Informacje

  • Wszystkie kilometry: 98158.76 km
  • Km w terenie: 6788.47 km (6.92%)
  • Czas na rowerze: 202d 00h 10m
  • Prędkość średnia: 20.19 km/h
  • Suma w górę: 848319 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Furman.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2013

Dystans całkowity:1167.81 km (w terenie 200.00 km; 17.13%)
Czas w ruchu:69:56
Średnia prędkość:16.70 km/h
Suma podjazdów:13734 m
Maks. tętno maksymalne:182 (101 %)
Maks. tętno średnie:170 (112 %)
Suma kalorii:9961 kcal
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:64.88 km i 3h 53m
Więcej statystyk
Wtorek, 11 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - w zielonej krainie.

Rano jak już pisałem leje na całego. Z moich wyliczeń wylicza, że mam do Skopje około 60, w dodatku raczej w dół. Wobec takiej fatalnej pogody poważnie rozważam zostanie tutaj na kolejną noc. Po chwili namysły wolę jednak podjechać do Skopje na jakieś 20 kilometrów. Pakuję bety i wychodzę na zewnątrz sadowiąc się pod dachem. Tam dosłownie katastrofa, nawet gospodyni, która przyniosła mi zamówioną kawę załamuje ręce i chodzi od okna do okna powtarzając – KATASTROFA KATASTROFA ! Siedzę już ze dwie godziny i ani myśli przestać. Robi się nawet gorzej, wybija jakaś studzienka albo puszcza jakiś przepust i na drogę wylewa się ściana wody wraz z masą kamieni, śmieci, kawałków drzewa itp.

Mija kolejna godzina i nadal pucuje na całego, trudno mi przychodzi ta decyzja ale już południe i muszę w końcu coś zrobić. Żegnam się z gospodarzami, ubieram przeciwdeszczową kurtkę i zanurzam w ogarniającą mnie momentalnie wilgoć. Już kilka metrów i w butach czuję wodę. Deszcze bije po oczach, w okularach nie da się jechać, zimno okropnie, chwilami dostaję drgawek i mam problemy z opanowaniem roweru. Konsekwentnie jadę jednak w dół, na dole musi być cieplej. Wystartowałem z wysokości 950 metrów, szybko osiągam 700, potem droga się wypłaszcza i kawałek trzeba pokręcić. Dalej leje ale już trochę cieplej, zwłaszcza gdy zaczynam kręcić to w końcu łapię komfortową temperaturę. Potem znów długie zjazdy, im niżej tym cieplej, a i pogoda robi się bardziej znośna. Już nie leje, tylko lekko mży. Docieram do głównej drogi z Prisztiny do Skopje. Tutaj już całkiem przyjemnie, nawet przestaje siąpić, pozbywam się ubrań, robi się naprawdę ciepło. Szybko docieram do granicy, wcześnie zjadam jeszcze pysznego Donera w barze przy drodze i już teleportuję się do Macedonii.

Po przekroczeniu granicy rozglądam się za placem na namiot. Dopiero 15 dochodzi ale lepiej tutaj niż plątać się wieczorem po przedmieściach stolicy Macedonii. Nic ciekawego jednak nie widzę, a gdy dostrzegłem fajne miejsce i próbowałem się tam dostać to trafiłem na jakieś cygańskie slumsy stojąc obok. Szybko uciekłem z tego miejsce i tak jadąc ni z tego ni z owego dotarłem do tablicy z napisem Skopje. No nic, trudno, jak już tu jestem tak wcześnie to skorzystam z jego trakcji. Przejeżdżam przez centrum miasta ale zwiedzanie zostawiam sobie na później, teraz skupiam się raczej na praktycznej stronie pobytu w takim mieście. Zakupy, jakieś ciepłe jedzenie, smaczna kawka przy kawiarnianym stoliku. Schodzi mi trochę i koło 17 zbieram się wyjechać z miasta i kombinować jakieś spanie. Jadę w ciemno, wybieram jakiś wyjazd z miasta i badam teren. Jadę z pół godziny ale nie wygląda to zachęcająco. Wracam się i próbuję w inną stronę, wyjeżdżam już całkiem z miasta, docieram do jakiegoś miasteczka ale nadal kicha. Wszędzie domy, gęsta zabudowa, zero ustronnych miejsc. Niby miałem tyle czasu, a tu robi się późno, a ja w duszy jestem. Zaczynam już myśleć o jakimś hotelu, ale jak na złość nic nie widać po drodze. O powrocie do Skopje nie myślę nawet, nie sadzę żeby była tam szansa na pokój w rozsądnej cenie. Zatrzymuję się w mijanym miasteczku i próbuję coś pogadać z chłopakami siedzącymi obok drogi. W sumie miłe chłopaki, ale raczej w typie wesołków, na moje pytania o jakiś hotel reagują śmiechem i chichotem. No nic, widzę, że szkoda czasu, nie ma sensu też jechać dalej. Wracam się w kierunku Skopje, jestem już zdesperowany i zdecydowany spać na byle kawałku osłoniętego placu. Tuż przy drodze widzę pole ze świeżo skoszoną trawą. Nie ma tam wyraźnego wjazdu, i tylko przerwa w krzakach pozwala zobaczyć jak można się tam dostać. Rozglądam się bacznie czy nikt nie widzi i daję nura przez krzaki. Odjeżdżam kilka metrów od tego miejsca i lokuję w rogu. Jestem niewidoczny bo krzaki zapewniają całkowitą osłonę ale czuję się tu fatalnie. Okolica jednak pełna ludzi, wprawdzie najbliższe zabudowania widać dopiero 400-500 metrów stąd ale nie poprawia mi to nastroju. Najgorsze jednak to, że kilka metrów ode mnie ruchliwa szosa pełna głośnych samochodów. Kiepsko, naprawdę kiepsko ale raczej nie mam wyjścia. Znów czekam z rozbiciem namiotu aż do zmroku, noc raczej spędzona na niespokojnej drzemce niż prawdziwym spaniu.
  • DST 83.70km
  • Czas 04:27
  • VAVG 18.81km/h
  • Kalorie 308kcal
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - z głową w chmurach.

Rano pogoda zdecydowanie gorsza niż wczoraj. Chwilę siedzę nad mapą i dumam bo wyraźnie wychodzi, że jestem cały dzień do przodu. Według mapy do Skopje mam około 150 km oraz dwa i pół dnia do dyspozycji. Jest wtorek, autobus mam w czwartek o 16.30. Wypadało by najbliższy nocleg spędzić gdzieś w górach, a kolejny już blisko Skopje. W pobliżu dużych miast noclegi na dziko są z reguły problematyczne bo tereny gęsto zamieszkane i ciężko znaleźć bezpieczne i odosobnione miejsce. Zwijam się pomału i kieruję w stronę granicy, a dalej Prizren. Znów wyskakuję na autostradę i tym razem śmigam nią bez chwili wahania. Kolano dokucza coraz bardziej, do tej pory tylko je czułem, teraz już ewidentnie boli i muszę zdecydowanie mocniej kręcić lewą nogą. Na granicy wydaję ostatnie leki i wjeżdżam do Kosova. Szybko docieram do Prizren, miasto takie sobie. Zjadam, w knajpie jakiś obiad, raczej średnio smaczny ale bez tragedii. Zaraz za Prizren zaczyna się podjazd na wysoką przełęcz. Muszę podjechać na 1530 metrów. Początek droga leci głębokim wąwozem, który ewidentnie kojarzy mi się z Bicaz w Rumunii. Potem wyjeżdżam na otwartą przestrzeń i zaczynam wyraźniej wznosić się do góry. Ustalam sobie plan jazdy – 100 metrów podjazdu w górę, 10 minut odpoczynku. Trochę żałuję bo nachylenie podjazdy jest idealne do szybkiej i mocnej jazdy. Na tyle stromo, że ciężko pociągnąć z blatu, na tyle łagodnie, że fajnie się kręci na średniej tarczy. Kurcze – jak fajnie by się tu dawało gdybym był całkowicie sprawny.



No ale z drugiej strony nie muszę się też spieszyć. Pomimo tego zdawało by się ślimaczego tempa zaskakująco szybko pokonuję kolejne kilometry, a GPS wskazuje coraz wyższe wartości na polu wysokości. Prawdziwym problem teraz staje się raczej pogoda. Chrzani się coraz bardziej, im wyżej tym chmury coraz ciemniejsze, opady deszczu coraz dłuższe i bardziej intensywne. Robi się zdecydowanie zimniej i muszę sięgnąć do sakw po cieplejsze ciuchy. Zabudowania ciągną się prawie aż do samej przełęczy. Na samej górze wesołe miasteczko, bary, hotel, kramy z pamiątkami. No i mgła i zimno. Lokuję się w knajpie i zamawiam jakieś żarcie. Znów żadne cuda, sałatka szopska wprawdzie dobra ale mięsko jakoś takie twardawe trochę, Do tego zamawiam frytki i dostaję je już prawie po zjedzeniu mięska. Nie dość, że późno to jeszcze do niczego. Twarde takie z wierzchu, że całe podniebienie sobie nimi kaleczę. Reguluję rachunek i bez żalu opuszczam ten kulinarny przybytek. Przed zjazdem ubieram się ciepło i w końcu puszczam klamki hamulcowe. Rower szybko nabiera prędkości i zaczyna się najbardziej szalony zjazd na tym wyjeździe. Momentalnie tracę wysokość, a każdy przejechany metr prowadzi mnie w zupełnie inną krainę. Po stronie Albańskiej dominowały niskie zarośla i gołe skały, tutaj zieleń wręcz kipi. Bujne, gęste i zielone lasy, łąki eksplodujące różnorodnością traw. Zieleń lasu i łąk zdaje się wylewać na drogę, a ja co chwilę mam wrażenie jak bym miał zaraz wjechać w zieloną masę ogarniającą całą przestrzeń przede mną.

Z tych upojnych chwil wyrywają mnie dopiero odległe odgłosy burzy. Na razie grzmi daleko ale niebo nade mną szybko przybiera stalową barwę. Nie chcę się tutaj jeszcze rozbijać, jestem jeszcze wysoko, GPS wskazuje 1150 metrów. Zaczyna kropić ale kontynuuję jazdę w dół, robi się coraz gorzej, każdy grzmot wydaje się być bliższy, robi się prawie zupełnie ciemno, deszcze pucuje już na całego. Akurat przejeżdżam przez jakąś wioskę, po prawej zadaszony bar. Szybko ładuję się pod dach, otrzepuję z wody i rozglądam wokół. Niebo zaniesione aż po horyzont, grzmi i pucuje na całego. Obok baru wisi tabliczka z napisem MOTEL i jakaś nazwa. Wchodzę do środka, i pytam się siedzącego gościa o cenę noclegu. 10 Euro słyszę odpowiedź – nie zastanawiam się ani sekundy, w tych okolicznościach taki motelik spadł mi niczym manna z nieba. Jak się okazało później ta decyzja była bardzo słuszna bo deszcz, który zaczął wtedy padać siąpił przez całą noc, a rano wzmocnił się nawet i przyszły fale gwałtownych opadów. W nocy kilka razy budzą mnie grzmoty i błyskawice. Dobrze, że śpię sobie pod cieplutką i suchą kołdrą.
  • DST 76.00km
  • Czas 05:31
  • VAVG 13.78km/h
  • Podjazdy 1245m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - trwaj wiecznie chwilo...

Wstaję wcześnie rano, jeszcze przed szóstą. Szybko zwijam namiot i dopiero potem zajmuję się pracami obozowymi. Szybko mi idzie i przed siódmą jestem już gotów do jazdy. Pierwsze kilometry nieprzyjemne, ciężko się rozkręcić, znów zaczyna mocniej boleć kolano. Jadę w stronę Kukes, droga robi się naprawdę górska, pełno zjazdów i podjazdów. Ruch w zasadzie zerowy, specjalnie obserwowałem zegarek jedna z przerw między samochodami wynosiła około 20 minut. W Fushe Arrezi zatrzymuję się w Bar Kafe. Takie bary to jeden z symboli Albanii, można je spotkać wszędzie, nawet w górach tam gdzie diabeł mówi dobranoc. A przy takiej drodze jak teraz jadę są w każdej miejscowości, nawet po kilka, są też pomiędzy miejscowościami na prawdziwych odludziach., Są dosłownie wszędzie i co ciekawsze ogromna większość z nich jest czynna i można się napić znakomitej kawy. Ja też taką wypijam, potem pokrzepiam się jeszcze małym piwkiem, zjadam coś słodkiego i pomalutku kręcę dalej. Dzisiaj w planie mam dotarcie do Kukes, jakieś 60 km więc naprawdę nie forsuję tempa. Droga zaczyna być coraz bardziej wymagająca, coraz częściej muszę podjeżdżać na wysokie przełęcze, zjeżdżać 300-400 metrów niżej tylko po to aby kawałek znów pracowicie wspinać się do góry. Uwielbiam takie drogi i pomimo narastającego zmęczenia jadę tędy z prawdziwym entuzjazmem. W dodatku choć trudno w to uwierzyć ruch robi się jeszcze mniejszy, tym razem nie liczę minut ale szacuję, że swobodnie były półgodzinne przerwy między przejeżdżającymi samochodami. W końcu ze szczytu kolejnego podjazdu widzę w dole spore miasteczko. To bankowo Kukes, wydaje się być bardzo blisko, w dodatku prowadzi do niego długi zjazd i mam wrażenie, że będę tam za kilka minut. To jednak tylko złudzenie. mija jeszcze pół godziny, kilka podjazdów zanim pojawiam się na rogatkach. Jakimś trafem wylatuję na autostradę, kilka sekund, się waham ale w końcu jadę po niej w dół. Autostrady w Albanii żyją swoim życiem, nie ma wysokich ogrodzeń, pełno wjazdów i wyjazdów na boczne drogi. Komfortowo docieram do miasta i kieruję się w stronę centrum.

Jest dopiero 15 godzina i planuję zostać tu na noc. Mam dużo czasu. Najpierw znajduję jakiegoś fast fooda i wciągam najsmaczniejszy posiłek jaki jadłem w Albanii. Nie kombinuję z jakimiś ichniejszymi wynalazkami gdy widzę smakowite i skwierczące na ruszcie kurczaki. Biorę połówkę, do tego frytki, które okazują się lepsze niż z Maca. Obficie każę sobie też nałożyć sałatki i polać wszystko pikantnym sosem. Do tego zimna cola plus takaż fanta o smaku exotic. Być może kulinarni znawcy i dietetycy załamali by ręce nad moim posiłkiem, ale uwierzcie mi, że smakowało mi wybornie. Powoli i z rozkoszą pochłaniałem pyszne kawałki kurczaka okraszonego sosem, pogryzając go sałatką z frytkami, a wszystko popijając zimnym, gazowanym napojem z oszronionej szklanki. Pycha !

Syty i zadowolony odwiedzam potem którąś z kawiarenek internetowych. Czytam najświeższe newsy z kraju, wrzucam kilka zdań na fejsa, przeglądam pocztę, sprawdzam rachunki bankowe. Korzystam też ze Skype i obdzwaniam rodzinkę co by ich uspokoić i zapewnić, że żyję i czuję się doskonale, a na dodatek nic mnie nie zeżarło
Po około godzinie wychodzę znów na miasto i zaczynam się rozglądać za hotelem. W Puke się nie udało, ale Kukes robi lepsze wrażenie. Objeżdżam kilka razy centrum i dostrzegam szyld jakiegoś hotelu. Podjeżdżam i wchodzę zapytać się o cenę. Nie wygląda jakoś specjalnie ekskluzywnie,i ale z doświadczenia wiem, ze różne może być. Pytam gościa w środku o cenę. Jakoś niewyraźnie mówi, nie jestem w stanie zrozumieć o jaką dokładnie kwotę mu chodzi. Szybko wyjmuję notes, długopis i wręczam gościowi. Pisze coś i oddaje mi – 20 E. Trochę dużo, za dużo jak na spodziewane warunki. Rzucam okiem na budynek, zapisuję 15E i pokazuję gościowi. Kręci głową. Jak nie to nie myślę sobie. Ponad 8 dych za taki marny hotelik to jednak za dużo dla mnie. Wzruszam ramionami i mamroczę coś po polsku. Odwracam się i zbieram do odjazdu gdy gość mówi głośno GOOD GOOD. Czyli jednak stanęło na 15 „ojro” Tak w sumie to teraz już nie wiem jak interpretować to kręcenie głową. W niektórych krajach południowej europy znaki głową trzeba interpretować odwrotnie niż u nas. Kiwanie znaczy sprzeciw, kręcenie zgodę. Być może facet od razu się zgodził, a ja to źle zrozumiałem. No nieważne, 6 dych jestem w stanie dać. Źle spałem ostatniej nocy i chętnie spędzę noc na wygodnym wyrku. Rower chowają mi w jakiejś kanciapie, a ja pakuję się do hotelu. Warunki dosyć surowe, ale jest wszystko co człowiekowi potrzebne do szczęścia. Ciepła woda w prysznicu, kibelek i wygodne wyrko. Robię pranie, rozkładam rzeczy do suszenia, przebieram się w cywilne ciuchy i idę na miasto. Najpierw łażę bez celu, potem znów odwiedzam kawiarenkę internetową, znów zaglądam do jakiegoś baru gdzie wcinam Donera. Potem jakieś małe zakupu i pomalutku zmierzam do hotelu. Kukes może nie jest piękne ale zaoferowało mi to czego oczekiwałem i z sympatią wspominam to miasteczko.


Operacja Vendetta 2013 © furman


Operacja Vendetta 2013 © furman


Operacja Vendetta 2013 © furman
  • DST 83.00km
  • Czas 05:18
  • VAVG 15.66km/h
  • Podjazdy 1375m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - słońce, pot i góry.

Rano budzi mnie słońce. Dochodzi godzina 7 , spało mi się świetnie i jak na mnie to dosyć późno się dzisiaj obudziłem. Nie wychodzę jednak ze śpiwora, mam sporo nadgonione, trzeba korzystać z tego miłego biwaku. Dopiero gdzieś koło 8 słońce zaczyna już tak świecić, że nie sposób wysiedzieć w namiocie. Niespiesznie krzątam się z pracami obozowymi, zamierzam dzisiaj trochę poluzować z dyscypliną i dać odpocząć kolanom. Dosuszam mokre rzeczy i pomału pakuję cały majdan. Poruszam się niczym ślimak, ale i tak o 9 jestem już gotów do jazdy. Z żalem opuszczam to miejsce i gorąco polecam każdemu kto będzie tędy przejeżdżał. Droga prowadzi w dół, znów żadnej przyjemności z jazdy, cały czas mocne hamowanie. Po około 30 minutach jazdy spotykam samotnego motocyklistę jadącego do góry, dowiaduję się, że za 5 minut wjadę na asfalt. Za każdym zakrętem z utęsknieniem wypatruję czarnej nawierzchni i w końcu JEST !!

Wjeżdżam na asfalt, mięśnie aż drżą z podniecenia, upajam się lekkością jazdy. Zresztą jadę delikatnie w dół, dosłownie jestem cały w ekstazie. Do tego rewelacja pogoda, niebie aż prawie granatowe, droga wspaniała widokowe, biegnie doliną wzdłuż rzeki. Wiatr szumi we włosach, woda z rzeki szumi w uszach, jest wspaniale. Do Shkoder docieram po około godzinie jazdy. Tym razem wjeżdżam do miasta jakimiś paskudnymi bocznymi uliczkami. Coś okropnego, smród, brud, kiła i mogiła. Pylista droga z plackowatymi pozostałościami po asfalcie, kałuże, krowie łajna, kruszące się lub wręcz całkowicie zrujnowane budynki, każde przejeżdżające auto wzbudza tumany kurzu. Gdzieś obok odbywa się coś w rodzaju jarmarku, ludzie stoją przy powystawianych na sprzedaż zwierzętach. Kury, kaczki, gęsi, w to wszystko wmieszana ogromna ilość osiołków taszczących bagaże, nad wszystkim dominuje mdły zapach odchodów, potu i unoszącego się wszędzie kurzu.
Z ulgą uciekam z tego miejsca i szybko podążam do centrum miasta gdzie spożywam ciepły posiłek. Miły stolik w cieniu, darmowa sieć WI-FI, w miarę dobre jedzenie, zimna cola, małe piwko na drogę i leniwie zbieram się w dalszą trasę. Jeszcze wolno turlikam się przez ulice miasta, jeszcze robię małe zakupu i dopiero gdy milknie gwara Shkoderskiego centrum wrzucam piąty bieg i szybko oddalam się od miasta. Kolano trochę boli, ale póki płasko to nie ma problemu. Jest bardzo gorąco, akurat południowe godziny lecz dużo czasu spędziłem w mieście więc pasuje teraz coś pokręcić. Dłuższy czas jadę po płaskich i nieciekawych okolicach i dopiero po jakiejś godzinie jazdy widzę jak droga wspina się zakosami wysoko do góry.

Zapowiada się dłuższa wspinaczka, pierwsza godzina jest niezbyt miła, gorąco okropnie, słońce grzeje na całego, teren cały czas odkryty, mijam odbicie drogi na Koman skąd kursuje prom do Fierze i jakiś czas później z trudnością znajduję kilka metrów kwadratowych cienia gdzie odpoczywam dłuższą chwilę. Zerkam na mapę, widzę, że sporo tych podjazdów jeszcze będzie. Jadę teraz bardzo wolno, raz, że mam bardzo dużo czasu, dwa, że jednak staram się oszczędzać kolano. Muszę przyznać, że taka jazda zaczyna mi sprawiać przyjemność, z reguły jeżdżę szybko i intensywnie, teraz jadę sobie na miękkich biegach, korby kręcą się jak po maśle, bez zadyszki i z podniesioną głową. Naprawdę jest przyjemnie. Do tego okolica robi się cudowna. Wjechałem już na 500 metrów i krajobraz szybko zaczyna się zmieniać. Suche i wypalone słońce góry zmieniają kolor na zielony. Pojawiają się drzewka, łąki robią się coraz bardziej bujne i soczyste. Droga pusta i z gładką asfaltową nawierzchnią. Do tego już nie grzeje tak jak na nizinach, a wiaterek przynosi miłą ulgę. To chyba najbardziej urokliwy odcinek drogi jaki jechałem w Albanii. Były różne drogi, były piękne widoki, cudowne plenery, długie zjazdy serpentynami, ale ten odcinek do Puke jakoś tak wyjątkowo przypadł mi do gustu, chociaż nie jestem w stanie sfabrykować argumentów dlaczego. Piękna droga i tyle! Mógł bym tędy jeździć codziennie aż do znudzenia.

Pomału wznoszę się cały czas do góry, znów mam problemy z siedzeniem, smarowanie maścią przyniosło trochę ulgi ale nadal nie mogę komfortowo siedzieć. W końcu wpadam na pomysł żeby podłożyć sobie na siodełko polara i po chwili pukam się w głowę czemu wcześniej na to nie wpadłem. Z animuszem pokonuję kolejne kilometry zamierzając dotrzeć do Puke. Mam w planie skombinowanie sobie jakiegoś hotelu żeby umyć się porządnie, wyprać ciuchy, podładować komórkę. Droga do Puke ciągnie się jednak i ciągnie. Gdy w końcu dojeżdżam do miasta okazuje się ono największą dziurą jaką do tej pory widziałem w Albanii. Niby są tam jakieś sklepy, niby są jakieś bary, ale jak przyszło co do czego nie było co zjeść. W centrum miasta hotel, ale stojące pod nim czarne i błyszczące bryki ze znaczkami Mercedes i BMW odstręczyły mnie nawet od wejścia i zapytania o cenę. Wchodzę więc do jakiegoś baru z nadzieję na ciepłe jedzenie. Podpity kelner wybałusza na mnie gały i dzwoni do siostry dając do zrozumienia, że mówi ona po angielsku. Co tu tłumaczyć, mówię chips, chicken, salat, cola...chyba nie trudno się domyślić o co biega. Ten jednak kręci głową i proponuje mi patataos oraz beer. No dziękuję serdecznie, pokazuję na frytki, które ktoś spożywa przy stoliku obok. Kręcie głową i mówi – no chips, no chicken.....

Spadam stąd czym prędzej, jeszcze wstępuję do cukierni i kupuję jakieś ciastko. Tym razem obsługa bardzo miła, ale ciasto nasączone miodem tak słodkie, że jestem w stanie przełknąć tylko kilka kęsów. Jak najszybciej ewakuuję się z tego miasta. Teraz z perspektywy czasu być może za ostro oceniłem Puke, ale jakoś mi nie podeszło to miejsce i nie palę się chęcią odwiedzenia go jeszcze kiedyś. Z noclegu pod dachem nici, gorzej, że już późnawo, a za Puke zaczyna się dłuższy podjazd. Wszędzie brak miejsca na biwak, zaraz za drogą po obu stronach teren mocno się wznosi do góry, jest kamienisty i gęsto porośnięty. Kręcę energicznie chcąc czym prędzej dotrzeć na przełęcz tam widząc swoją szansę. Nie jest to jednak typowa przełęcz z płaskim i szerokim siodłem w szczytowej części. Jadę teraz wysokim grzbietem, ale nadal po obu stronach drogi kiepskie warunki na obóz. Mija tak z pół godziny, osiągam wysokość 950 metrów i widzę po lewej fajną górkę pokrytą trawą. Rozglądam się jak tam dotrzeć, widzę jaką boczną dróżkę prowadzącą w interesującym mnie kierunku. Intuicja mnie nie zawodzi, na górze jest fajnie, ale jeszcze dalej widzę ciekawsze miejsce, tam znów się rozglądam i zjeżdżam jeszcze kawałek w dół. Jestem teraz dokładnie na górce, którą widziałem z drogi. Teraz na miejscu to miejsce nie wygląda aż tak miło. Nawierzchnia raczej kamienista,widoczna z daleka trawa to tylko rzadko wystające spod kamieni ździebełka. Ale najgorsze jest to, że będę tutaj widoczny z daleka. Teren wprawdzie raczej bezludny, wokoło nie widzę żadnego domu lecz jakoś nie czuję się tu komfortowo. Nie mam jednak wyboru, już zaczyna zmierzchać. Najpierw coś zjadam, namiot rozbijam dopiero gdy robi się naprawdę ciemno. Coś tam sobie robię, aż nagle podskakuję z przerażenie gdy jakiś głoś zaczyna głośno śpiewać za moimi plecami. Przez kilka sekund jestem wręcz sparaliżowany, dopiero po chwili włącza mi się tryb myślenia i kojarzenia faktów. To wzmocniony przez głośniki i niesiony w górskim powietrzu głos muezina. Początkowo wydaje się jak by dobiegał z odległości kilku metrów, dopiero po chwili lokalizuję miejsce jego pochodzenie. Okazuje się, że rozbiłem się w zasadzie tuż nad Puke. W linii prostej nie będzie dalej jak 3-4 kilometry, jedynie 200 metrów wyżej. Dopiero teraz w ciemnościach widzę światła miasteczka. Są daleko, ale ten śpiew wystraszył mnie solidnie tak dobrze go niosło do góry. Z tej strony nie czuję dyskomfortu, ale gdy wchodzę do namiotu znów odkrywam kolejny nieprzyjemny zbieg okoliczności. Droga jest oddalona o jakieś 300 metrów, jadące samochody pokonują serpentynę i wyjeżdżając z niej ustawiają się akurat idealnie w prostej linii na mój namiot. Niektóre mają włączona długie światła i omiatają ich błyskiem mój namiot. Podejrzewam, że nie są w stanie dostrzec samego namiotu, ale to kolejny niesprzyjający czynnik, który spowodował, że ta noc nie była tak przyjemna jak poprzednie.


Operacja Vendetta © furman


Operacja Vendetta © furman


Operacja Vendetta © furman
  • DST 108.00km
  • Teren 20.00km
  • Czas 07:30
  • VAVG 14.40km/h
  • Podjazdy 1392m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 czerwca 2013

Albania - Droga ku przeznaczeniu.

Noc mija spokojnie, od samego rana pogoda żyleta. Zjadam śniadanie, pakuję bety i ruszam ku swemu przeznaczeniu. Czuję, że czeka mnie ciężki i długi dzień. O siódmej rower już okulbaczony, a ja gotowy do jazdy. Droga nadal dobra, ale podjazdy robią się coraz sztywniejsze i pojawiają się coraz częściej. Gdzieś przed Boge mam kłopoty orientacyjne, drogowskaz kieruje mnie w lewo, po chwili droga się kończy i muszę jechać wąziutką szutrówką. Co ciekawe GPS również tak mnie kieruje lecz pokazuje też, że tuż obok mojej trasy biegnie szeroka i wygodna droga. Jadę tak około kilometra i cały czas nie daje mi to spokoju. W końcu okazuje się, że moja trasa łączy się z tą drogą. To była ta, z której zjechałem w lewo, nie wiem co to się podziało, ale nie rozmyślam nad tym bo właśnie docieram do Boge. Wiem, że tutaj kończy się asfalt i dalsza część szlaku biegnie typową albańską szutrówką. Boge to całkiem miła wioska położona wysoko w górach. GPS wskazuje ponad 1000 metrów nad poziomem morza. Widać, że miejscowi nastawiają się na turystykę, wszędzie wokół tablice reklamowe pensjonatów, hoteli, restauracji.
Domy nawet zadbane, a jak na albańskie warunki to wręcz bogate. Na drodze spory ruch, mija mnie dużo busów, a po zjeździe z asfaltu pojawiają się ciężkie maszyny budowlane. Trwają prace drogowe. Póki co, to początkowe stadium robót wobec czego ich obecność nie poprawia jakości nawierzchni lecz czyni ją niekiedy wręcz nieprzejezdną. To, co do tej pory było kiepską drogą gruntową, staje się teraz zrytą, pełną kolein, luźnych kamieni i błota trasą w nieznane.

Szybko pojawiają się serpentyny i coraz bardziej wymagające podjazdy. Nadal spory ruch, co chwilę mijają mnie busy i terenówki jadące w obie strony. Każdy z nich nie odmawia sobie obtrąbienia mnie na całego. Większość robi to jako pozdrowienie, ale są też czarne charaktery, które trąbiąc spychają mnie z wąskiej drogi. Jeden z takich baranów nadjeżdża z przeciwka i kiedy ja ledwo wlokę się w górę przez wąski przesmyk zrujnowanego odcinka drogi ten jedzie wprost na mnie głośno trąbiąc i pewnie licząc na to, że zeskoczę do rowu aby Jaśnie Pan mógł przejechać. Przejeżdża ocierając się o moje sakwy, a ja żałuję że nie mam akurat kamienia pod ręką bo chyba bym go użył. Prace drogowe trwają na całej długości drogi, miejscami jest lepiej, miejscami gorzej. Dopiero gdy docieram na wysokość 1500 metrów ostatnie maszyny budowlane zostają za mną.

W tym miejscu też pojawiają się pierwsze płaty śniegu. Robi się zimno. Chociaż słońce mocno świeci to tutaj wysoko jego promienie nie zapewniają ciepła, a podmuchy wiatru budzą dreszcze. Widoki wokół wręcz obłędne, trudno to opisywać słowami. Góry, które już z doły wyglądały tak majestatycznie, widziane z bliska stają się jeszcze potężniejsze i piękniejsze. Skaliste szczyty wnoszą się wysoko ponad chmury, a głębokie doliny zdają się nie mieć dna. Tutaj osiągam najwyższy punkt na tym wyjeździe, licznik wskazuje 1707 m.n.p.m. Kawałek niżej przejeżdżam przez tunel wycięty w kilkumetrowej warstwie śniegu. Pomału zaczynam zjazd do Theeth. Tak szczerze to nie spodziewałem, że leży ono tak nisko. Trzeba zjechać prawie 1000 metrów w dół i jestem już w Theeth. Całą dolinę wypełnia szum płynącej jej środkiem rzeki. Osada to zaledwie kilka budynków rozrzuconych na sporym obszarze. Spotykam tu kilku turystów i zatrzymuję się na chwilę. Zjadam coś na szybko uważnie obserwując okolicę. Moja dalsza droga nie wygląda na razie źle, ale zaglądam jeszcze do mapy patrząc co mnie czeka.

Miłe złego początki. Ten cytat przychodzi mi do głowy gdy teraz myślę o drodze jaką wtedy pokonałem. Początkowo było naprawdę fajnie, nawierzchnia całkiem przyzwoita chociaż jeszcze więcej kamieni. Na razie jadę doliną i generalnie w dół. W miarę oddalania się od Theeth trasa robi się coraz bardziej wymagająca. Zjazdy stają się coraz bardziej techniczne, kilka razy omal nie zaliczam gleby. Przydaje się moje doświadczenie z MTB, coraz częściej muszę używać takich umiejętności i coraz bardziej wyrafinowane techniki stosuję na niektórych odcinkach. Niektórych podjazdów nie jestem w stanie pokonać na rowerze i muszę zdobywać je z buta. Strasznie uważam na zjazdach, a pomimo tego łapię dzisiaj dwa kapcie. Oba to typowe „snejki” spowodowane dobiciem obręczy do kamienia. Pokonuję kilka strumieni, z których co najmniej dwa wymagają zanurzenia się po łydki w wodzie. Przejechać nie ma szans, dno jest kamieniste i nieprzejezdne. Nie bawię się w zdejmowanie butów, znów przydaje się doświadczenie z MTB, z zawodów rowerowych. Tam rzeka jest tylko jedną z przeszkód, którą trzeba pokonać najszybciej jak się da. Gdy nie można przejechać to trzeba przebiec. Na ściąganie butów nie ma czasu, ja w tej chwili też nie bawię się w takie gierki. Woda w butach to jedno z tych przeżyć, które pozwalają mi mocniej odczuć przygodę, którą właśnie przeżywam.



Jadę już bardzo długo, cały czas ciężki teren. Wokół żywego ducha, cały czas wzdłuż rzeki, szumi okropnie. Nie mogłem znaleźć dziur w dętkach, które zmieniałem. Pierwszą zakleiłem, ale w drugiej nie mogę znaleźć dziury i zakładam zapasową dętkę. Czekam kiedy oddalę się od rzeki żeby na słuch zlokalizować uszkodzone miejsce i nie czuję zbyt pewnie bo dociera do mnie, że nie mam już dobrej rezerwy. Droga ciągnie się i ciągnie, zaczynam już odczuwać trudy dzisiejszego dnia chociaż na liczniku przejechany dystans nie poraża swą wielkością, a średnia poniżej 10 km. Przez moment pojawia się lepsza droga, znów mogę mocniej przycisnąć i poprawić statystyki. Mam wrażenie, że góry wokół mnie wypełniają cały świat. Za każdym kolejnym szczytem pojawia się następny, a za następnym kolejny. Zjechałem już na 400 metrów i któryś raz wyciągam mapę uważnie ją studiując. Na niej droga powrotna do Shkoder nie wygląda na tak długą i trudną. Już późne popołudnie, a ja nadal jestem głęboko w górach. W końcu pojawiają się jakieś zabudowania, to jakaś większa wioska. Za zakrętem ze zdziwienie dostrzegam asfaltową nawierzchnię. Dobra ! Teraz pójdzie już jak z górki.

NO I SZOK gdy asfalt kończy się po 200 metrach, jest jeszcze krótszy niż w Fushe Lure. Przejeżdżam przez most i zaczynam wspinaczkę do góry. Jestem konkretnie udupiony, nie chodzi o to, że plan się sypie, ale mam wątpliwości czy dobrze jadę. Gdzieś przy drodze spotykam jakiegoś dzieciaka, który na pytanie o drogę do Shkoder kręci głową i pokazuje coś w stronę skąd przyjechałem. Jestem przerażony bo wdrapałem się 300 metrów w górę i płakać mi się chce gdy pomyślę, że cały ten trud pójdzie na marne. Dodatkowo zaczynam mieć problem z kolanem. Odezwało się pierwszy raz na zjeździe do Theeth, później zamilkło, ale ostatni podjazd znów je uaktywnił. Nie boli jakoś specjalnie mocno, ale czuję, że je mam, a tak nie powinno być. No i trzeba jeszcze wspomnieć o kolejnym dyskomforcie jaki pierwszy raz odczuwam na takim wyjeździe. Pomimo spodenek z dobrej jakości pampersem jazda po kamieniach poobijała mi okropnie miejsce gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Mam wąskie, sportowe siodełko, które nigdy wcześniej nie sprawiło mi takiej niemiłej niespodzianki.

Droga z Theeth zaczyna mnie całego przerastać. Znów wspinam się wysoko w góry i wypatruję czy za kolejną górą zobaczę już płaską dolinę, w której leży Shkoder. W celach nawigacyjnych odpalam komórkę co by zlokalizować gdzie jestem. Dzieciak coś ściemniał albo źle go zrozumiałem, jestem na bank na dobrej drodze. A ona wije się pomiędzy górami coraz to wznosząc się i opadając. Niekiedy pojawiają się przy niej nieliczne domy, ludzie tu żyją chociaż trudno w to uwierzyć. Jak oni tu dojeżdżają, gdzie robią zakupy, gdzie dzieciaki chodzą do szkoły, co z lekarzem, z potrzebnymi nagle lekarstwami? Czy docierają tu karetki, straż pożarna? Z czego tu żyć, gdzie pracować, przecież wszystko w polu nie urośnie. Oni mają swoje problemy, ja mam swoje. Już ledwo powłóczę nogami. Chwila przerwy gdy spotykam grupę motocyklistów. Na początku próbujemy się dogadać po angielsku, ale jakoś nam nie idzie. Słyszę jednak znajomy akcent i poznaję język czeski. W naszych ojczystych językach dogadujemy się już lepiej. Przekazujemy sobie wzajemnie informacje o przejechanej trasie. Dostaję cynk, że do asfaltu jeszcze jakieś 15 km.

Dużo to i niedużo. Gdyby obeszło się bez jakichś wysokich gór to jest szansa dojechać. Jednak nie jest tak przyjemnie. Znów mam do pokonania serię ciężkich podjazdów po fatalnej drodze. Coraz częściej muszę schodzić z roweru na co bardziej stromych kawałkach. Takie miejsce wyłożone są ogromnymi kamieniami zapewniającymi lepszą przyczepność jeżdżącym tędy autom. Dla rowerzysty są jednak udręką i niekiedy przeszkodą nie do pokonania. Po każdym podjeździe następuje krótki zjazd, a po nim znów podjazd wprowadzający wyżej niż poprzedni. Padam już na ryj i zaczynam myśleć o noclegu, ale chcę jeszcze dociągnąć jak najbliżej szosy żeby jutro mieć łatwiej. Już nawet nie mam siły na oglądanie widoczków chociaż kilka razy nie jestem w stanie oprzeć się zrobieniu zdjęcia. Największe wrażenie sprawia droga, którą przyjechałem i widzę za sobą. Szara smuga wycięta w zielonych górskich stokach wije się wzdłuż nich, ginie za jedną górą i pojawia znienacka na kolejnej aby w końcu zniknąć w dalekiej dolinie. Coraz częściej odpoczywam, coraz częściej muszę dawać z buta. Docieram na wysokość 1250 metrów i widzę przed sobą ogromnie duży trawers jakim biegnie moja droga. Mijam jakąś bazę robotników budowlanych. Duży namiot ze stołem, jakieś pakamery i kilku gości kręcących się wokół, Krzyczą coś do mnie, ale już nie mam siły na pogawędki, podnoszę tylko rękę, odkrzykuję HI ! i lecę dalej.

Jadę już po płaskim i wypatruję miejsca na nocleg, kilkanaście minut ciągną się długie trawersy, w końcu za kolejną górą dostrzegam jak moja droga opada w dolinę. Zatrzymuję się na chwilę i uważnie lustruję teren. Jakieś 2 km dalej widzę przy drodze coś w rodzaju polanki, jest szansa na kawałek płaskiego placu. Jadę w dół z nadzieję lecz już po chwili widzę po lewej uroczą polankę. Położona bezpośrednio przy drodze i dosyć obszerna, a jej część osłonięta gęstymi krzakami. Zaglądam tam i już wiem, że tu będę nocował. Miejsce dosłownie rewelacyjne, jakieś 20 metrów od drogi ale całkowicie osłonięte. Kilkanaście metrów dalej płynie czysty strumyk, trawka króciutka i bez żadnych zwierzęcych zanieczyszczeń. Piękny widok na dolinę przede mną i góry po jej drugiej stronie. Dosłownie – ideał. Słońce jeszcze mocno grzeje więc wykorzystuję jego promienie do wysuszenia rzeczy jakie przepłukałem na szybko w strumieniu. Zjadam jakiegoś liofilizata i zajmuję się leczeniem ran. Kolano trochę spuchnięte, ale ratuję się jakoś maścią i na razie się nie odzywa. Obtarcia w wiadomym miejscu nie są w zasięgu mojego wzroku ale czuję, że nie jest ciekawie. Tam również obficie nakładam jakiś krem na obtarcia. Jest jeszcze jasno gdy kończę prace obozowe oraz higieniczne i mogę się zająć jakimiś przemyśleniami.

A jest co myśleć, trzeba powiedzieć, że górskie drogi w Albanii przerosły moje oczekiwania jak i chyba możliwości. Tak zmaltretowany nie byłem na żadnej ze swoich wypraw. Ale też, na żadnej z nich nie zafundowałem sobie takiej rzeźni. Patrzę teraz w mapę i wychodzi, że mogłem jednak trochę odpuścić, inaczej to rozplanować, wychodzi, że pomimo tych wszystkich kłopotów jestem do przodu z planem. Jednak pomimo tego wszystkiego czuję ogromną satysfakcję z tego co właśnie zrobiłem, nie żałuję ani jednej sekundy z przejechanej trasy, nie mam żalu ani do jednego kamienia, który boleśnie doświadczył mnie na drodze, nie mam pretensji do gór za tą szkołę przetrwania jaką mi dzisiaj dały. To wszystko będzie już we mnie, będzie w mojej głowie, zostanie na zawsze we wspomnieniach, a zdjęcie, które przywiozę ze sobą do Polski będą tylko małą namiastką tego co przeżyłem w Górach Przeklętych. Już robi się szarówka gdy przypominam sobie jeszcze o dziurawej dętce, szybko zaklejam ją utwierdzając się w przekonaniu, że to typowy „snejk” o czym świadczą dwa przecięcia. Po odpoczynku, ciepłym posiłku i oporządzenie siebie i roweru morale trochę mi wzrasta i reszta wieczoru mija w dobrym nastroju.

Operacja Vendetta - rowerem po Albanii © furman


Operacja Vendetta - rowerem po Albanii © furman


Operacja Vendetta - rowerem po Albanii © furman
  • DST 72.80km
  • Teren 70.00km
  • Czas 08:11
  • VAVG 8.90km/h
  • Podjazdy 1990m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 7 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania - Morska bryza.

Ranek wstaje wspaniały, niebo bezchmurne, słońce szybko zaczyna suszyć mi namiot. Po wczorajszych deszczowych epizodach nazbierało się w ciuchach trochę wilgoci i teraz korzystam ze słońca. Niespiesznie krzątam się wokół mojego małego obozu, gdy jestem gotowy do jazdy grzeje już konkretnie. Moja droga prowadzi w dół, ale niewielka z tego przyjemność bo cały czas trudny teren i zamiast cieszyć się z jazdy trzeba uważać żeby nie wybombić. Przez moment pojawia się lepsza nawierzchnia, luźny szuter bez kamieni, szybko się rozpędzam i przez kilkanaście sekund upajam prędkością. Ta chwila nie trwa jednak długo i znów muszę uważać na plomby w zębach. Pojawiają się jakieś zabudowania, mijam jakiś sklepik, dzieci idące do szkoły.
Asfalt pojawia się znienacka i jest dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Przez chwilę upajam się gładko toczącymi się oponami, jest cudownie. W ten sposób zakończyłem pierwszy terenowy etap mojej wyprawy. Było miejscami ciężko, ale bez tragedii i jestem usatysfakcjonowany tym co zobaczyłem oraz co spotkało mnie na bocznych Albańskich drogach.

Teraz w planie szybko teleportacja do Shkoder skąd będę atakował podjazd do Theeth, czyli drugi terenowy odcinek jaki zaplanowałem na ten wyjazd. Podjeżdżam na niewysoką przełęcz i rozpoczynam długi zjazd do Rreshen. Miasteczko zaskakuje mnie bardzo pozytywnie, spodziewałem się jakiejś dziury zabitej dechami, a tutaj bardzo przyjemne miejsce. Najpierw składam wizytę w kawiarence internetowej, potem kupuję sobie burka i zjadam go w centralnym miejscu miasta obserwując toczące się tutaj życie. Młode pokolenie Albańczyków za nic ma spuściznę Envera Hodży i w miarę swoich możliwości toczy podobne życie jak ich rówieśnicy w innych częściach Europy zajadając Snickersy, popijając Red Bulla i chodząc w firmowych ciuchach produkowanych w Bangladeszu. Centrum miasta nawet zadbane, pełno młodzieży, tutaj koncentruje się życie miasteczka, tutaj też znajdują się wszystkie potrzebne instytucja jak poczta, banki, bankomaty, bary i różnorodne sklepiki.

W Rreshen ostatecznie zjeżdżam już na niziny i staram się jak najkrótszą drogą dotrzeć do Shkodry. Słońce grzeje bardzo mocno, robi się naprawdę gorąco. Poruszam się drogą ekspresową, potem odbijam na jakąś boczną i szybko zbliżam się do Shkoder. W Lezhe zaskakuje mnie ogromny plac budowy jakim w zasadzie jest cała ta miejscowość. Powstają to duże i widać, że dosyć ekskluzywne budynki wyglądające na hotele. Dopiero po chwili kojarzę, że jestem przecież nad morzem. Lezhe to jedyna miejscowość leżąca bezpośrednia nad morzem, przez którą prowadzi moja trasa. Nawet przez chwilę mam ochotę zboczyć trochę i zaliczyć kąpiel w słonych wodach, ale jakoś nie jestem fanem morza. Wolę góry, a te czekają na mnie cały czas widoczne na horyzoncie. Do Shkoder docieram około 15, szybkie zwiedzania miasta i lokuję się w jakiejś knajpce gdzie zamawiam pizzę. Shkoder wbrew moim obawom nie okazał się takim brzydkim miastem jak wynikało to z lektury przeróżnych relacji. Owszem, przedmieścia nie robią dobrego wrażenia ale bliżej centrum nie jest już źle, a ścisłe centrum z biegnącym tędy deptakiem sprawia bardzo przyjemne wrażenie.
W centralnym punkcie miasta okazały meczet. Pizza nawet nie najgorsza. Po uregulowaniu rachunku wsiadam na rower i widzę kapeć w tylnym kole. No nic – do roboty. Mam zapasową dętkę ale póki co wolę załatać tę dziurawą. Jest problem ze zlokalizowaniem dziury, moje kłopoty dostrzega kelner i proponuje wodę ale akurat w tej samej chwili słyszę syk uchodzącego powietrza. Dalej leci już szybko i po kilku minutach siedzę na siodełku i opuszczam już miasto. Jadę w stronę Koplik, droga raczej nieciekawa, ale na horyzoncie coraz śmielej wznoszą się Góry Przeklęte podsycając moje pożądliwość ich zdobycia. Cały czas wzrok kieruje się ku ostro zarysowanym szczytom, których wierzchołki giną w złowrogich chmurach i powodują szybsze bicie serca. Te góry mają jednak w sobie coś magicznego, robią na mnie ogromne wrażenie i cały czas wywołują refleksje skąd w ich nazwie pojawiło się słowo „przeklęte”

W Koplik opuszczam główną szosę i kieruję się w stronę Boge, góry wznoszą się już bezpośrednio przede mną i kuszą swym surowym i groźnym pięknem. Z tyłu zostawiam Jezioro Shkoderskie i pomału zaczynam swoją wspinaczkę ku chmurom. Gdzieś tam wysoko w tych górach biegnie droga przebijająca się przez wysoką przełęcz, za którą leży mityczna i zagubiona wśród przeklętych szczytów wioska Theeth. To miejsce jest głównym celem całej mojej wyprawy. To pod to miejsce zaplanowana była cała trasa tego wyjazdu. Właśnie teraz i właśnie tutaj zaczyna się najważniejszy etap wyprawy. Wszystko mi sprzyja, wysoko w górach wprawdzie sporo chmur, ale tu na dole świeci słońce i jest ciepło. Droga na razie dobra i pomału zdobywam wysokość. Przejeżdżam obok szkoły, na boisku chłopaki grają w piłkę. Widząc mnie szybko podbiegają i pokazują żebym się zatrzymał. Chwilę rozmawiamy, standardowe pytania, chłopaki bardzo miłe i bardzo żywiołowo reagują na moje odpowiedzi i moją obecność. Po kilku minutach przybijamy sobie piątki i wracamy do własnych zajęć. Rozglądam się za miejscem na nocleg ale kiepsko to wygląda na razie. Teren płaski, sporo zabudowań, a pola pełne kamieni. Na razie nie ma szans na coś ciekawego. Jest już dosyć późno liczę jednak, że im wyżej i bliżej gór tym będzie lepiej. Po kolejnej godzinie jazdy faktycznie robi się lepiej lecz pojawia się kolejna zaskakująca przeszkoda. Wszystko ogrodzone kolczastymi płotami z ostrych gałęzi. Nie jest to jeden czy dwa patyki ale mozolnie zbudowana konstrukcja skutecznie chroniąca wjazd na pole i jednoznacznie dająca znać, że właściciel nie życzy sobie gości. To wszystko wygląda coraz gorzej, szeroka do tej pory dolina zamieniła się w coś w rodzaju kanionu, którego środkiem biegnie droga. Po lewej stronie wyrasta stroma ściana, a po prawej teren momentalnie opada w kierunku rzeki. Dobrze, że dzień długi to ciągnę cały czas w górę wierząc, że wyżej musi być coś fajnego. W końcu dostrzegam jakąś dróżkę, do której nie ma zamkniętego wjazdu. Droga jest ślepa i kończy się małą polanką w krzakach. Nie jest to idealne miejsce. ale czuję, że nie znajdę nic lepszego i tutaj kończę dzisiejszą jazdę.

W drodze do Shkoder © furman


Góry Przeklęte czekają © furman


Drogo do Boge © furman
  • DST 138.00km
  • Teren 30.00km
  • Czas 07:24
  • VAVG 18.65km/h
  • Podjazdy 886m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Albania -Gdzie diabeł mówi dobranoc.

POLAKO! ROBERTO LEWANDOWSKI – POLAKO, LUKAS PODOLSKI – POLAKO! Tak wita mnie pierwszy Albańczyk po wyjściu z pokoju. Wieść o moim przybyciu rozniosła się już wczoraj i teraz każdy z kilku mężczyzna siedzących przy stoliku z kawą wie kim jestem. Przytakuję i potwierdzam, że owszem Roberto Lewandowski is Polako, ale Lukas Podolski no Polako. He is Germany! Starszy mężczyzna, który przywitał mnie tym okrzykiem kręci głową i dużo gestykulując woła jeszcze głośniej. LUKAS PODOLSKI – POLAKO, MIROSLAV KLOSE – POLAKO, LATO- POLAKO, SZARMACH – POLAKO. Wobec takich argumentów ustępuję i razem przypominamy sobie jeszcze kilka nazwisk znanych polaków grających w piłkę. Nie wiem tylko dlaczego Błaszczykowski jakoś nie niespecjalnie może się znaleźć w tym gronie

Spędzam w tym towarzystwie kilkanaście minut pijąc smaczną kawę. Coś tam próbujemy rozmawiać, trochę po angielsku, trochę po rosyjsku, trochę językiem gestów. Standardowe pytania, skąd jestem, gdzie jadę, kiedy przyjechałem itp. Jak na razie Albania robi na mnie świetne wrażenie. Tak świetne, że z tego wszystkiego, ponaglany przez znawcę polskiej piłki aby przysiąść się do jego stolika zapomniałem spakować swojej ulubionej bluzy rowerowej. Została tam już na zawsze.

Czas na mnie, żegnam się z wesołym towarzystwem i jadę w głąb kraju. Pierwsze kilometry z deka zdziwko, szeroka i świetna droga, zadbane domy, uśmiechnięci ludzie. A przecież tyle nasłuchałem się o dziurawych albańskich drogach, nasłuchałem się o dziadostwie, śmieciach i brudzie. Zobaczymy co będzie dalej. Po kilku kilometrach z daleka widzę, że droga się zwęża i nawierzchnia staje się nieciekawa. Robi się bardzo wąsko, nie ma dziur ale zniszczony asfalt jest tak pofałdowany, że jedzie się trudno, na zjazdach trzeba uważać bo rower podskakuje jak szalony, a bagaże co i rusz dają znać o sobie głośnymi dźwiękami dochodzącymi z tyłu. Zmienia się też to co widzę obok drogi, coraz częściej mijają mnie zaprzęgi z osiołkami, widok ludzi jadących na oklep też nie jest niczym wyjątkowym. Moje rozbawienie budzi zwłaszcza jeden obrazek gdy solidnie zbudowany chłop siedząc bokiem na wątłym osiołku spokojnie oskubuje ziarenka słonecznika zajadając je ze smakiem. Proporcje są trochę niewspółmierne bo gość zdaje się być większy niż biedny osiołek, którego dosiada.

Szybko docieram do pierwszego albańskiego miasta. Peshkopi – spore miasteczko ze wszystkim czego można oczekiwać od takiego miejsca. Są sklepy, są bankomaty, są banki, jest targ, jakieś bary itp. Mnóstwo ludzie, dużo samochodów, gwarno i głośno. Zatrzymuję się przy jednym z barów i wcinam pierwszego burka. Akurat trafił mi się z mięsem, smakuje wybornie. Zaraz mam towarzystwo, kilka starszych dzieciaków obstępuje mnie i próbuje się dowiedzieć skąd, gdzie i jak. Na szczęście nie są nachalni, nie ma dotykania, szarpania, wołania o kasę. Chłopaki są tylko ciekawi i jakoś tam próbujemy się dogadać. Po zjedzeniu burka jadę dalej, żegnam się z chłopcami i zaglądam do kawiarenki internetowej przy głównej ulicy. Szybki przegląd poczty, szybkie wysłanie kilku wiadomości i znów jadę dalej. Jeszcze tylko wizyta w sklepie spożywczym na loda. Nie ma tutaj koszów, nie ma co zrobić z papierem, wkładam go pod gumę trzymającą bagaże. Okazuje się, że byłem obserwowany, podbiega do mnie jakichś chłopak, wyciąga papier i robiąc wymowny gest rzuca go na ulicę. Oglądam się wokół, nikt nie zwraca na nas uwagi, każdy zajęty własnymi sprawami. No nic, ja tego nie zrobiłem

Za miastem zaczyna się pierwsza część terenowej części mojej wycieczki. Skręcam w boczną drogę w kierunku Arras. Tutaj zaczynam się w końcu czuć jak w Albanii. Zaznaczona na mapie wyraźna droga okazuje się być kamienistym traktem prowadzącym przez góry. Krajobraz zmienia się momentalnie, znikają przydrożne domy, a góry robią się bliższe i potężne. Gdzieniegdzie można dostrzec samotne zabudowania stojące na odosobnieniu. Jedzie się fatalnie, droga wyboista, pogoda zaczyna się chrzanić i kilka razy przelatują słabe opady deszczu. Po mokrym jedzie się dużo gorzej, kamienie robią się okropnie śliskie. Chociaż mam założone szerokie opony przeznaczone do jazdy MTB to jednak nawet one nie radzą sobie z taką nawierzchnią i zaliczają kilka niebezpiecznych uślizgów.

Poruszam się w ślimaczym tempie, pod górę wolno, w dół jeszcze wolniej. Godziny mijają szybko ale drogi jakoś nie ubywa. Dochodzi do tego, że gdy po dłuższym czasie widzę w dole wioskę i biorę mapę żeby zlokalizować gdzie jestem, to mam lekką zagwozdkę. No bo czas jazdy przemawia za tym, że powinienem już być w okolicy Cidhne, a mapa twierdzi co innego. Akurat jakiś tubylec pracuje na polu przy drodze i upewniam się co do swojego położenia. Szok – ciągle jestem jeszcze na głównej drodze, wioska w dole to Arras. No niezłe jaja myślę sobie. Już taka fatalna droga, a ja jeszcze nie wjechałem w prawdziwy interior. Zjeżdżam w dół, dzieciaki szaleją, co chwilę słyszę głośne okrzyki TURYSTY ! TURYSTY! Niektóre podbiegają, wystawiają ręce do przybicia piątki, wołają coś po swojemu, co bardziej bystre krzyczą HOW ARE YOU, WHERE ARE YOU FROM i tym podobne powszechnie znane zwroty po angielsku. W Arras przejeżdżam drewnianym mostem przez rzekę i tam dostrzegam drogowskaz na interesującą mnie drogę do Cidhne i dalej do Fushe Lure. Z fatalnej drogi zjeżdżam na jeszcze gorszą, ta trasa nadaje się jak znalazł pod rower MTB. Ja niby na takim jadę ale obciążony bagażami mam niekiedy duże problemu żeby utrzymać się na siodełku.

Do wspomnianej wioski Cidhne docieram pokonując krótki ale stromy i męczący podjazd. Cała wieś to kilka starych kamienistych domów, aż trudno uwierzyć, że można tu mieszkać. Droga, którą tu przybyłem jest najlepszą jaką można dojechać. Bieda wyziera z każdego kąta, domy robią przygnębiające wrażenie, zmurszałe okiennice, popękane dachówki, bałagan i błoto na podwórkach. Wszędzie unosi się mdły zapach obornika i zwierzęcych odchodów. Wyboista droga pełna kałuż, krowich, owczych i kozich pozostałości. Wolno przejeżdżam przez takie przeszkody żeby nie złapać na dłużej tych niemiłych zapachów. Z ulgą opuszczam to miejsce i wznoszę się do góry. Droga nadal fatalna, ale przynajmniej już nie śmierdzi. Na dłuższy czas wychodzi słońce, które przyjmuję z dużą ulgą bo podnosi moje morale w tym odciętym od świata zakątku. Pokonuję serię podjazdów, zaczynam już czuć trudy dzisiejszej trasy i jasny staje się fakt, że nie przejadę tego terenowego kawałka w jeden dzień.

Ale przynajmniej jest pięknie, wokół mnie potężne góry, na szczytach jeszcze sporo śniegu. Jest cieplutko, niebo zrobiło się błękitne i nawet kiepska droga, którą się poruszam sprawia wrażenie miłej i przyjemnej. Pojawia się coraz więcej podjazdów, kilka razy mijam tubylców z osiołkami objuczonymi chrustem. U jednego z nich upewniam się co mojej trasy do Fushe Lure. Wymowny gest ręką do góry świadczy o tym, że jadę dobrze oraz o czekającej mnie wspinaczce. Robi się coraz stromiej, mam coraz większe kłopoty z jazdą, znów zaczyna się pieprzyć pogoda i co chwilę straszy mnie deszczem. Kilka razy chronię się pod drzewa, za którymś razem już nie wystarcza i muszę ubrać kurtkę przeciwdeszczową. Jestem już na wysokości 1200 metrów i cały czas muszę walczyć ze stromym podjazdem. Dobijam do 1400 metrów i w końcu w dole dostrzegam jakieś zabudowania. Chcę tam dotrzeć jak najszybciej tym bardziej, że znów zaczyna padać. Zjazd jadę ostrożnie, ale też jak najszybciej się da. Widzę w dole mokrą i błyszczącą powierzchnię asfaltu. Trochę się dziwię bo nie spodziewałem się go tutaj, no ale skoro jest to fajnie.
Mijam już wiejskie opłotki gdy nagle niedaleko wali piorun. Uderza tak głośno i znienacka, że omal nie spadam z roweru. To dodaje mi powera, szybko wypadam na widoczny z góry asfalt i szukam jakiegoś schronienia bo pucuje już konkretnie. Okazuje, że tego asfaltu jest raptem 300 metrów, szybko się kończy i znów straszy mnie kamienisty trakt. Ale to zmartwienie na później, na razie pakuję się na jakąś budowę i chronię przed deszczem.

Nie mija nawet 2 minuty, gdy przybiega do mnie jakiś gość. Na początku coś woła, nie wiem o co chodzi, dopiero po chwili wyłapuję angielskie zwroty – ROOM, GUEST, CAFE. Próbujemy się jakoś porozumieć, mój kiepski angielski nie pozwala mi na wiele, dowiaduję się jednak, że gość jest nauczycielem angielskiego. Mówię mu, że mam mało czasu, jeśli będzie dłużej lało to i tak muszę jechać dalej. Facet potakuje głową, a potem mówi, że to jego plac, że nie mogę tu stać. Przez chwilę zgłupiałem. Myślę sobie – chciał mnie namówić na nocleg, skoro odmówiłem to wynocha. Nie wiem za bardzo jak się zachować, leje na całego, co gość ma przeciwko temu, że przeczekam te kilka minut deszczu. Coś tam jeszcze rozmawiamy, w końcu nawiązujemy jakiś kontakt. Nie chcę noclegu, ale zaprasza na kawę do domu bo tutaj na zewnątrz zimno i wieje. Droga do jego domu jest taka, że musimy razem taszczyć rower. Dom to parterowy budynek z ręcznie robionych pustaków. Wnętrze bardzo surowe, po prawej w piwniczce toaleta. Wszędzie gołe ściany, brak tynku. Na przedpokoju gdzie stoję jakaś szafka. Po lewej wejście do jedynego pokoju. Zaprasza mnie do środka, przed wejściem ściąga buty. Zaglądam do pokoju, jakiś stary dywanik, wersalka, mały stoliczek. Ściągam buty i wchodzę. Albańczyk robi kawę, a ja rozglądam się po wnętrzu. Oprócz tego co już widziałem jest tam jeszcze jakaś szafka, na niej sporo książek. W głębi jeszcze jeden stolik, a na nim o dziwo komputer. Wygląda jednak na to, że z innej epoki, w obudowie dostrzegam szczelinę na dyskietki. Nie widziałem takiego już od kilkunastu lat. Zresztą cały sprzęt wygląda na od bardzo dawna nieużywany.

Pijemy zaparzoną świeżo kawę. Jest bardzo mocna i pije się ją ze sporą ilością cukru. Próbujemy coś rozmawiać, naprawdę świetnie mówi po angielsku i nawet udaje się nam nawiązać jako taki kontakt chociaż moja angielszczyzna jest gorzej niż marna. Dobrze wyszło bo na zewnątrz szaleństwo, leje aż miło przez ponad pół godziny. Czas szybko mija, daję znać, że będę pomału się zbierał. Gość przytakuje i powtarza jeszcze, że jeśli chcę to może mnie przenocować, może zorganizować busa. Mówi też, że jeśli się rozmyślę to mogę wrócić. Pyta też czy nie jestem głodny i oferuje rybę w pomidorach. Bardzo dziękuję za gościnę i ruszam dalej.

Pogoda się ustabilizowała, burza minęła, wyszło słońce i zrobiło się znów bardzo przyjemnie. Do Kurbnesh docieram po solidnej wspinaczce. To stara górnicza osada strasząca szkieletami zrujnowanych budynków. Poza tym kilka nędznych pojedyńczych domków i tyle. Robi się już późno i pomału zaczynam lukać za jakimś biwakiem. Za Kurbnesh czeka mnie dosyć długi i męczący podjazd wprowadzający na ponad 1000 metrów. Potem kawałek płaskiego i zaczynam pomału zjeżdżać w dół. Po lewej na górce dostrzegam małą polankę, okazuje się świetnym miejscem na nocleg. Jakieś 50 metrów od drogi, na odkrytej łączce porośniętej krótką trawką. Rozstawiony namiot jest z drogi zupełnie niewidoczny bo położony za małą górką. Naprawdę znakomite miejsce na nocleg.

Albania - Operacja Vendetta © furman


Albania - Operacja Vendetta © furman


photo.bikestats.eu/zdjecie,393779,albania-operacja-vendetta.html]
Albania - Operacja Vendetta © furman
[/url]
  • DST 91.00km
  • Teren 80.00km
  • Czas 07:38
  • VAVG 11.92km/h
  • Podjazdy 1845m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 5 czerwca 2013 Kategoria Bałkany

Operacja Vendetta - daleka droga (Macedonia)

Po 24 godzinach spędzonych w niewygodnym fotelu autokarowym wyskoczyłem z dużą ulgą na ulicę Skopje. Stolica Macedonii wita nas niespecjalnie sympatyczną pogodą straszącą deszczem. Jestem tak zmęczony jazdą, że nawet nie bardzo mi się chce wsiadać na rower. Chętnie walnął bym się gdzieś w trawkę i poleżał dłuższy czas. Aby to zrobić trzeba jednak poskładać rowery i wydostać się z miasta. Chwilę nam schodzi, oprócz nas dwóch jest też inny sakwiarz z Polski lecz jakoś nie przejawia ochoty do większej integracji, pomimo, że nasze trasy są na początku podobne. Zwiedzanie miasta zostawiamy sobie na później, a teraz po złożeniu rowerów kręcimy bystro w stronę Tetova. Wyskakujemy na autostradę, z relacji innych bikerów wiem, że można tędy przejechać na rowerze. Może kiedyś tak było, lecz tym razem jest inaczej bo już po kilku kilometrach zatrzymuje nas patrol policji i grzecznie acz stanowczo kieruje na drogę lokalną.

W sumie wyszło na dobre bo dróżka bardzo przyjemna, ruch w zasadzie zerowy, jedzie się przyjemnie, podczas gdy z niedalekiej autostrady dolatują głośne odgłosy często przejeżdżających samochodów. Jak na obrzeża stołecznego miasta to tereny niespecjalnie ciekawe. Samo Tetovo za to już zdecydowanie lepiej. No może sam wjazd do miasta przebiegający obok wysypiska śmieci niezbyt miły ale w centrum robi się ciekawie. Ruch, gwar, trąbienie samochodów, wszędzie kramy, bazary, sklepiki, masy ludzi robiących zakupy, pijących kawę w barach, przeciskających się wśród tłumu. Życie tutaj wręcz kipi i wylewa się z wąskich i zajętych przez kramarzy chodników na ulicę. A tam oczywiście panuje wolna amerykanka, kto większy ten lepszy, ten ma pierwszeństwo. Kto szybszy ten wygrywa. I chociaż wydaje się to barbarzyństwem to jednak jakoś funkcjonuje, niby każdy jeździ po swojemu ale nie widać w tym wszystkim agresji. Ktoś komuś zajedzie drogę, kilka trąbnięć i jedzie dalej.

Zatrzymujemy się w knajpce i zjadamy pierwszy od wielu godzin ciepły posiłek. Tutejszy Kebab nie jest zły chociaż jadałem lepsze. Dalsza droga wiedzie nas w stronę Gostivaru. Wokół nas wznoszą się coraz większe góry, szczyty cały czas spowite w ciemnych chmurach. Niekiedy i w dolinie straszy deszczem, kilka razy dopadają nas przelotne opady, które na szczęście szybko zanikają. Za to nie można narzekać na temperaturę, jest ciepło i jedzie się bardzo przyjemnie. Okolice już coraz ładniejsze, ale nadal to tylko przygrywka do tego co będziemy mogli jeszcze obejrzeć. Do Gostivaru docieramy dosyć szybko, nie wjeżdżamy jednak do centrum bo nie wygląda zbyt zachęcająco. Za to słyszymy tutaj pierwszy raz głos muezina. Już wcześniej mijaliśmy gęsto rozmieszczone i z daleka widoczne wieże minaretów, ale dopiero teraz dociera do nas donośny głos wzywający do modlitwy. Wzmocniony przez głośniki jest słyszalny z daleka i na mnie robi duże wrażenie gdyż pierwszy raz mogę słuchać go na żywo. Pomimo tych wezwań jakoś nie widzę aby ludzie rozkładali dywaniki i klękali z twarzami w kierunku Mekki. Muezin swoje, ludzie swoje, nadal piją kawę, krzątają się w obejściach, robią zakupy itp.

Za Gostivarem droga zaczyna się robić coraz bardziej pagórkowata, pojawiają coraz dłuższe podjazdy i coraz szybsze zjazdy. Na jednym z nich nie wytrzymuje jedna z łatek na dętce w tylnym kole i pęka głośno sycząc przez kilka sekund. Akurat stało się to w jakiejś większej wiosce i gdy tylko zabrałem się za wymianę momentalnie pojawiają się wokół mnie stada ciekawych dzieciaków. Nie są natarczywe, raczej zaintrygowane nami, zainteresowane tym co robię. Wymiana idzie szybko, żegnamy się z miłymi chłopakami i jedziemy dalej. Znów zaczyna się jakiś dłuższy podjazd, tym razem wygląda to na coś solidniejszego. Zaczyna kropić, ale nie on jest moim największym zmartwieniem. Darek ! Widać wyraźnie, że zaczyna brakować mu pary w nogach. Po płaskim jechaliśmy równo lecz gdy tylko pojawiła się górka szybko pojawił się problem. Co kilka minut muszę czekać, co kolejny postój to czas oczekiwania jest dłuższy.

Na jednym z pit-stopów odbywamy rozmowę, dyskutujemy co i jak możemy zrobić żeby ta wycieczka mogła zakończyć się powodzeniem. Są różne opcje, dłuższe przerwy na odpoczynek, wolniejsza jazdy, modyfikacja trasy, wspomożenie się jakimś środkiem transportu itp. Po takiej rozmowie i dłuższym odpoczynku jedziemy dalej, zostaję trochę z tyłu i obserwuję jak Darek sobie , może za twardo jedzie, może ma siodełko źle ustawione. Wszystko wygląda jednak dobrze, a on się męczy okropnie, wyraźnie widać jak pracuje całym ciałem, jak każdy obrót korby angażuje każdy mięsień w jego ciele włącznie z tymi na twarzy. GPS wskazuje 800 metrów n.p.m. gdy przyciskam trochę mocniej i kilka minut jadę swoim tempem do góry. Skutkuje to tym, że na górze muszę czekać już bardzo długo. Gdy Darek pokazuje się w polu widzenia łatwo dostrzegam, że jest z nim źle. To widać po twarzy, zlany potem, grymas zmęczenia, dojeżdżając do mnie kołysze się na boki z wysiłkiem pokonując każdy metr podjazdu. Tym razem rozmowa nie jest długa, Darek stanowczo mówi, że zawraca. Dla mnie to już nie jest zaskoczenie bo spodziewałem się tego od pewnego czasu. Prawdziwe góry dopiero są przed nami, jeśli już tutaj jest taki duży problem, to co będzie dalej? Nie owijamy w bawełnę, nie rozmieniamy się na drobne. Pokojowo kończymy naszą współpracę na tej wyprawie. Każdy z nas wiedział co go czeka, obaj znaliśmy zaplanowaną trasę, widzieliśmy profile, znaliśmy jej długość oraz mniej więcej wiedzieliśmy czego możemy oczekiwać. Mija tylko kilka minut i każdy z nas jedzie w swoją stronę. Darek wraca tą samą trasą na powrotny autobus, ja ciągnę nadal w górę.

Nie ukrywam, że odczuwam dużą ulgę chociaż nie jestem zwolennikiem samotnych wypraw. Tak naprawdę to pierwszy raz gdy jadę sam. Jestem jednak zdesperowany, to już trzecie podejście z wyjazdem do Albanii. Pierwsze zakończyło się w Dubrowniku, drugie miało koniec gdy jeszcze się nawet nie zaczęło. Tym razem dotarłem aż tutaj i już nic nie jest w stanie mnie zawrócić. Jedzie mi się super, w końcu mogę zasuwać swoim tempem, podjazd nie jest jakoś specjalnie stromy więc szybko swobodnie kręcę na średniej tarczy. Na kilka minut zatrzymuje mnie deszcz, a potem szybko osiągam szczyt przełęczy położony na wysokości około 1340 metrów. Zjazd do Mavrovo jest długi, szybki i z pięknymi widokami na położone w dole jezioro. Do tego wszystkiego wychodzi słońce więc jedzie się naprawdę cudownie. Zamierzam dobić dzisiaj do Debaru, mam tam jeszcze około 20 km więc robię tylko kilka szybkich fotek i nie tracę więcej czasu. Przed Debarem kilka zmarszczek, które zaczynam już jednak czuć w nogach i wjeżdżam do miasta. Mniej gwarne niż Tetovo, ale być może z tego powodu, że już dosyć późno. Za to jakoś bardziej uporządkowane mi się wydaje, robię małe zakupy w sklepie i jadę dalej. Rozglądam się już za noclegiem, za miastem fajne tereny, dużo łąk, niekiedy jakieś małe zagajniki. Wydaje się, że to idealne miejsca na rozbicie obozu. Już zamierzam wjechać w jakąś boczną dróżkę gdy za zakrętem dostrzegam jakiegoś tubylca. Mijam go i jadę za kolejny zakręt, a tam niespodzianka. Granica !!

Jakoś nie patrzyłem ostatnio w mapę, a nie pamiętałem, że granica jest tuż za miastem. No nic, jak już tu jestem to trzeba wjechać do tego mitycznego dla mnie kraju jakim jest Albania. Odprawa idzie szybko i sprawnie, 2 minuty i moje opony ścierają się już o albański asfalt. Po lewej widzę jakiś dom, pytam się tak z głupia frant o nocleg. To hotel, na moje pytanie o cenę noclegu słyszę 5 euro. Co tu dużo gadać, za tą cenę nie opłaca się nawet namiotu rozbijać. Łykam!
Jestem zmęczony i z miłą ulgą biorę prysznic oraz uwalam się na wyrko. Rower stoi sobie spokojnie w pokoju, a ja mogę w komfortowych warunkach porobić notatki oraz plany na dalszą trasę. Tą mam wprawdzie już zaplanowaną, track wczytany do GPS, ale jak się okazuje dobrze jest jednak wiedzieć mniej więcej co mnie czeka. Noc mija na dobrym śnie, a ranek budzi mnie słońcem.

Macedonia - pierwszy kapeć i moi kibice którzy dopingowali mnie podczas wymiany dętki © furman


Macedonia - pierwszy solidny podjazd na 1350 m © furman


Macedonia - Jezioro Mavrovskie © furman

  • DST 145.00km
  • Czas 07:34
  • VAVG 19.16km/h
  • Podjazdy 1478m
  • Sprzęt Author Kinetic
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl