Bałkańska Pętla - dzień drugi
Dorodna krówka rzuca w naszym kierunku
spojrzenie po czym opuszcza łeb uzbrojony w solidne rogi i spokojnie
zajmuje się skubaniem trawy. Rafał robi się jakiś nerwowy i coś
szybciej zaczyna się ruszać. Polanka jest mała i siłą rzeczy
wcześniej lub później musi dojść do kontaktu. Wyskakuję w
krzaczki i gdy wracam po minucie moje sakwy już są obwąchiwane. No
nic, krówka jak krówka, na wsi się chowałem więc te zwierzątka,
chociaż spore nie robią na mnie większego wrażenia. Sytuacja
zmienia się gdy dostrzegam, że krówka, która zainteresował się
moim bagażem nie ma wymion. Rzut oka na tylną część ciała i
sprawa staje się jasna. Do strachu daleko, ale może jednak zwinę
szybciej ten obóz. Kilka szybkich ruchów, zgarniam bałagan i
ewakuuję się za pobliski kamienny murek. Tutaj czuję się pewniej
i spokojnie kończę pakowanie majdanu.
To codzienny rytuał. Wieczorem jest
rozpakowywanie, rano jest pakowanie. Nie ma sensu wygrzebywać z sakw
tylko to co jest potrzebne. Z reguły trudno to znaleźć, a po
grzebaniu w sakwie zostaje tam taki misz-masz, że trudno nad tym
zapanować. Lepiej jest wypakować wszystko wieczorem, a rano
spakować od nowa. Tak też robię, wszystko gotowe, teraz trzeba
wytaszczyć to do góry. O ile wczoraj wieczorem w dół jakoś
dotarłem z rowerem objuczonym sakwami to teraz droga w górę nie
jest już tak prosta. Nie ma szans na wtaszczenie tego za jednym
razem. Najpierw idzie kurs z moim bolidem, potem, namiot i karimata,
a na końcu targam sakwy. Można jechać dalej - Sv Jura czeka.
Pogoda jak marzenie, słońce operuje
od samego rana, ale dzięki sporej wysokości nie czujemy na razie
gorąca. Pomimo tego zapasy wody wyczerpują się w błyskawicznym
tempie. Zostało nam zaledwie po pół bidonu, a przecież czeka nas
jeszcze długa wspinaczka. Póki co myślimy o czym innym bo widoki
obłędne i trudno się skupić na innych sprawach. Wysokości wciąż
przybywa, mijamy granicę 1550 m.n.p.m skąd musiałem się wrócić
2 lata temu. Pamiętam to miejsce, Jura wydawała się na
wyciągnięcie ręki, teraz okazuje się, że jednak to jeszcze był
spory kawałek.
Im wyżej tym częściej pojawiają się
strome ścianki, które mozolnie trzeba pokonywać na najlżejszych
biegach. Sakwy ciążą i trzymają rower nie pozwalając na chwilę
oddechu. Objeżdżamy szczyty i widzimy już serię serpentyn, które
wprowadzają pod wieżę na górze. Już tak blisko, a jednocześnie
tak daleko. Nasz cel jest w zasięgu wzroku, wydaje się tuż tuż, a
jednak dzieli nas od niego poplątane pasmo drogi. Metry wloką się
niemiłosiernie, drogi jakoś nie ubywa, o każdy metr trzeba walczyć
ze zmęczeniem i grawitacją. Do tego dochodzi pragnienie, w bidonie
rozgościła się Sahara i rządzi już susza. Po drodze mimo moich
obserwacji nie udało się zlokalizować żadnego wodopoju. Pocieszam
się myślę, że jakoś wyjadę, a zjazd pójdzie szybciej i może
dotrwam do źródła na dole.
Ostatnie metry są już łatwiejszee i
meldujemy się na szczycie. Wita nas jakaś para stojąca obok
samochodu. Dacia Duster...patrzę na blachy...polskie numery. Witam
się po polsku i od razu przechodzę do rzeczy.
Nie macie odstąpić trochę wody?
Facet uśmiecha się i otwiera
bagażnik, żona mówi – w lodówce jest cała butelka.
Gość otwiera niebieski pojemnik i
wyciąga flachę wody. Biorę do ręki ociekającą kroplami butelkę
wody i słyszę – nie musicie oddawać.
Kurcze jak bardzo smakuje czysta i
chłodna woda. Dawno nie piłem jej z takim smakiem. Delektuję się
każdym łykiem, przedłużam moment połknięcia aby dłużej czuć
jej chłód w ustach. Dzielę ją na małe łyczki aby chłonąć jej
wilgoć jak tylko da się najdłużej. Każdy łyk przynosi ulgę i
przyjemność, jeden, drugi, trzeci..kolejny...można teraz spokojnie
porozmawiać. Potem sesja zdjęciowa i pomału zaczynamy zbierać
się do zjazdu. Żegnamy się z naszymi dobroczyńcami i startujemy w
dół. Zjazd jest z jednej strony przyjemny, ale z drugiej może być
uciążliwy. Jest bardzo długi, nawierzchnia pozostawia wiele do
życzenia, no i i sporo niebezpiecznych zakrętów. Do tego dochodzą
sakwy, które bardzo upośledzają sterowność rowerów i trzeba
zachowywać ogromną uwagę. Tak więc chociaż nie trzeba kręcić
to jednak wymaga to trochę wysiłku.
Pomimo tego kilometry szybko mijają,
gdy zatrzymujemy się pierwszy raz gdzieś na 800 metrach uderza w
nas fala gorącego powietrza. To prognostyk tego co będzie czekać
nas na dole. A tam jest bardzo gorąco. Czujemy się jak gdybyśmy w
przeciągu kilkunastu minut wjechali do innej strefy klimatycznej. Na
górze było słonecznie i ciepło. Tutaj jest duszno i gorąco.
Zjeżdżamy kilkaset metrów w dół do znanego nam źródełka i
tankujemy wodę. Ledwo ciurka, chwilę nam schodzi.
Potem kierujemy się w stronę
miasteczka Vrgorac. Pokonujemy przełęcz na wysokości około 600
metrów. Krajobraz robi się typowo Chorwacki. Słońce praży,
wszędzie wokół niegościnne góry pokryte skalnymi rumowiskami i
porośnięte kolczastym krzalem. To królestwo wszelkiej gadziny i
robactwa. Co chwilę słychać stamtąd jakieś chrzęsty, szumu i
odgłosy ruchu gdy nadjeżdżamy. Niektórych mieszkańców krzalu
można zobaczyć na drodze gdzie zakończyły swój żywot pod kołami
samochodu.
Pomału zbliżamy się do miasteczka
Vrgorac. Jeszcze tylko przygoda z napędem w moim rowerze. Podczas
zmiany biegu łańcuch zwija się i okręca wokół przednich blatów.
Wózek w tylnej przerzutce niebezpiecznie się napręża ale na
szczęście akurat nie jechałem szybko i mogę błyskawicznie
zareagować zwalniając nacisk na pedały. Muszę się zatrzymać,
łańcuch utkwił między drugim i trzecim trybem z przodu. Nie
wygląda to ciekawie, jeden mocny ruch nogą i moja tylna przerzutka
zakończyła by tutaj swój żywot. Jakoś udaje mi się to rozplątać
i zasuwamy dalej. Coś tam teraz mi brzęczy, coś się rozregulowało
ale na tyle niewiele, że jakieś szybkie regulacje podczas jazdy
pozwalają zapanować nad sytuacją.
W miasteczku robimy dłuższy postój,
trzeba przeczekać największe upały. No i warto by coś zjeść.
Póki co zadowalamy się suchym prowiantem, jakaś kiełbasa, chleb,
pomidor do zagryzki, Cocta do popicia. Do granicy z Bośnią rzut
beretem, oglądamy mapę badając teren pod kątem noclegu. Okolice
wyglądają na wyludnione co dobrze wróży naszym zamiarom. Po
posiłku i odpoczynku ruszamy dalej. Kolejna awaria, Rafał dostrzega
pękniętą szprychę w tylnym kole. Oczywiście od strony kasety.
Jest problem bo nie mamy klucza do kasety i bacika. Mam wprawdzie
szpej pozwalający odkręcić kasetę bez użycia tych narzędzi ale
bardzo nie lubi się on z aluminiowymi ramami zaopatrzonymi w
wymienny hak. Na razie nie przejmujemy się tym zbytnio, liczymy na
jakiś serwis rowerowy w mijanych miasteczkach.
Przekraczamy granicę i meldujemy się w Bośni. Dokładnie to jest Hercegowina. Teren bardzo rolniczy, ogromne ilości plastikowych tuneli z pomidorami. Wbrew temu czego się spodziewaliśmy studiując mapę teren dosyć mocno zabudowany. Jedna wioska przechodzi w kolejną bez widocznej przerwy w zabudowie. Wznosimy się w górę licząc na to, że gdzieś tam wyżej, na jakiejś przełęczy trafi się fajna polanka. Kiepsko to jednak wygląda, droga wznosi się i opada, mijamy kolejne miejscowości, zabudowania tworzą zwartą całość, odstępy między gospodarstwami nie przekraczają 100 metrów. Coraz później, zaczynamy odczuwać zmęczenie, badamy już każdą dróżkę obiecującą nam kawałek placu. I ciągle nic. Wznosimy się coraz wyżej, w końcu dostrzegamy jakiś plac. Wjazd zagradza szlaban, ale omijamy go i badamy okolicę. Teren nie jest przyjemny, pokryty betonowymi płytami, miejscami porośnięty krzakami i niskimi drzewkami. Z jednej strony wylot ogromnego tunelu, obok budka z informacją, że okolica jest monitorowana. Z drugiej strony stok opada stromo w dół w stronę żyznej doliny z jeziorem. Widok jest piękny ale długo krążymy nim znajdujemy kilka metrów kwadratowych, które w minimalnym stopniu spełniają nasze wymagania. Nie jest to wymarzone miejsce na biwak, ale nie marudzimy, nie za bardzo mamy wybór. Podobnie jak wczoraj wieczór jest dla nas krótki. Mycie, posiłek i ewakuacja do namiotów w obawie przed armią wrogich komarów. Bzyczą za ściankami namiotu tak, że trudno usnąć.
- DST 130.90km
- Czas 07:30
- VAVG 17.45km/h
- Podjazdy 1541m
- Sprzęt Author Kinetic
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj