Niedziela, 8 czerwca 2014
Kategoria Bałkany
Bałkańska Pętla - dzień drugi - Sv Jura-Vrgorac - Metkvić - Svitava
Dzwonki dzwonią od samego rana, ale
jeszcze nie odróżniamy tego dźwięku chociaż kilka razy docierał
do mnie wyraźnie i przez chwilę zastanawiałem się co to jest. Noc
przebiegła spokojnie, nie niepokojeni przez nikogo komfortowo
spędziliśmy ją w namiotach. Rano jak zwykle każdy bierze się za
swoje czynności, nawet bystro to idzie. Martwię się trochę
zapasami wody bo niewiele jej zostało, a dzień zapowiada się
upalnie. Jedyna nadzieje w tym, że po drodze jakieś źródełko się
trafi. Znów docierają do nas odgłosy dzwonków, teraz już bliskie
i wyraźne od razu dają się zidentyfikować. Nie upływa wiele
czasu gdy na naszej polance mamy już gości...sorki...to są
gospodarze bo przecież my jesteśmy gośćmi.
Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka, chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej i spokojnie kończę pakowanie majdanu.
To codzienny rytuał. Wieczorem jest rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata, a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.
Pogoda jak marzenie, słońce operuje od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić 2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był spory kawałek.
Im wyżej tym częściej pojawiają się strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może dotrwam do źródła na dole.
Ostatnie metry są już łatwiejszee i meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.
Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę wody i słyszę – nie musicie oddawać.
Kurcze jak bardzo smakuje czysta i chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić to jednak wymaga to trochę wysiłku.
Pomimo tego kilometry szybko mijają, gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco. Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600 metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży, wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami samochodu.
Pomału zbliżamy się do miasteczka Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów. Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać, łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy pozwalają zapanować nad sytuacją.
W miasteczku robimy dłuższy postój, trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść. Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb, pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety. Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.
Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.
Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka, chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej i spokojnie kończę pakowanie majdanu.
To codzienny rytuał. Wieczorem jest rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata, a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.
Pogoda jak marzenie, słońce operuje od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić 2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był spory kawałek.
Im wyżej tym częściej pojawiają się strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może dotrwam do źródła na dole.
Ostatnie metry są już łatwiejszee i meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.
Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę wody i słyszę – nie musicie oddawać.
Kurcze jak bardzo smakuje czysta i chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić to jednak wymaga to trochę wysiłku.
Pomimo tego kilometry szybko mijają, gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco. Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600 metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży, wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami samochodu.
Pomału zbliżamy się do miasteczka Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów. Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać, łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy pozwalają zapanować nad sytuacją.
W miasteczku robimy dłuższy postój, trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść. Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb, pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety. Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.
Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.
- DST 130.90km
- Czas 07:30
- VAVG 17.45km/h
- Podjazdy 1541m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj