coś koło 120 m. więc trochę tego podjazdu będzie. Już
kawałek za miasteczkiem droga zaczyna się wznosić. Porozjeżdżane
węże to tutaj prawdziwa plaga. Niekiedy na odcinku 100 metrów
można zobaczyć ich kilkanaście. Niektóre całkiem spore, jedne
rozjechane prawie całkowicie tworzą na drodze krwawy placek, inne
przejechane na pół zdają się jeszcze żyć wpatrując się w nas
swymi szklanymi oczami. Brrrrr...
Tymczasem robi się coraz goręcej.
Akurat nadchodzi najcieplejsza część dnia. Pasuje się gdzieś
zatrzymać, ale szukamy lepszego miejsca no i fajnie by było żeby
minąć już tę przełęcz. Zaraz po wyjeździe ze Stolac tablice
informują nas, że wjeżdżamy do Republiki Serbskiej. Podjazd jest
mozolny i długi. Słońce grzeje nam w plecy, cały świat zdaje się
topić. Czuję się jak na patelni, zero cienia, zero chłodnego
wiaterku. Krople potu skapują mi z nosa, ręka, którą próbuję
się ocierać też cała mokra. Pokonujemy zakręt za zakrętem, za
każdym wypatruję końca podjazdu. Jeden, drugi, trzeci, kolejny, za
każdym z nich widać dalszą część podjazdu. Jadę coraz wolniej,
na poboczu pojawiają się jakieś większe krzaki rzucające
odrobinę cienia, który staram się wykorzystać ile się da. Gdy
w końcu docieramy na górę nie myślimy o postoju tylko pragniemy
ochłodzić się na zjeździe. W dole już widać miasteczko
Ljubinje. Tam zrobimy sobie sjestę.
Ljubinje to nawet przyjemna miejscówka.
Znów udaje się zrobić zakupy płacąc kartą. Nadal nie możemy
znaleźć kantoru. Dopiero kilka dni później dowiadujemy się, że
funkcję kantorów pełnią tutaj banki. Znajdujemy sobie miłe
miejsce na trawce, pod dużym drzewem dającym miły cień. Wyraźnie
wzbudzamy zainteresowanie miejscowych, zwłaszcza młodzież zwraca
na nas uwagę. Co chwilę słuchać pozdrowienia od przechodzących
obok młodych ludzi. Nie mija wiele czasu gdy zaczynają się
pojawiać dzieciaki szukające z nami kontaktu. Najpierw na rowerze
podjeżdża jakiś 12-13 latek i coś tam zagaduje. Po chwili dołącza
do niego kolega i we dwójkę już raźniej wypytują nas o typowe w
takich sytuacjach rzeczy. Skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, jak mamy
na imię itp.
Niebawem do kolegów dołączają dwie
koleżanki. Jedna rezolutna i wygadana, druga uśmiechnięta ale
raczej cicha. Czując się pewniej w takiej grupce młodzi ludzie już
bardzo swobodnie z nami rozmawiają. Dowiadujemy się że są
Serbami, mówią po Serbsku. Wiedząc, że jesteśmy z Polski, jeden
z chłopców ciurkiem wymienia nazwiska Lewandowskiego, Piszczka,
Błaszczykowskiego oraz Wojtka Szczęsnego. Nie znam żadnych
piłkarzy serbskich więc rewanżuję się Nowakiem Djokoviciem na co
otrzymuję błyskawiczną odpowiedź i słyszę nazwisko Radwańska.
Korzystając z okazji dopytujemy się o
serwis rowerowy. Mówią, że nie ma, ale jeden z chłopców wsiada
na rower i gdzieś jedzie. Wraca po kilku minutach mówiąc, że są
mechanicy ale tylko samochodowi. Tak sobie rozmawiamy, wygadana
dziewczyna robi się coraz śmielsza, pyta o wiek, imię, chichota ze
swoich kolegów mówiąc im, że kiepsko mówią po angielsku. Robi
się naprawdę wesoło. Tak mija z pół godziny, po jedzeniu pomimo
gwaru jaki tworzą młodzie ludzie zaczyna ogarniać mnie sen
Młodość ma jednak swoje prawa, czekam kiedy się nami znudzą i
pójdą szukać innej rozrywki. I tak się faktycznie dzieje,
najpierw odjeżdża jeden z chłopców, potem dziewczęta tracą
wątek, coraz częściej spoglądają na ekrany komórek aż w końcu
żegnają się i odchodzą. Na pożegnanie rzucam im hasło, że są
bardzo miłe na co ta bardziej wygadana odwraca się dziękując mi
szerokim uśmiechem. W końcu odjeżdża i drugi chłopiec, ten
najbardziej wytrwały, który przyjechał do nas pierwszy. Jeszcze
wraca po kilku minutach ale widząc nas drzemiących zostawia nas
ostatecznie samych.
Trochę przysypiamy, potem zerkamy na
mapę. Trzeba będzie coś pomyśleć nad wymianą tej szprychy bo
koło u Rafała zaczyna coraz mocniej bić. Przed nami Trebinje,
wygląda na spore miasto, może tam coś się uda z tym zrobić. Aby
tam dotrzeć musimy pokonać jeszcze sporo kilometrów, trzeba się
zbierać żeby dojechać przed wieczorem. Pokonujemy jeden niezbyt
długi podjazd, a za nim czeka nas długa i płaska trasa do
Trebinje. Na płaskim podkręcamy trochę tempo. W oddali, w górach
widać jak załamuje się pogoda. Z daleka dochodzą odgłosy
grzmotów, a pociemniałe niebo niekiedy rozświetlają uderzenia
piorunów. Nam burza raczej nie zagraża ale i tutaj sięgają jej
macki. Zrywa się mocniejszy wiatr, słońce zakrywają chmurki i
nawet spada kilka kropel deszczu. Na tym jednak się kończy i możemy
bez przeszkód jechać dalej.
W Trebinje meldujemy się coś koło
godziny 17. Od razu rozpytujemy się o serwis. Pierwszy spotkany
biker myśli chwilę i rzuca jakieś nazwisko, a potem tłumaczy jak
dojechać. Dla pewności pytamy się jeszcze kogoś innego, a ten
przecząca kręci głową mówiąc, że nic takiego tu nie ma.
Rzucam usłyszane wcześniej nazwisko
(teraz już zapomniałem), gość uderza się w czoło i pokazuje nam
drogę. Trochę kluczymy, jeszcze raz pytamy kogoś posiłkując się
usłyszanym nazwiskiem i w końcu trafiamy pod dom. Leży kilka
zdezelowanych rowerów, raczej typu makrokesz. Akurat jakiś tubylec
odchodzi stąd ze swoim rowerem. Zaczepiamy go pytając czy dobrze
trafiliśmy. Potakuje i woła tego kogo szukamy. Nikt się nie
pokazuje, dopiero po kilkukrotnym głośniejszym krzyknięciu
nazwiska okno się uchyla i ktoś podnosi żaluzje. Źle to wygląda,
facet nie sprawia wrażenia uczynnego, Rafał coś tam próbuje mu
tłumaczyć. Mamy szprychy, potrafimy wymienić tę uszkodzoną,
potrzeba nam tylko klucz, jeśli nie ma czasu lub mu się nie chce to
sami sobie zrobimy. Gość jest jednak jakiś dziki, mina jak gdyby
był obrażony na cały świat, odnoszę wrażenie, że nie wie nawet
o co nam chodzi. Od samego początku kręci głową, coś mruczy po
czym bezceremonialnie zamyka okno i znika. No cóż kolejna nadzieja
w Dubrowniku. Może jakoś dojedziemy. Facet nieuczynny ale chyba i
tak by nam nie pomógł, bliższe obserwacje leżących tu rowerów
sporo mówią. To nie ten rodzaj sprzętu o jaki nam chodzi.
Teraz już nam się nie spieszy.
Planowy dystans już zrobiliśmy, można spokojnie pokręcić się po
mieście, wypłacić w końcu jakieś tutejsze pieniądze, zjeść
coś ciepłego. Potem spokojnie wyjeżdżamy z miasta. Tablice
informują nas, że do Dubrownika mamy 32 km. Oznaczenia drogowe są
pisane cyrylicą oraz łacińskimi znakami. W zasadzie każdy
drogowskaz jest pomazany farbą, nazwy miejscowości w języku
serbskim (cyrylica) są widoczne, napisy łacińskie są zamalowane i
tylko prześwitują zza grubej warstwy farby. Nadal tlą się tutaj
konflikty etniczne grożąc widmem kolejnej wojny.
Poszukiwania noclegu chwilę trwają. Fajne okolice, płasko, sporo wykoszonych pól, trafiają się jakieś polanki ale dosyć gęsto zaludnione. Jak zwykle najpierw tylko się przyglądamy z głównej drogi, potem w miarę upływającego czasu zaczynamy badać boczne dróżki, zostawiamy rowery i pieszo oglądamy potencjalne miejscówki. Długo nic się nie trafia, w końcu znajdujemy kawałek poletka. Jakieś 100 metrów od drogi za zasłoną z drzew. Wykoszona łąka, zaraz obok kawałek pola z jakimś zielskiem. Widać, że ktoś tu systematycznie zagląda bo ładnie wyplewione, podlane, a grządki porządne i zadbane. No cóż, jest spore ryzyko odwiedzin ale miejsce jest przyjemne i warto zaryzykować. Kolejny dzień dobiega końca, dzisiejsza trasa dała mi ogromną ilość wrażeń. Minęła pierwsza lawina emocji i czuję, że zaczynam pomału wchodzić w tą wyprawę.
- DST 117.00km
- Czas 06:23
- VAVG 18.33km/h
- Podjazdy 1220m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj